Toast w miejscu publicznym? Jest problem
Lampka szampana w USC? Według ustawy - nie wolno. Toast noworoczny na Rynku? Nie wolno, ale nikt nie broni. Absurdów naszej narodowej profilaktyki trzeźwościowej jest wiele.
W podrzeszowskiej miejscowości bez-robotny i bez prawa do zasiłku obywatel tak ucieszył się z zapomogi socjalnej od GOPS-u, że poszedł do sklepiku wiejskiego, kupił za uzyskaną zapomogę co trzeba, narąbał się radośnie, mniej radośnie stłukł żonę, toteż państwowa policja za państwowe pieniądze odwiozła go do rzeszowskiej wytrzeźwiałki. Z ranka obywatel nie miał czym uregulować rachunku za gościnę w izbie (kilkaset złotych), nie regulował przez następne trzy miesiące (bo i z czego), toteż izba wystawiła rachunek na urząd gminy, od której wcześniej dostał zapomogę, a za którą się radośnie upoił. Gmina uregulowała obywatelowi rachunek, do czego zobowiązała ją umowa z izbą. Wniosek: za publiczne pieniądze można się schlać, za publiczne pojechać do wytrzeźwiałki, gdzie za publiczne można i wytrzeźwieć.
Absurdów polskiej profilaktyki trzeźwościowej jest dużo więcej. I wcale nie zaczynają się od ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi, jaką z siebie wydał zatroskany stanem trzeźwości narodu peerelowsko-stanowojenny Sejm w 1982 roku. Choć ustawa stała się fundamentem piramidy absurdu. Od tego czasu 35 lat minęło, nie ma PRL, nie ma stanu wojennego, wiele się zmieniło, ale nie ustawa i nie troska władzy o trzeźwość narodu. Niestety dla narodu.
Ulice bezalkoholowe
Chyba jeszcze nikt nie próbował w taki sposób zwrócić uwagi na bezsens naszej narodowej profilaktyki trzeźwościowej: obywatel złożył w Komendzie Miejskiej Policji w Rzeszowie zawiadomienie, iż prezydent miasta Tadeusz Ferenc spożywał publicznie alkohol, kiedy 31 grudnia symbolicznie witał Bziankę w granicach miasta. Na nagraniach i zdjęciach rzeczywiście widać, jak z butelki do kieliszków leje się płyn. Widać, że prezydent i szereg innych gości kieliszki trzymają w dłoniach, unoszą do ust.
Policja zgłoszenie obywatela przyjęła, bo musiała. - Zawiadomienie dotyczy podejrzeń popełnienia przestępstwa przez prezydenta i bliżej nieznane osoby, polegającego na spożywaniu alkoholu w postaci wina musującego, wbrew nakazowi wynikającemu z ustawy - precyzował wtedy kom. Adam Szeląg, rzecznik rzeszowskiej komendy policji.
I zapowiedział podjęcie przez policję czynności wyjaśniających. Bo przecież art. 14 ustawy mówi wyraźnie, że „Zabrania się spożywania napojów alkoholowych na ulicach, placach i w parkach, z wyjątkiem miejsc przeznaczonych do ich spożycia na miejscu, w punktach sprzedaży tych napojów”. Nie ma ani słowa o tym, że nie wolno pić w „miejscach publicznych”, ustawa wyraźnie wylicza, w jakich miejscach picie alkoholu jest zabronione. Tylko czy rzeczywiście wyraźnie?
Marek Tatała z warszawskiego Forum Obywatelskiego Rozwoju eksperymentalnie przespacerował się po bulwarach nad Wisłą z otwartym piwem w dłoni. Na reakcję policji długo nie czekał: ta wlepiła mu mandat za złamanie ustawy. Tatała nie zdołał przekonać funkcjonariuszy, że prawo nie zakazuje picia alkoholu w tym miejscu, bo to ani ulica, ani plac, ani park, o których mówi ustawa. Sytuacja w stolicy jest bardziej skomplikowana: po praskiej stronie Wisły są plaże, więc tam pić można. Po śródmiejskiej są betonowe, schodzące do rzeki schodki, które policja miejscowa uznaje za bulwary, a bulwary to ulice, a na ulicach nie wolno spożywać. Tatała mandatu nie przyjął, trafił przed oblicze sądu rejonowego, sąd uznał go winnym złamania ustawy o wychowaniu w trzeźwości. Skazaniec od wyroku odwołał się do sądu okręgowego. Bo wcale nie pił na ulicy, przecież bulwary nadwiślańskie ulicą nie są, bo ulica to wydzielony pas ruchu kołowego lub pieszego, z własną, określoną administracyjnie nazwą - jak mówi definicja ministerstwa ad-ministracji. Więc nadwiślańskie bulwary w Warszawie to po prostu bezimienne bulwary, a nie ulica. Sąd okręgowy też miał dylemat, więc zwrócił się do Sądu Najwyższego: co jest, a co nie jest ulicą w myśl ustawy. Za kilka dni Sąd Najwyższy pochyli się nad tym problemem i będzie próbował doprecyzować, co to takiego ulica.
