Tomasz Kammel: Czerpię przyjemność z poprawiania widzom nastroju
Tomasz Kammel to jeden z najpopularniejszych polskich prezenterów telewizyjnych. W rozmowie z nami zdradza jak mu się udało przepracować 25 lat w TVP, mimo zmieniających się prezesów stacji.
Dostajemy właśnie pana nowa książkę – „Dogadajmy się”. Co sprawiło, że postanowił pan przekuć swą wiedzę o wystąpieniach publicznych na poradnik?
Poprzednia moja książka była poświęcona technikom wystąpień publicznym, a dokładnie temu, jak mówić. Ta z kolei opowiada o tym, co mówić. Jest więc naturalną kontynuacją „Mocy w gębie”.
Skąd pan czerpie wiedzę, którą przekazuje w tych książkach: to efekt długoletnich doświadczeń czy sam pan ma za sobą jakieś kursy i szkolenia?
To przede wszystkim efekt długoletnich doświadczeń z pracy oraz troski rodziców. Zawsze dbali oni bowiem o to, żebym nie tylko poprawnie mówił, ale też bym nazywał rzeczy po imieniu. Z racji wykonywanego zawodu to też mój „konik”. Lubię zajmować się językiem jako narzędziem komunikacji.
Żyjemy w czasach, kiedy ludzie skaczą sobie do gardeł z byle powodu. Jakich tematów powinniśmy unikać w rozmowach, żeby się dogadać?
Przede wszystkim trzeba unikać tematów zanurzonych tylko w emocjach, w których trudno się odnaleźć merytorycznie. Jeśli ktoś poza emocjami nie ma nic, ani pomysłu na argumenty, ani gotowości, żeby się nimi powymieniać, lepiej unikać szczególnie tematów światopoglądowych i politycznych.
Polaków podzieliła polityka. Mówi się wręcz o „wojnie polsko-polskiej”. Dlaczego nie potrafimy się w tej kwestii dogadać?
Nie mam na to gotowej odpowiedzi. Cały czas twierdzę, że mówienie o polityce w kategoriach wojennych, jest nadużyciem. Moim zdaniem spór, który się toczy, nadal jest sporem, a nie wojną. A spory nie są złe. Wierzę, że niebawem obok ludzi, którzy siłowo forsują swoje zdanie, zaistnieją mocniej i zaczną dochodzić do głosu ci, którzy powiedzą: „Zacznijmy szukać porozumienia, nawet jeśli w wielu sprawach wydaje się ono niemożliwe”.
Czy język używany w tym sporze nie jest zbyt agresywny?
Bywa nie tylko agresywny, ale i zbyt ogólny. Mam dwa przykłady. Pierwszy to słowo „słabe”. „To jest słabe”. Co to oznacza? Coś, co wzbudza we mnie strach? A może sprzeciw? A może coś, co po prostu mi się nie podoba? Albo słowo „fajny”. To określenie jest wytrychem i ma dużo potencjalnych znaczeń: „urzekający”, „piękny”, „zajmujący”, „kształcący” i „zabawny”. Jak ktoś ma precyzyjnie zrozumieć co mam na myśli, kiedy mówię „fajny” czy „słaby”? Te słowa to ogólniki wywołujące domysły, czyli idealny grunt dla nieporozumień i niesnasek, gdy chodzi o sprawy ważne.
Jest pan osobą publiczną i na pewno odczuwa na własnej skórze tę polaryzację opinii w Polsce. Jak sobie z tym radzić?
Od zawsze jestem zwolennikiem dialogu. Lubię jednak tematy polaryzujące opinie rozmówców. Ale chcę szukać w nich consensusu. Ostatnio jednak wyzwanie jest coraz większe. Chodzi o opinie „nie, bo nie” w kwestii szczepień. To stwierdzenie pojawia się w dyskusjach niczym „czarcia zapadka”. Następuje ta okropna blokada, która sprawia, że nie ma co walczyć. Po prostu wiem, że nie dotrę do rozmówcy. Dlatego odpuszczam.
W polityce „dogadanie się” polega na zawarciu kompromisu. Jak zatem powinniśmy rozmawiać, żeby się dogadać?
Nie zajmuję się doradztwem politycznym. Wolę dyskusję, co zrobić, by osiągnąć kompromis w życiu, w prywatnych i zawodowych sprawach. Dogadanie się to czasem długa droga, która rozpoczyna się od gotowości, by zrozumieć drugą stronę. Podkreślam - zrozumieć - nie współczuć czy usprawiedliwić, a już na pewno nie - dać się przekabacić. Po prostu zrozumieć. Najlepszym narzędziem jest tu ciekawość.
