Tomek "Kowal" Kowalski: Nie ma sensu tracić czas na analizy
Do dzisiaj pomaga mi świadomość, że jak raz się poddać, to już jest po tobie - mówi Tomasz „Kowal” Kowalski. Wypadek, któremu uległ dwa lata temu, żmudna rehabilitacja i walka o to, by znów chodzić o własnych siłach, nie przeszkodziły w realizacji muzycznych planów.
Jak się czujesz?
Dobre pytanie… Fantastycznie (śmiech). A poważnie to nie ma co narzekać. Oczywiście mogłoby być lepiej, ale i tak jest całkiem nieźle.
Jest jakaś poprawa twojego stanu zdrowia?
Minimalne poprawy są. Jakieś mięśnie zaczynają powoli działać, ale niestety w kwestii chodzenia nie ma na razie żadnej poprawy, nic też nie zapowiada, żeby miało się wydarzyć coś lepszego. Ale wszystko wymaga strasznie dużo pracy, czasu i cierpliwości. Zobaczymy jak będzie dalej.
Czyli twoją codziennością niezmiennie są treningi rehabilitacyjne?
Póki co tak. Pięć razy w tygodniu mam ćwiczenia, bez których nie wyobrażam sobie dalszego życia. Pomimo tego, że trzeba masę innych rzeczy robić to jednak rehabilitacja jest najważniejsza.
Miewasz takie momenty, że chciałbyś te ćwiczenia rzucić w diabły?
Na szczęście nie miałem ani jednego dnia jakiejś „załamki”. Pewnie, że bywają gorsze chwile, w sensie przemyśleń. Ale nie ma takich totalnie czarnych dni, depresji. To mnie nie spotyka. Wiadomo, że człowiek chciałby móc inaczej rozpocząć i zakończyć dzień. Ale analiza tych wszystkich rzeczy nie ma sensu. Szkoda czasu na to tracić, bo to i tak nic nie zmieni. Trzeba wziąć się w garść i ćwiczyć.
Zacząłeś stopniowy powrót na scenę, śpiewasz na koncertach. Muzyka to dla ciebie swego rodzaju forma terapii?
Jasne! To jest właściwie terapia ogólnorozwojowa, dotycząca wielu spraw związanych z człowiekiem. Czyli nie tylko samo zdrowie fizyczne, ale i psychika się wzmacnia.
Kiedy rozmawialiśmy przed specjalnymi pokazami spektaklu „Skazany na bluesa” w Teatrze Śląskim, w których śpiewałeś podczas bisów, pojawiały się pewne obawy jak twój występ odbiorą ludzie. Zastanawiałeś się czy ludzie przyjdą, by posłuchać twojego głosu, czy raczej będzie ich kierować ciekawość jak na wózku czy w egzoszkielecie radzi sobie chłopak, który jeszcze rok temu szalał na tej scenie o własnych siłach.
Te wszystkie obawy były tak naprawdę bezsensowne, bo przecież ludzie nie przychodzili do Teatru Śląskiego, by zobaczyć kolesia śpiewającego na wózku czy w egzoszkielecie, tylko przychodzili na sam spektakl „Skazany na bluesa”. Czy to ze mną czy z Maćkiem Lipiną, który teraz wciela się w rolę Ryśka Riedla. Obecnie publiczność przychodzi na koncerty nie dlatego, żeby zobaczyć mnie na wózku inwalidzkim, czy też z litości. Tylko po prostu słyszeli mnie w internecie. Albo śledzą mój profil na Facebooku, gdzie wrzucam czasem fragmenty koncertów. Reakcje podczas występów są świetne, tworzą się prawdziwie rodzinne relacje. Chociaż moja gadka to jakaś masakra, jak spod jakiegoś wiejskiego sklepu (śmiech).
Zacząłeś coraz częściej występować w projekcie Skazani na bluesa...
Tak było na początku, teraz trochę to się zmieniło. Nie chcę uciekać i nigdy nie ucieknę od Ryśka Riedla. Nasz zespół nazywa się już wyłącznie Skazani. Obserwuję muzyków, patrzę też na siebie i widzę, że w pewnym sensie jesteśmy „skazani” na scenę, na to by dawać radość innych, choć czasem tracąc ją samemu.
A co z twoją solową płytą?
Generalnie muzyka jest już skończona, jedynie brakuje mi tekstów do tych poszczególnych kawałków. Piloty tych utworów są już nagrane tylko Kowalski oczywiście ma blokadę, żeby napisać jakikolwiek tekst. Mimo, że już pisałem wcześniej. Może nie były to wyżyny poezji, ale jednak swoje. Jest problem, tematów jest masa, ale gorzej jest z tym, żeby poukładać to w odpowiednie słowa. Niby świetnie idzie mi pisanie na Facebooku czy ma blogu Mam Wyzwanie, ale tekst to piosenki to już coś innego. Mam nadzieję, że ta blokada będzie chwilowa, zwłaszcza, że premiera płyty zaplanowana jest na 14 lutego 2017 roku (śmiech).
Ciebie nie da się zatrzymać, prawda? Ta siła wewnętrzna, determinacja i chęć pokonywania kolejnych przeszkód to cecha charakterystyczna w rodzinie Kowalskich? Myślę tu też o twoim ojcu, Marianie, który zawsze mocno cię wspierał.
Tata jest niezłym kozakiem (śmiech). Wiem jednak, że nie mogę być totalnym ciężarem dla rodziny, chociażby dla rodziców, którzy mają już swoje lata. To jest największą motywacją dla mnie, pomijając muzykę. Ludzie często piszą mi, że widzą jak wracam do miłości mojego życia. A przyznam się bez bicia, że muzyka nigdy nią nie była. Lubiłem występy, bo z tym wiązały się różne rockandrollowe akcje. Zajmowałem się muzyką od dziecka. Czy na ludowo, czy grając po weselach, czy już na bardziej rockowo-metalową nutę. Ale miłością mojego życia zawsze był sport i sztuki walki. Być może to też miało wpływ na moją walkę o życie. Lekarze mówili, że to mnie chyba uratowało. Ciało było w jakimś stopniu wzmocnione poprzez różne treningi i wypadek nie poskładał mnie zupełnie. Do dzisiaj pomaga mi świadomość, że jak raz się poddasz, to już jest po tobie. Mam wrażenie, że to jest największy „plus”. Dzięki temu mogę odnaleźć się na scenie. I dalej walczyć, wprawdzie już nie na macie, czy w ringu, ale walczyć na tym cholernym wózku. By wykrzesać z siebie jak najwięcej siły i zaśpiewać. Bo wszystko ma swój sens.
Tomek „Kowal” Kowalski
Jest zwycięzcą IV edycji programu „Must Be The Music”. Grał rolę Ryśka Riedla w spektaklu „Skazany na bluesa” w Teatrze Śląskim. 8 czerwca 2014 roku uległ wypadkowi motocyklowemu. 19-letni kierowca volkswagena golfa wykonując manewr skrętu w lewo, nie ustąpił pierwszeństwa przejazdu jadącemu na motorze Tomkowi. „Kowal” doznał licznych obrażeń oraz poważnego uszkodzenia rdzenia kręgowego.