Tragedia w kopalni Zofiówka: Na jastrzębskich, górniczych osiedlach strasznie dziś cicho
Górnicze osiedla w Jastrzębiu-Zdroju znów wstrzymały oddech. Tu każdy ma jakąś swoją dramatyczną historię związaną z pracą na dole. Nie ma górnika, który nie straciłby kolegi na szychcie
Przez okno w mieszkaniu Jacka Nowaka doskonale widać koła szybowe. Jego blok z adresem Wodeckiego nr 2-4 graniczy z parkingiem Zofiówki. Gdy w sobotę przed południem zatrzęsło jak nigdy dotąd, Nowak wiedział, że za chwilę usłyszy syreny karetek. On sam i wielu jego kolegów, stracił na kopalni zdrowie.
- Myślałem, że blok się wali, a mieszkam na pierwszym piętrze, co było wyżej to sobie mogę tylko wyobrazić - mówi nam Jacek Nowak, który 28 lat przepracował na Zofiówce.
Powiedzieć, że szczęśliwie - to już za dużo. - Przyzwyczaiłem się, ten palec wskazujący wcale nie taki potrzebny - uśmiecha się były górnik. Mówi, że to nic ważnego. Że wypadek nie był poważny. Tylko on trochę ucierpiał, a nie tak jak teraz - taka tragedia. - Zapychak zmiażdżył mi palec, poskładali, ale się nie przyjął. Kość została w rękawicy, a rękawicę wyrzuciłem. Dawno i nieprawda - mówi Jan Nowak z osiedla przy Zofiówce. Jego syn też tu teraz pracuje. - Obiecał, że weźmie dziś wolne - rzuca Nowak.
O syna boi się też pani Pelagia.
- Dopiero dziś zaczyna na Zofiówce. Przechodzi tu z innej kopalni - mówi i łamie jej się głos.
Od kilku dni nie myśli o niczym innym. Cały jej blok na Malchera milczy.
- Siostrzeniec męża naszej sąsiadki został tam na dole... Tragedia. Nie potrafimy nawet pod kopalnię iść - dodaje i już nie mówi nic więcej.
Serce kroi się też pani Stanisławie Balińskiej z bloku przy Malchera. - Syn pracuje na Zofiówce, miał wolne tego dnia. Beczę, jak widzę te rodziny, te dzieci, wszystko mi się przypomina i widzę jego. Powiedział mi, że to tam właśnie się stało, na jego oddziale - mówi pani Stanisława. - On ich zna. Ten górnik, który zginął, miał 38 lat, a mój syn ma 39. 11 lat pracuje na Zofiówce - mówi, a łzy napływają jej do oczu. Martwi się o syna tym bardziej, że zna relacje górników, którzy w sobotę byli na dole. Jej sąsiad Tadeusz Maczuga wyjechał szczęśliwie na powierzchnię. - Byłem na rano, ale w innym rejonie. Naszym chodnikiem też poruszało i zaraz napięcie się wyłączyło. Dyspozytor kazał nam się wycofać pod szyb. Od razu wiedzieliśmy, że tąpnęło, że coś się stało. Że będzie źle. Szkoda chłopaków, rano z nimi rozmawiałem. Miejmy nadzieję, że ci trzej, którzy tam zostali będą żyć - dodaje Tadeusz Maczuga i odchodzi ze spuszczoną głową.
Pan Marian z ul. Wodeckiego do 1983 roku robił na Zofiówce. Wspomina stare, dobre czasy, gdy była to młoda kopalnia.
- To była „dojno krowa”. Teraz wszystko jest rozjechane, idą w coraz niższe poziomy, na zawalisko wszystko idzie, to się kumuluje. Przez to te wstrząsy. To teraz tak będzie się dziać częściej - ocenia pan Marian.
Mówi, że zanim przyszedł na Zofiówkę w latach 70-tych, pracował na Mysłowicach. - Tam była 4 kategoria tąpań, wszystko na drewno. Drzewo daje sygnał. Trzeszczy to musisz uciekać. A tu? Wszystko się zawaliło - mówi pan Marian.
Ginter Grudziewicz, mieszka bliżej kopalni Borynia. Na Szerokiej tym razem nie huśtało blokami. Ale Ginter przez długie lata pracował właśnie na Zofiówce. - Też były wypadki, są wszędzie, na każdej kopalni. Ale kiedyś inaczej robili. Jak pracowałem na “Michale” dawali podsadzkę płynną. Takiego trzęsienia nigdy nie było. Teraz całe się wali ściany wysokie, to musi się coś stać - ocenia pan Ginter z Szerkokiej. - Jest różnica między katowickimi kopalniami, a naszymi, tu są warunki nie do zniesienia. Sponk ciśnie, góra leci - mówi. Dodaje, że jego wnuczek robi na Zofiówce. Na szczęście nie było go w robocie.
- Tylko współczuć rodzinom tych, którzy tam zostali - dodaje.
Między blokami przy Malchera stoi kiosk. W oknie, na twarzy gazety z Jezusem na okładce, odbijają się szyby Zofiówki...