Tomasz Piesiecki: Trzeba pomóc Ukraińcom wygrać tę wojnę, bo Rosja nie cofnie się przed niczym
– Po ukraińskiej stronie są ogromne kolejki. Czekają kobiety, dzieci, czasem po 50, 70 godzin. Wiele z nich nie jest na tę podróż w ogóle przygotowanych. Są głodni, zmarznięci, zmęczeni do granic możliwości – opowiada Tomasz Piesiecki. Dlatego pojechał pomagać. Aż do Lwowa.
Pożywna zupa, torba kanapek i dobra wola – tyle wystarczy, by pomagać. Tomasz Piesiecki, choć sam na wózku inwalidzkim, nie zapomina o tych, którym akurat jest gorzej. Już dwa razy był we Lwowie, by przywieźć do Polski uciekających przed wojną Ukraińców. Ale to nie koniec. Już ma kolejne pomysły, jak nieść pomoc.
Na wózku inwalidzkim Tomasz Piesiecki jeździ od trzeciego roku życia. To wtedy potrącił go samochód. To już 30 lat! Przyzwyczaił się, radzi sobie doskonale. pracuje, gra w koszykówkę. I pomaga innym. Dwa razy w tygodniu jeździ do Warszawy, do Kancelarii Prezydenta. Tam do niego trafiają listy od osób niepełnosprawnych. Czyta je i segreguje. Na takie, które dotyczą tylko jednej osoby, i na takie, które można odnieść do szerszego grona osób. Dzięki temu wiadomo , jak - w razie potrzeby – pomagać. Czy trzeba szukać rozwiązań systemowych, czy trzeba próbować zmieniać prawo...
Ale to nie wszystko. Pan Tomasz założył też fundację Megafon. Został właśnie jej wizeprezesem. Tu też zajmie się pomocą osób z niepełnosprawnościami. Od kilku miesięcy myśli, co można by zrobić, by wszystkim żyło się lepiej, wygodniej.
Od kilku tygodni myśli też o tym, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. Informacje z Ukrainy śledził długo wcześniej, zanim rozpoczęła się wojna. – Podejrzewałem, że to może się wydarzyć. Ale mimo to, gdy Rosjanie zaatakowali, przeżyłem szok. Tak jak wiele osób, zacząłem zastanawiać się, jak można pomóc Ukraińcom. Oglądałem wiadomości, czytałem Internet... Widziałem, jak wiele osób jeździ na granicę powitać uchodźców, pomóc im w pierwszych chwilach w Polsce, nakarmić, ogrzać, a później pomóc dostać się w różne miejsca w Polsce - opowiada.
Jako że pracuje tylko dwa dni w tygodni, również postanowił: będę pomagać.
Tyle tylko, że chciał pomagać po ukraińskiej stronie. Postanowił, że pojedzie do Lwowa. – Bo ludzie z całej Ukrainy właśnie tam się kierują. Wiedziałem, że dziesiątki tysięcy osób czeka tam na dworcu kolejowym.
Porozmawiał z narzeczoną. Zapytał, co myśli o takiej wyprawie. Okazało się, że ona też chce jechać. Przygotowali więc kanapki, nagotowali zupy. Pojechali. Narzeczona została po polskiej stronie granicy. Tam pomagała wolontariuszom zajmować się uchodźcami, rozdawała kanapki, zupę... Pan Tomasz przekroczył granicę. – Czy bałem się? Pewnie, że się bałem. Ale skoro trzydzieści lat temu samochód mnie nie zabił, to dlaczego akurat teraz miałbym zginąć? – mówi. I opowiada o tym, co widział: – Po ukraińskiej stronie są ogromne kolejki. Czekają kobiety, dzieci, czasem po 50, 70 godzin. Wiele z nich nie jest na tę podróż w ogóle przygotowanych. Są głodni, zmarznięci, zmęczeni do granic możliwości – opowiada. Dlatego tak bardzo zależało mu, by tę podróż umilić i skrócić choć garstce ludzi. Garstce, bo przecież wiedział, że więcej niż czerech dodatkowych osób do swojego samochodu nie będzie mógł zabrać.
Pojechał więc do Lwowa. Oczywiście na dworzec. Mnóstwo ludzi, straszny ścisk. Każdy chce wyjechać, każdy chce dostać się do pociągu. Udaje się garstce. Większość zostaje na peronie i czeka na swoją szansę, na ucieczkę przed wojną, na życie bez bomb, na życie... Czasem widać przepychanki, czasem krzyki, czasem ktoś się zdenerwuje. Ale trudno się tu dziwić czemukolwiek. Morze osób, z których każdy kolejny pociąg zabiera zaledwie garstkę.
Pan Tomasz zabrał swoją garstkę: kobietę z trójką dzieci, chłopczykiem i dwiema malutkimi dziewczynkami. Pojawili się już po chwili, gdy tylko stanął na dworcu z kartką wypisaną po ukraińsku, że oferuje transport. Był przygotowany. Oprócz kanapek i ciepłej herbaty miał przygotowany translator. Nie za bardzo się przydał. – Byli tak zmęczeni, że od razu po wejściu do samochodu oczy im się zamknęły – opowiada pan Tomasz.
Zawiózł rodzinę na granicę. Wysadził. Wytłumaczył, że po drugiej stronie też są ludzie, którzy chcą pomóc. Że na pewno sobie poradzą. Że na pewno dostaną jedzenie, znajdą transport i nocleg. Poszli. A on pojechał z powrotem. Do Lwowa.