A na ulicach i placach spożywały tłumy ludzi, którzy witali Nowy Rok. Mandaty powinny sypać się tysiącami o północy 31 grudnia dla rzeszowian na Rynku, pod krakowskimi Sukiennicami, na warszawskim placu Zamkowym i pod poznańskimi „koziołkami”. I w setkach innych miast w Polsce. Nikomu za toast włos z głowy nie spadł. Podobnie jak podczas mistrzostw Euro 2012, na okoliczność których nikt nie zawiesił obowiązywania ustawy o wychowaniu w trzeźwości. Do dziś można w Internecie oglądać niepoliczalne ilości kibiców rodzimych i zagranicznych, jak z piwem w dłoniach balują na „wydzielonych pasach ruchu”, czyli ulicach naszych miast.
Restrykcji ustawy antyalkoholowej doświadczył 67-latek z Olsztyna, którego Straż Miejska dopadła przed jego blokiem z butelką piwa w dłoni. Zamkniętą butelką. Efekt: 50 zł mandatu. Niezupełnie bezpodstawnie, bo art. 43 pkt 2 ustawy mówi, że karalne jest nie tylko spożywanie alkoholu w miejscach zabronionych ustawą, ale także… usiłowanie spożywania. Pan trzymał butelkę, więc nie można wykluczyć, że usiłował.
100 metrów do drinka
Przed niemal dwoma laty Dębica była na ustach całego kraju, bo właścicielki lokalu „U sióstr” zamarzyły sobie, by podawać do serwowanych tu potraw lampkę wina albo piwo, jeśli sobie klient zażyczy. Złożyły prośbę o koncesję do urzędu miasta. Kłopot w tym, że lokal od budynku kościoła pw. św. Jadwigi dzieliło mniej niż 100 metrów, a miejskie władze uchwaliły wcześniej, że co najmniej tyle musi być od placówki oświatowej lub kościoła do punktu sprzedaży i spożycia alkoholu. Komisja z urzędu miasta zmierzyła odległość od kościoła, siostry zgody władz miasta nie dostały, więc odwołały się do Samorządowego Kolegium Odwoławczego. I wtedy w centrum Dębicy zaczęły się rozgrywać sceny kabaretowe, bo SKO nakazało dokonać kolejnego pomiaru i sporządzić dokumentację filmową oraz fotograficzną. Pośród tłumku ubawionych gapiów członkowie Miejskiej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych w Dębicy mierzyli odległość pomiędzy gospodą a kościołem. Nawet kilka razy, bo właścicielki wskazały, jako główne wejście do lokalu, drzwi znajdujące się z tyłu budynku. Aby do nich dotrzeć, trzeba było wędrować labiryntem między ustawionymi przez właścicielki słupkami i zawieszonymi na nich łańcuchami. Komisji wyszło, że labiryntem to będzie 137 metrów do kościoła, więc koncesja na alkohol jest możliwa. Tyle że w linii prostej i od głównego wejścia do lokalu - już tylko 41,6 metra, więc koncesja się nie należy. Był dylemat, bo władza miejska w uchwale nie określiła, jak należy mierzyć odległość.
Podobne sceny rozgrywały się w wielu innych miastach, bo i tam uchwały nie zostały doprecyzowane. Co wykorzystują gastronomicy, stawiając płoty, by wydłużyć drogę do lokalu, kładąc dłuższe trotuary do drzwi wejściowych lokalu, wybijając w ścianach nowe wyjścia do budynków.
Picie urzędowe
Lampka szampana po ceremonii w urzędzie stanu cywilnego? Zbrodnia, bo przecież art. 14 ustawy mówi wyraźnie, że na terenie zakładów pracy spożywanie alkoholu jest zabronione. To zbrodnia także wobec kodeksu pracy. Choć Sąd Najwyższy w 2015 roku okazał się bardziej „ludzki” niż ustawa, bo uznał, że gdyby koledzy chcieli lampką wina żegnać odchodzącego z pracy kolegę, to „udział etatowców w prywatnym spotkaniu okolicznościowym lub pożegnalnym zorganizowanym za zgodą pracodawcy po godzinach pracy oraz po godzinach funkcjonowania zakładu w wydzielonej części (pomieszczeniu socjalnym) firmy, połączony ze spożywaniem za przyzwoleniem szefa niewielkich ilości alkoholu, nie stanowi ciężkiego naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych”. Może nie obowiązków pracowniczych, ale ustawa o wychowaniu w trzeźwości wciąż obowiązuje, także pracowników urzędów stanu cywilnego, którzy zezwalają uczestnikom ceremonii ślubnej na „spożywanie”. Czasem nawet polewają i podają.
