Tragedia w Suszku. Czy można było ją przewidzieć?
W ciągu kilku minut wzorowy obóz harcerski w Suszku został zmieciony z powierzchni ziemi. Dwie nastolatki zginęły przygniecione drzewami. Od tygodnia trwa dyskusja o obozowaniu pod drzewami. Co zrobić, żeby harcerze byli bezpieczni, ale jednocześnie nadal mogli uczyć się samodzielności na łonie natury?
Prawie 150 nastolatków, harcerzy Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej z Łodzi obozowało w Suszku w województwie pomorskim. Z trzytygodniowego wyjazdu mieli wrócić w ostatni wtorek. Jednak w piątek wieczorem ich obóz zamienił się w piekło.
W piątek pogoda była ładna, jednak późnym wieczorem nagle zaczęło padać. Dzieci siedziały w namiotach. Z pierwszych odgłosów łamiących się gałęzi jeszcze troszkę żartowały. Potem nie było im do śmiechu. W ciągu kilku minut wiatr zaczął wyrywać z korzeniami sosny, łamał sprzęt i gałęzie. Padły hektary lasu.
Obóz został ewakuowany. Zgodnie z instrukcją dzieci miały pobiec do pobliskiego młodnika i tam przeczekać burzę. Nie wszystkim się udało przedrzeć do bezpiecznej enklawy. Jedni zostali na terenie obozu, inni szukali schronienia w pobliskim jeziorze. Dwie dziewczynki, 13- i 14-letnia, zostały przygniecione przez upadające drzewa. Jedna nie zdążyła nawet wybiec z namiotu.
Podczas tragicznej nocy nie brakowało bohaterów. W jednym z namiotów 17-letni harcerz odnalazł zakleszczoną dziewczynkę. Pomógł jej się uwolnić i wyprowadził na dwór. Ale sam przypłacił to urazem płuca. Natomiast akcją ewakuacji dzieci, które schroniły się w jeziorze, dowodził 13-latek. Był o głowę mniejszy od tych, których ratował.
Ci, którzy przeżyli, spędzili resztę nocy przy ognisku na polanie. Byli bez ubrań wierzchnich, przemoczeni. - Syn wybiegł w koszulce i majtkach, nie miał nawet butów - opowiada Danuta Turała z Łodzi, mama 13-letniego uczestnika obozu.
Na przyjazd straży pożarnej harcerze czekali sześć godzin. Tyle zajęło strażakom przebicie się przez zasieki połamanych drzew. Rano 37 osób trafiło do szpitali. Większość wkrótce wróciła do domów.
Na pomoc dzieciom ruszyli też mieszkańcy sąsiedniej wsi. Przynieśli koce i jedzenie. Wojewoda łódzki wysłał na Pomorze autokary. Pojechał na miejsce, do Łodzi zabrał dwójkę dzieci własnym samochodem. Potem ściągnięto rzeczy młodzieży, odprawiono nabożeństwa.
Wczoraj z Pomorza do Łodzi przetrans-portowano ciała dwóch zmarłych harcerek. Trwają też przygotowania do pogrzebów, które mają się odbyć w najbliższą sobotę.
Czy można było zrobić coś więcej?
Równocześnie trwa publiczna dyskusja, czy tej tragedii można było uniknąć. Zgierzanin Jarosław Turała z Polskiego Stowarzyszenia Pasjonatów Meteorologii jest zdania, że ten kataklizm można było przewidzieć.
- Wszystkie służby ostrzegały przed burzami i nawałnicami - mówi Turała. - Był to rozległy układ burzowy, błyski były widoczne z daleka. Było bardzo gorąco i nadciągał zimny front atmosferyczny. W takiej sytuacji trzeba się liczyć z tym, że nadchodzące burze są niszczycielskie - zapewnia.
Jak podkreśla Turała, w prewencji kluczowy jest dostęp do środków masowego przekazu, a zwłaszcza internetu.
- Gdy jesteśmy poza zasięgiem, obserwujmy przynajmniej niebo - mówi Turała. - Burza w lesie zawsze jest niebezpieczna. Nawet pojedyncza. Ale jeśli jest dużo wyładowań, to trzeba się ewakuować natychmiast. Lepiej uciec niepotrzebnie, niż pozwolić burzy zebrać śmiertelne żniwo - wyjaśnia.
Na obozie w Suszku były problemy z zasięgiem. Telefony działały tylko w niektórych częściach obozu. Jednak z ustaleń ZHR wynika, że komendant obozu wiedział o nadciągającej burzy.
- Harcerze przećwiczyli ewakuację i mocniej zawiązali namioty - relacjonuje Grzegorz Bielawski, rzecznik łódzkiego okręgu ZHR. - Nie spodziewali się jednak, że ta burza będzie aż tak silna. W czasie obozu burze przechodziły już wielokrotnie. I nic się nie działo - dodaje.
Tymczasem akurat harcerze ZHR powinni być na kwestie nawałnic wyjątkowo wyczuleni. Cztery lata temu przez ich obóz w Borowym Młynie w Wielkopolsce przeszła gwałtowna burza. Nastąpiło nagłe załamanie pogody. Zaczął padać deszcz, dzieci schowały się do namiotów, gdy pojawiła się trąba powietrzna. Łamała drzewa i wyrywała z korzeniami. Obóz został ewakuowany, uczestnicy pobiegli w stronę jeziora. Ale jednej z dziewczynek, najmłodszej na obozie, 11-latce nie udało się uciec. Została przygnieciona przez upadające drzewo.