– W sumie zrobiłem trzy takie kursy – mówi. – Po drugim kursie zrobiłem sobie krótką przerwę we Lwowie, musiałem odpocząć. Wysiadłem z samochodu, spojrzałem z niebo i poczułem ten strach, którzy nagle zaczął towarzyszyć temu miastu. Tak, Lwów jest najspokojniejszym miastem, tu życie toczy się niemal normalnie. Ale każdemu tu towarzyszy świadomość, że w kraju toczy się wojna, że jest niebezpiecznie, że kilkadziesiąt kilometrów dalej giną ludzie. Uświadomienie sobie, że jesteś w środku tego wzbudza zupełnie inne odczucia niż te, które mamy oglądając to wszystko w telewizji, czytając o tym w internecie. Ja do dziś nie wiem, jak opisać to słowami – mówi pan Tomasz. Przyznaje, że wciąż myśli o ludziach, których spotkał w Ukrainie. O tym, że zostawili całe swoje życie i uciekli w nieznane. O tym, że nie wiadomo, czy będą mogli niedługo wrócić do siebie. Że nie wiadomo, jak ich dalsze życie się potoczy. – To ludzie, którzy zostawili część swojej rodziny po tej zagrożonej stronie – dodaje. – Ja odczułem ten strach, choć wiem, że jest on nieporównywalny do strachu, który odczuwają osoby, które uciekają.
Do Białegostoku, po trzecim w sumie kursie do Lwowa, przywiózł matkę z dwoma chłopakami.
– Ale już wtedy wiedziałem, że nie mogę otrzepać rąk i pomyśleć: zrobiłem swoje, jest fajny, jestem święty i tyle. Chciałem zrobić coś jeszcze – opowiada.
W ubiegły wtorek znów zapakował samochód prowiantem. I pojechał. Znów do Lwowa. Czekała tam na niego kolejna matka, kolejne dzieci. Do Lwowa przyjechały z Kijowa. Pan Tomasz zawiózł ich do Warszawy. A sam - od razu poszedł do pracy.
Mówi, że chciałby pojechać kolejny raz. I kolejny. Tyle jest tam jeszcze do zrobienia. Tylu osobom trzeba pomóc. Tylu ludzi stara się wydostać z wojny, nie słyszeć bomb, nalotów, nie bać się rosyjskich karabinów.
Na razie jednak go nie stać, by dalej pomagać. Zwyczajnie – benzyna kosztuje, a on musi też pomyśleć o sobie, swojej codzienności. Dalsze pomaganie musi więc poczekać.
A pan Tomasz wciąż śledzi wszystko, co dzieje się w Ukrainie. Ruchy wojsk, losy cywili, ale też to, co w związku z wojną dzieje się na świecie. – Uważam, że ta wojna to nie tylko zagrożenie dla Ukrainy, ale również zagrożenie nam, Polakom. Jeśli Ukraina przegrałaby tę wojnę, to Rosja się nie cofnie przed tym, by iść dalej, w głąb Europy. A wiadomo przecież, które kraje są następne – mówi. I wciąż przywołuje wspomnienia z dworca we Lwowie. – Niby spokój, ale wciąż czekanie, czy aby nic się nie wydarzy, wszechobecny niepokój – wspomina. I opowiada, że na każdym kroku - mimo tego strachu, niepokoju, wojny, otrzymywał od Ukraińców wyrazy sympatii. To uśmiechy, to machanie ręką, gdy ktoś na ulicy zobaczył polskie numery rejestracyjne. Tę wdzięczność czuje się na każdym kroku.
Na każdym kroku czuje się też nadzieję, że będzie dobrze. Że mimo wszystko Rosjanom nie uda się dotrzeć do Lwowa, że wojna za chwilę minie, że zaraz będzie wszystko dobrze. Ludzie we Lwowie starają się żyć normalnie. Kto może, chodzi do pracy. Kto da radę, a nie chce uciekać, wychodzi choć na chwilę na spacer, by zapomnieć.
Kto może – pomaga. Bo mnóstwo we Lwowie osób, które tej pomocy potrzebują. Mnóstwo osób, które uciekły z głębi Ukrainy, które widziały takie rzeczy, o których najlepiej byłoby zapomnieć. Takich, które doświadczyły tej prawdziwej, okrutnej wojny.
– Kobieta, którą podwoziłem, opowiadała, jak przez tydzień siedziała z dziećmi w piwnicy. Nie chciała wyjeżdżać z Ukrainy, ale przyznała, że nie może już psychicznie znieść tej wojny. Jej dzieci umiały już rozróżnić dźwięki wydawane przez rosyjskie i ukraińskie samoloty. Wiedziały, kiedy trzeba się kryć, kiedy trzeba się bać. Opowiadała też, jak rakieta trafiła w blok sąsiadujący z jej blokiem, ile było huku, płaczu, nieszczęścia – opowiada pan Tomasz.
Dlatego nie chce zapominać o Ukrainie. Wie, że nie wolno. Trzeba pomagać, trzeba robić zbiórki potrzebnych rzeczy. On sam już postanowił, jak będzie pomagał. Poprzez fundację Megafon chce pomagać Ukraińcom z niepełnosprawnościami: i tym, którzy zostali w kraju, i tym, którzy przyjechali do nas, do Polski. – Będziemy zbierać wózki, kule i inne potrzebne rzeczy. Na pewno się przydadzą – nie ma wątpliwości pan Tomasz.