Według ustawy, nie tylko w urzędach, ale i w akademikach spożywać nie wolno. Tak mówi ustawa, a życie mówi, że nigdzie się tyle nie pije, co w akademikach. To chyba skrajny przypadek lekceważenia ustawy z 1982 roku, ale są miejsca, w których ustawa jest nadużywana. W większości sklepów w kraju na ogół respektuje się tabliczkę w punkcie handlowym, że „Picie alkoholu w obrębie sklepu zabronione”. W łódzkich sklepach obsługa poszła daleko dalej: sugeruje klientom, by „w obrębie” nie spożywali także piwa bezalkoholowego. Bo po co kusić licho? Czyli służby miejskie.
Flaszka wcale nie wirtualna
W sklepach można zobaczyć tabliczkę: „Młodzieży do lat 18 alkoholu nie sprzedaje się”. Istnienie tabliczki w sklepie wymusza ustawa. Młodzież na ogół nie ma problemu z zakupem czteropaku tuż pod tabliczką. Kiedy Sejm w 1982 roku podnosił ręce za ustawą, Internetu jeszcze nie było. Dziś jest, więc małolat może sobie kupić w sieci karton wódy, bo sprzedawca nie jest w stanie zweryfikować czy sprzedaje sześcio, czy sześćdziesięciolatkowi. Nie wolno reklamować alkoholu? A na stronach sklepów internetowych obrazków z napitkami moc. Powinno być karalne, ale sklepy zaznaczają, że ich oferta nie jest ofertą w rozumieniu kodeksu cywilnego, tylko propozycją produktów w sklepie dostępnych. A na wszelki wypadek przed wejściem na stronę każą klikać: mam/nie mam 18 lat, żeby formalnie zadośćuczynić ustawie. Jakby kliknięcie mogło weryfikować klikają-cego. Niekiedy w regulaminach sklepów internetowych stoi, że umowę sprzedaży uznaje się za zawartą w siedzibie sprzedającego. Czyli w miejscu stacjonarnym, gdzie naprawdę wolno im sprzedawać trunki. I wcale nie prowadzą sprzedaży wysyłkowej, a jedynie „rezerwują” towar z procentami. A potem kurier dostarcza, co już nie jest problemem sprzedającego. Owszem, jak się kurier przejmie ustawą, że „nietrzeźwym alkoholu nie sprzedaje się” (też obowiązkowa tabliczka w sklepach z alkoholem), to nie zostawi flaszki u klienta. Tylko jeszcze nikt nigdy o takim kurierze nie słyszał. Gdyby internetowy sprzedawca wódy miał problemy z polskimi urzędnikami, to może przerejestrować się do każdego innego kraju Unii Europejskiej, w którym sprzedaż alkoholu przez Internet jest legalna. I korzystać z dobrodziejstwa zasady wolnego przepływu towarów w ramach UE.
A nietrzeźwy w Polsce klient nie musi sam zataczać się do monopolowego i ryzykować, że sprzedawca odmówi, bo „nietrzeźwym alkoholu nie sprzedaje się”. Klient zadzwoni na postój taxi, trzeźwy taksiarz kupi i dostarczy. Poza tym sprzedawca nie dysponuje alkomatem, który niezbicie stwierdzi, że klient nietrzeźwy. A gdyby nawet dysponował, to prawo nie daje mu kompetencji, by zmusił klienta do dmuchania.
Szczyt ustawowego absurdu: z najnowszego (październik 2015) pomysłu Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych wynika, że słodycze zawierające dodatek alkoholu powinny być sprzedawane na stoisku monopolowym. Natomiast sklep, który nie ma koncesji na sprzedaż alkoholu, w ogóle nie powinien takimi słodyczami handlować.
- Obecna ustawa o wychowaniu w trzeźwości jest bardzo archaiczna, nie przystaje do współczesnych realiów i zachodnich standardów - mówił w radio Jakub Kulesza, poseł Kukiz’15. - Regulacje ustawowe określają odgórnie, w jakich typach miejsc nie można spożywać alkoholu, co prowadzi do wielu absurdów i problemów.
I postulował, by o tym gdzie, jak i jakie alkohole można było pić, decydowały samorządy. Bo na razie, częściej niż ustawa, decyduje życie.