Dogadanie się dla wielu osób to przekonanie drugiej strony do swoich racji. Ale to chyba nie to samo?
Niektórzy mówią, że to jest „kompromis po naszemu”: ja cię przekonam i będziesz robił tak, jak ja chcę. Ja jestem zdania, że prawdziwy kompromis, nazywany przez niektórych kompromisem plus, a przez innych synergią, to sytuacja, w której rozchodzimy się, idąc wcześniej na ustępstwa wobec drugiej strony, ale bez żalu. To niby takie oczywiste i każdy o tym wie. Ale jak trudne do zastosowania.
No właśnie: w jakich codziennych sytuacjach możemy skorzystać z rad zawartych w „Dogadajmy się”?
Przewrotnie powiem: te rady same państwa znajdą. Pisałem „Dogadajmy się” z zamiarem, by prowokować do przemyśleń. Przypadkowo wybrany rozdział może przypomnieć coś, co wydarzyło się w przeszłości: „Faktycznie tak miałem, a nie wiedziałem co mam wtedy zrobić, no to chętnie przeczytam”. Chciałbym, żeby odpowiedź, którą czytelnik znajdzie w książce, przydała się mu w przyszłości. Kiedy jeszcze raz znajdzie się w podobnej sytuacji, będzie wiedział co powiedzieć.
Na przykład?
Pracownik pewnej firmy rozmawia z klientem strategicznym. Zamiast meritum, porusza się tematy poboczne. Konkretnie – nauczycieli, którzy strajkują. Klient ma na ten temat ostre zdanie. Z kolei żona pracownika firmy jest nauczycielką i on patrzy na tę sprawę z zupełnie innej perspektywy. Cierpi więc słuchając niesprawiedliwej krytyki ze strony klienta. Wzbiera w nim agresja. Nie może jednak powiedzieć co myśli, bo to jest ważny klient dla firmy. Co w tej sytuacji powinien zrobić? Tu rozwiązaniem jest użycie jednego konkretnego zdania: „A ja to widzę inaczej”. Nie ma w nim agresji, ale jest jasne powiedzenie: „Nie zgadzam się z pana opinią”. Jeśli klienta zaciekawi zdanie pracownika, będzie z tego rzeczowa rozmowa. A jeśli nie zainteresuje – to przynajmniej przestanie mówić o nauczycielach, a sytuacja przestanie eskalować.
Pracuje pan w Telewizji Polskiej od 1997 roku z niewielkimi przerwami. A to znaczy, że potrafi się pan dogadać z jej kolejnymi szefami. Jak to się robi?
Myślę, że w sukurs przyszła mi specjalizacja. Jestem człowiekiem od rozrywki, a to sprzyja długodystansowości. Poza tym zawsze fascynowało mnie, by zamiast ścigać się z konkurencją, badać i sprawdzać czy w tym fachu da się zrobić coś jeszcze lepiej.
Dwukrotnie pana zwalniano z TVP, a jednak za każdym razem wracał pan do tej stacji. Co jest w niej takiego wyjątkowego?
Podstawowa i największa wartość: widzowie, którzy się ze mną wychowywali, dorastali, zakładali rodziny i są ze mną od wielu lat. Natomiast menadżerowie, którzy stali za moimi zwolnieniami, już dawno w TVP nie pracują. Ich decyzje w mojej sprawie były bowiem niemerytoryczne. Tych ludzi już nie ma, a ja jestem i dalej robię swoje.
Za młodu chciał pan być sportowcem, potem studiował pan germanistykę. Jak to się stało, że w pewnym momencie wymyślił pan sobie karierę w mediach?
Jak zwykle pomógł przypadek. Sytuacja na korytarzu przed salą wykładową. Podszedł do mnie kolega z roku wyżej, z którym znałem się od podstawówki i powiedział, że pracuje w małej lokalnej rozgłośni, w której zapowiada audycje. Powiedział, że wyrósł już z tego i chciałby robić swój program. Zapytał, czy mógłbym go zastąpić w tym zapowiadaniu. Zgodziłem się i wpadłem po uszy. Później sprawy potoczyły się bardzo szybko. Wyjechałem do Warszawy i z radia przeszedłem do telewizji. A po latach nie wychodząc z telewizji, wszedłem do internetu.
A dlaczego zdecydował się pan „robić w rozrywce”?
Ludzie czerpią przyjemność z różnych rzeczy. Ja czerpię ją z poprawiania nastroju widzom. Zależy mi, by mogli oderwać się od trosk i przez chwilę zapomnieć o codzienności.