Po tej tragedii ZHR wydał instrukcję dotyczącą ewakuacji obozów i postępowania w sytuacji zagrożenia życia. Zakłada ona m.in. zgłoszenie obozu do lokalnego centrum zarządzania kryzysowego, konieczność informowania kadry obozu o zauważonych zmianach pogody, wyznaczenie miejsca zbiórki i ćwiczenie dróg ewakuacji. To kolejny już dokument dotyczący bezpieczeństwa, po ogólnym regulaminie, instrukcji kąpielowej, poruszania się po drogach i przeciwpożarowej. Harcerzom ZHR nie wolno bowiem m.in. samodzielnie odłączać się do grupy w czasie marszu, wchodzić do wody przed sygnałem od ratownika czy wnosić otwartego ognia do namiotu.
To i tak nie są jedyne dokumenty regulujące kwestie obozowe. Każdy harcerski obóz podlega około 20 ogólnym aktom prawnym porządkującym kwestie żywienia i wypoczynku dzieci i młodzieży, a dodatkowo także osobnej, aktualizowanej co kilka lat, instrukcji Głównego Inspektora Sanitarnego. Przed rozpoczęciem wypoczynku obóz musi też ocenić pozytywnie straż pożarna.
Teraz mogą zostać wydane kolejne dokumenty i regulacje. - Będziemy starali się analizować sytuację i wyciągnąć wnioski, aby zapewnić jak największe bezpieczeństwo - mówi Grzegorz Bielawski.
Mówi się o zwróceniu większej uwagi na kwestie łączności z obozami. Miałyby być lokowane w miejscach, gdzie jest zasięg telefonii komórkowej i dostęp do bezprzewodowego internetu. To oznacza odejście od tradycyjnego obozowania, ale oznacza większe bezpieczeństwo.
Z puszczaństwa nie zrezygnujemy
Wiadomo jednak, że ZHR z obozów w lesie nie zrezygnuje. Jednym z głównych założeń wychowawczych organizacji jest tzw. puszczaństwo, czyli poznawanie przyrody i życie blisko niej. A to oznacza, że obozy harcerskie są i będą lokowane w lasach.
- Nie chcemy rezygnować z obozów. To najważniejsze wydarzenie w roku, to dla nas zwieńczenie harcerstwa - mówi Bielawski.
Z obozów nie chcą też rezygnować sami uczestnicy. Mimo traumatycznych przeżyć wielu z nich planuje wrócić na obóz znów za rok. Chwalą też organizację obozu i ewakuacji.
Danuta Turała była w Suszku tydzień temu na dniach rodzinnych. Rodzice mogli spędzić dwa dni z dziećmi, przenocować w specjalnie przygotowanych namiotach.
- Nie dam złego słowa powiedzieć o tym obozie ani o jego kadrze - podkreśla łodzianka. - Wszystko było świetnie zorganizowane, obóz utrzymany w porządku, dzieciaki były karne - wylicza. Jak podkreśla, zdarzył się wypadek, bo skali zniszczeń pomorskich lasów nikt nie mógł wcześniej przewidzieć.
Tymczasem tragedia z Suszku wszystkim harcerzom kazała przemyśleć jeszcze raz kwestie bezpieczeństwa na obozach.
- Po wypadku w Suszku zaczęłam przypominać sobie wszystkie obozy harcerskie, na których ostatnio byłam. Nie wszystkie były bezpieczne - przyznaje harcerka ZHP z Łodzi z 50-letnim stażem. - Zdarzało się, że do obozu prowadziła tylko jedna droga. Jak dotarłaby pomoc, gdyby ta droga została odcięta? - pyta harcerka.
Jej zdaniem odwrotu od obozowania w lasach nie będzie. Między innymi dlatego, że obozowanie na odkrytej polanie grozić może udarem słonecznym. Jednak po tragedii wiele rzeczy na obozach na pewno się zmieni.
- Można przypuszczać, że kwestie bezpieczeństwa i ewakuacji będą traktowane dużo surowiej - mówi harcerka.
Jak podkreśla, harcerskie obozy i tak się zmieniają. Z roku na rok są bardziej ucywilizowane.
- Ze względów ekologicznych nie można już myć się w jeziorze. Nie ma żywienia się jagodami w lesie podczas zdobywania od-znaki „Trzech piór”, bo można się zarazić bąblowicą. Zamiast latryn są sanitariaty tupu toi toi, a pomoc w kuchni ogranicza się do obierania ziemniaków, bo do pracy w kuchni potrzebna jest książeczka sanitarna - wylicza harcerka.
Podkreśla jednak, że na dawnych obozach mimo bliższego kontaktu z przyrodą dbałość o bezpieczeństwo była bardzo duża.
- Żyliśmy wciąż w cieniu tragedii na jeziorze Gardno, gdy podczas obozu utonęły 22 łódzkie harcerki - opowiada łodzianka.
- Dlatego na każdym szkoleniu przypominano nam, że mamy przywieźć dzieci w autokarach, a nie w trumnach. Uczono nas, że lepiej zrezygnować z jakiejś atrakcji, niż narazić naszych podopiecznych na niebezpieczeństwo.