Popularność przyniosła panu pamiętna „Randka w ciemno”. To była dobra szkoła telewizji dla młodego prezentera?
Najlepsza z możliwych. Dostałem ją w solidnym zastrzyku. „Randkę w ciemno” wspominam znakomicie, chociaż wszedłem do niej, kiedy następowała wielka ogólnotelewizyjna rewolucja. Cały rynek bardzo się zmieniał. Wchodziły nowe programy, widzowie zaczynali mieć inne oczekiwania. „Randka” była programem z kończącej się epoki, a mimo to istniała jeszcze siedem kolejnych lat.
Z czasem pana znakiem rozpoznawczym stało się prowadzenie wielkich imprez telewizyjnych – sylwestra czy festiwali w Opolu i Sopocie. Co było dla pana w nich najbardziej ekscytującego?
Przede wszystkim rozmach. To wielki przywilej brać udział w tak ogromnych spektaklach. Nakłady finansowe, nakłady techniczne, nakłady merytoryczne – ogromna skala. Pociągająca jest też odpowiedzialność. Proszę sobie wyobrazić festiwal w Opolu. Ilu ludzi pracuje przy takiej imprezie, ile miesięcy trwają przygotowania i jak wiele gwiazd się na nią szykuje. W pewnym momencie przychodzisz ty – prowadzący. Możesz to wszystko pięknie spiąć, albo „pięknie” położyć. I właśnie ta odpowiedzialność mnie ekscytuje. Myślę, że podobnie czuje się Cristiano Ronaldo, kiedy ma strzelić karnego, który zadecyduje o wyniku meczu. On też na pewno to lubi.
Ostatnio oglądamy pana w najpopularniejszych talent-shows w telewizji: „The Voice of Poland” i „The Voice Kids”. Udzielają się panu emocje ich uczestników?
Tak. Chyba jestem od nich uzależniony. Największym przywilejem wynikającym z pracy w telewizji, jest możliwość kontaktu z ludźmi o wielkim talencie. Wokalnym, naukowym, twórczym. Spotykam tu osoby, z którymi nie miałbym kontaktu pracując w innej branży. I właśnie za to jestem najbardziej wdzięczny.
Który z tych programów jest panu najbliższy?
Przez lata najbliższy był mi teleturniej „Dzieciaki górą”. Fascynowało mnie to, jak merytorycznie przygotowane mogą być małe dzieci. Jaką potrafią dysponować wiedzą i przede wszystkim jak z niej korzystają. Były momenty zabawne, choćby wtedy, kiedy mały gratulował dużemu, mówiąc z pełną troską i uznaniem: „Myślałem, że jest pan głupszy”. Z kolei teraz czekam najbardziej na każdą nową edycję „The Voice of Poland”. Gdy po kilku miesiącach przerwy wchodzę do studia, zastanawiam się kto i co mnie teraz zaskoczy. Od przynajmniej 6 lat nie jestem zawiedziony. Uczestnicy nauczyli się tego programu. Tego, że aby sobie w nim poradzić, nie wystarczy wokalny talent. By przetrwać, a już na pewno by wygrać, trzeba się dużo wcześniej odpowiednio przygotować. Również pod kątem mediowym. Jaką część siebie chcesz ujawnić? Czy jesteś odporny na nie zawsze sprawiedliwą, krytykę ze strony widzów? Takie show to mnóstwo ciekawych obserwacji.
Kiedyś pan też spróbował swych sił jako uczestnik talent-show w „Tańcu z gwiazdami”. Jak się pan czuł w tej roli?
Źle. Być może za sprawą perfekcjonizmu wynikającego z braku pewności siebie, do którego lubiłem wtedy dążyć. Nie czułem się tam dobrze, ponieważ nie potrafię tańczyć. Okazało się, że ta dziedzina sztuki nie jest moją domeną. Mimo wielu starań, nie udawało mi się wejść na poziom, który dałby mi chociaż mikro poczucie sensu tego, co robię. Gdy nie mogę czegoś zrobić dobrze, zaczynam się frustrować. To nie była jak to mówią Brytyjczycy „moja filiżanka herbaty”.
Udział w „Tańcu z gwiazdami” w konkurencyjnej stacji sprawił, że musiał się pan pożegnać na jakiś czas z pracą w TVP. Jaki wniosek wyciągnął pan z tamtej lekcji?
Wniosek był i jest jeden: że legendy dotyczące ludzi pracujących w mediach, żyją często własnym życiem. Nie przypłaciłem utratą pracy swego występu w „Tańcu z gwiazdami”. Meandry tamtych decyzji były zupełnie inne. Niestety: czasem plotka obrasta legendą i jest mylona z prawdą. Dobrym przykładem jest również moje doświadczenie z kwietnia zeszłego roku z „cudem życia”. Słyszał pan o tym?
Tak: widzowie pomyśleli, że zapowiadając koncert Andrei Bocellego w Polsce sformułowaniem „cud życia”, nazwał pan tak swojego szefa – Jacka Kurskiego.
No właśnie. A to nieprawda. „Cud życia” to był tytuł wspomnianego koncertu. Tymczasem internet, albo nie miał o tym zielonego pojęcia, albo dla klikalności powielał półprawdy. Z tego powodu nagrałem youtubowy film, żeby jasno i konkretnie wyjaśnić sytuację.
To, co pan mówi wskazuje, że show-biznes to brutalna gra. Udaje się panu mimo tego grać w nią fair?
Fascynuje mnie charyzma jako zjawisko samo w sobie. Jest niezwykle pomocna w życiu. Bycie charyzmatycznym wymaga jednak przestrzegania określonych reguł. Jedna z nich to nie mówić źle o innych. Druga – krytykować postępowanie, a nie człowieka. Stosowanie tej strategii pomaga grać fair.
Pewnie dlatego jest pan od wielu lat prowadzącym „Pytanie na śniadanie”. To wyjątkowy program, bo miliony widzów go uwielbiają, a wszyscy prezenterzy chcą go prowadzić. Za co pan go lubi?
Za to, że nie ma w nim grama nudy. Proszę sobie wyobrazić: przychodzi pan rano do studia i ma do przeprowadzenia od 15 do 20 rozmów, z których każda jest na inny temat. Niektóre tematy an zna, bo prywatnie się nimi interesuje, ale inne, zupełnie nowe, wymagają przygotowania, by być w kursie dzieła. I ta wiedza zostaje. Przydaje się potem w codziennym życiu. Czy sięgnąłby pan po nią bez „Pytania na śniadanie?” Nie byłbym taki pewny. Jest też druga strona medalu. W tym programie mogę czerpać z życiowych, nierzadko pięknych doświadczeń. Skojarzenia, pamięć miejsc, ludzi, emocji, pozwalają mi w różnych sytuacjach sięgnąć po wspomnienie, czasem dla rozładowania atmosfery, a czasem dla wzbogacenia wypowiedzi.
Czyli?
W zeszłym roku odwiedziłem w Paryżu wystawę pokazującą cechy wspólne twórczości Picassa i Rodina. Potem wracam do Polski – i na początku rozmowy z gościem w „Pytaniu”, stwierdzam: „Wygląda pan jak „Myśliciel” Rodina na chwilę przed dokonaniem wielkiego odkrycia”, bo akurat siedział on z ręką na kolanie, podpierając głowę. Okazuje się, że widzowie lubią takie rzeczy. Przypominają sobie: „Faktycznie, istnieje taka rzeźba”. Na tym polega czar „Pytania”: jadę gdzieś w wolnym czasie i poznaję coś, co potem mogę wykorzystać w swojej pracy. Swoją drogą, mój rozmówca siedział w tej pozie, bo się stresował. Gdy usłyszał o Rodinie, natychmiast mu przeszło.
„Pytanie” to klasyczny przykład telewizji na żywo. To kwintesencja telewizji?
Uwielbiam telewizję na żywo. Ten rodzaj adrenaliny, który jest nieporównywalny z żadną inną telewizyjną pracą.
Telewidzowie uwielbiają wpadki, które zdarzają się prezenterom podczas takich występów. Pan też ma takie na koncie?
Oczywiście. Najczęściej to jakieś słowa lub zdania, które wyrwane z kontekstu, brzmią abstrakcyjnie i dopiero, gdy się je wypowie na głos, do człowieka dociera, co tak naprawdę „chlapnął”. Kiedyś Tomson z Afromental chcąc uhonorować talent pewnej uczestniczki, rzucił do niej w programie na żywo: „Chętnie bym cię wychłostał szablą” – i to „wychłostał” zabrzmiało... sam pan słyszy jak. Innym razem „Pytaniu na śniadanie” chciałem pokazać pewnej szefowej kuchni, że uważnie słucham jej zaleceń i proponując pomoc w przygotowaniu kwaśnego soku powiedziałem, że przed wyciśnięciem muszę... wymasować jej cytrynę. (śmiech)
Przez wiele lat tworzył pan w „Pytaniu” ulubiony przez telewidzów duet z Marzeną Rogalską. Bardzo przeżył pan jej odejście z TVP?
Byliśmy duetem przez osiem lat. Pięć z tych ośmiu lat to był dla mnie zawodowy raj na ziemi. Miałem bowiem partnerkę w najlepszym tego słowa znaczeniu nieobliczalną. Wesołą, spontaniczną i zaskakującą. Dla mnie był to wzorcowy przykład ekranowej współpracy. Bez tego „przelotu” nigdy nie stworzylibyśmy „Rogammela”. Teraz, gdy ten etap się zakończył, mam wzór, punkt odniesienia, by kolejny duet był jeszcze lepszy.
Teraz pracuje pan z Izą Krzan. To zupełnie inna partnerka?
Tak. W naszym duecie jej młodzieńczy zapał zbiega się z moją dojrzałością. W efekcie dochodzi do czegoś, co lubię najbardziej: wymiany doświadczeń. Z racji sporej różnicy lat, czerpiemy nawzajem ze swoich światów. Ta wymiana wszelkich informacji na temat filmu, muzyki, show-biznesu, a nawet sposobu funkcjonowania w social mediach, jest fascynująca. Współpraca z Izą okazała się strzałem w dziesiątkę.
Taka wymiana doświadczeń pozwala panu nie popaść w rutynę i ciągle się rozwijać?
Bardzo. I to na różnych płaszczyznach. Oto przykład. Czasem wpada mi do głowy pomysł na instagramowy post, który bardzo mi się podoba. Jednak szósty zmysł podpowiada, że być może, tylko mnie się on podoba. W takich sprawach Iza jest niezawodna. Pokazuję jej ten post i pytam: „To jest OK? Czy raczej OK boomer?”. I ona w sumie nie musi nic mówić. Wystarczy, że uśmiechnie się kącikiem ust z subtelnym przekąsem, a już wiem, że instynkt mnie nie zawiódł. Nie publikuję.
Telewizja nie wyczerpuje pana kreatywności i ostatnio prowadzi pan swój własny kanał w serwisie YouTube – „Kammel Czanel”. Po co to panu?
Bo to coś zupełnie innego niż telewizja. Odmiana i lekcja pokory. W „Pytaniu” oddaję się w ręce fachowców, którzy dostarczają mi dokumentację i scenariusz, którzy mnie uczeszą i zrobią make up, odpowiednio oświetlą i pokażą. Natomiast w YouTubie’ie to ja jestem od wszystkiego. Jeśli więc ktoś jest przyzwyczajony do telewizyjnego komfortu jako jedynej wykładni, w internecie się zdziwi. Trzeba przestawić myślenie, a potem wejść samemu w rolę reżysera, inspicjenta, operatora kamery i prowadzącego. Jeśli komuś nie będzie to odpowiadało, niech lepiej zapomni o YouTube’ie.
Swego czasu próbował pan swych sił w stand-upie. Tamte doświadczenia pomagają panu teraz prowadzić „Kammel Czanel”?
Bardzo. Jako stand-uper okazałem się przepiękną katastrofą. Ale nie ma tego złego. Zorientowałem się, że dobrze mi wychodzi opowiadanie historii, które niekoniecznie są śmieszne, ale za to ciekawe. Stand-up pomógł mi się skalibrować i dookreślić scenicznie. Dzięki niemu na YouTube’ie opowiadam historie, które nie zawsze są śmieszne, ale za to zawsze ciekawe.
Jak taka ogromna ilość pracy ma wpływ na pana życie prywatne?
Mam szczęście, bo moja praca jest moim hobby. Jej wielorakość, barwność i nieobliczalność są fascynujące. Dlatego czas, który inwestowałbym w hobby, inwestuję w pracę. To sprawia, że wszystko jakoś da się ułożyć.
A jaki ma pan sposób na przysłowiowy „reset”?
Jest reset codzienny i reset w wolnych przelotach. Ten pierwszy to przestrzeganie dwóch ważnych zasad: godzinę przed pójściem spać żadnego kontaktu z telefonem i regularny sen, czyli chodzenie spać nie później niż po północy, by przespać 7-8 godzin. Ten drugi to podróże. Staram się na początku roku długofalowo zaplanować kilka wypadów, podczas których mogę dosłownie zniknąć: wsiąść w samolot i polecieć gdzieś o 6 godzin stąd. Bycie w innym miejscu, słuchanie innego języka i oddychanie innym powietrzem, zmienia perspektywę i wietrzy głowę. Efekt niezwykle pożądany w moim fachu.