11 czerwca 1847 r. na pokładzie okrętu uwięzionego w lodach Arktyki umiera John Franklin. Miał odnaleźć Przejście Północno-Zachodnie, ale spotkał go tragiczny koniec.
Znalezienie tzw. Przejścia Północno-Zachodniego było od wieków jednym z najważniejszych celów europejskich żeglarzy. Trasa, wiodąca z Atlantyku na Pacyfik przez północne wody Arktyki, miała skrócić drogę z Europy do Azji. W pierwszej połowie XIX w. poszukiwania te włączyła się brytyjska marynarka. Po zakończeniu wojen napoleońskich, gdy imperium nie prowadziło większych wojen, jedyną możliwością wykazania się w służbie stały się dla oficerów Royal Navy właśnie ekspedycje badawcze.
Szczodrze zaopatrzona
Jedną z takich wypraw - jak się potem okazało największą, najgłośniejszą i najbardziej tragiczną - Admiralicja zorganizowała w 1845 r. Na jej dowódcę wybrano 59-letniego Johna Franklina, doświadczonego żeglarza i oficera. Przydzielono mu dwa okręty wojenne: HMS „Erebus” i HMS „Terror”. Oba te żaglowce poddano gruntownej modernizacji, wyposażając w najnowsze zdobycze techniki.
Wręgi kadłubów wzmocniono belkami, a dzioby pokryto blachą. We wnętrzach zamontowano centralne ogrzewanie, wykorzystujące gorącą wodę ze specjalnych kotłów, a w kambuzie odsalarki wody morskiej. Najważniejsze było jednak umieszczenie na okrętach parowych silników, co uniezależniało je od wiatru. Podczas żeglugi w lodzie śruby i żelazne stery można było schować, by ochronić je przed uszkodzeniami.
Jako że przewidywano zimowanie w Arktyce, dla zapewnienia załogom rozrywek na pokładach znalazły się pianole wygrywające 50 utworów, prawie 3 tys. książek oraz przybory szkolne pozwalające uczyć czytania i pisania marynarzy. Zabrano też instrumenty do badań geologicznych, botanicznych i zoologicznych. Znalazł się tam także aparat fotograficzny.
Zgromadzone zapasy żywności miały wystarczyć na trzy lata. Obejmowały m.in. osiem tysięcy konserw mięsnych, warzywa oraz zupy w pojemnikach. Było też ponad 900 litrów wina, trzy tony tytoniu, po cztery tony czekolady i soku z cytryny, herbata i rum. Załogę wybrano bardzo starannie, werbując doświadczonych żeglarzy i żołnierzy piechoty morskiej. „Żadna wcześniejsza ekspedycja arktyczna nie została zaopatrzona tak szczodrze” - piszą Owen Beattie i John Geiger, autorzy książki „Na zawsze w lodzie”, opowiadającej o losach wyprawy i późniejszych jej poszukiwaniach.
Fatalna decyzja
19 maja 1845 r. okręty odbiły od brzegów Tamizy i popłynęły na północ. W lipcu w Zatoce Baffina wyprawa napotkała dwa angielskie statki wielorybnicze i był to jej ostatni kontakt z Europejczykami. „Erebus” i „Terror” bez kłopotów dotarły do Cieśniny Lancastera oddzielającej Ziemię Baffina od wyspy Devon. Tam wyprawa zaczęła kluczyć wśród licznych wysp Archipelagu Arktycznego szukając drogi na zachód. Jako że szlak przez Cieśninę Barrowa blokował lód, skierowała się na północ, zbadała Kanał Wellingtona, po czym wróciła na południe. Okręty dotarły do wyspy Beecheya i rzuciły tam kotwice, by przezimować. Podczas tego zimowania od chorób zmarło trzech członków załogi - John Torrington, William Brain i John Hartnell. Pochowano ich na wyspie.
Gdy nastała wiosna okręty ruszyły dalej. Jako że trasa na zachód nadal zablokowana była przez lód, kapitan Franklin skierował je na południe ku Wyspie Króla Williama, której wody przybrzeżne były wolne od lodu. Tam dowódca podął fatalną jak się później okazało decyzję i kazał płynąć wzdłuż zachodniego brzegu wyspy. Po pewnym czasie „Erebus” i „Terror” utknęły w lodzie niecałe 20 km od brzegu. Tam ich załogi spędziły drugą arktyczną zimę.
Przebiegła ona znacznie gorzej niż pierwsza. W silnym mrozie, w wilgoci zbierającej się pod pokładem, mroku niekończącej się zimowej nocy marynarze zaczęli chorować na płuca i szkorbut. Wszystko to było dziwne, bo załogom nie brakowało żywności. Marynarzy karmiono mięsem i warzywami z konserw, pili też sok z cytryny. W tamtych latach panowało przekonanie, że żywność konserwowa skutecznie chroni przed szkorbutem, a konserwy to rewelacyjny wynalazek.
Na „Erebusie” i „Terrorze” to jednak nie działało. Załogi chorowały, a marynarze i żołnierze umierali. Gdy wreszcie nadeszła wiosna 1847 r., z okrętów wysłano kilka grup rekonesansowych na Wyspę Króla Williama. „Okazało się, że gdyby Franklin zdecydował się obejść ją od wschodu, nie ugrzęźliby w lodzie i niewykluczone, że dotarliby na otwarte wody Morza Beauforta, osiągając w ten sposób upragniony cel wyprawy” - piszą autorzy książki. Kiedy marynarze wrócili na okręty z tą przygnębiającą wieścią, dowiedzieli się, że ich dowódca umiera. Kapitan zmarł na pokładzie „Erebusa” 11 czerwca 1847 r. Nie wiadomo, gdzie został pochowany.
Droga przez mękę
Mimo nadejścia wiosny, a potem lata, obie jednostki nie uwolniły się od lodu i nie mogły popłynąć dalej. U wybrzeży Wyspy Króla Williama wyprawie przyszło spędzić trzecią arktyczną zimę. Sytuacja była jednak coraz gorsza. Chorowało i umierało coraz więcej ludzi, więcej niż podczas innych tego typu wypraw. Do kwietnia 1848 r. zmarło dziewięciu oficerów i 15 członków załogi. Pokrywa lodowa naciskała na kadłuby okrętów i mogła je w każdej chwili je zgnieść. Dlatego reszta załogi zdecydowała, że gdy tylko skończy się zimowa noc trzeba próbować dotrzeć na kontynent.
Tak też zrobiono. 22 kwietnia 1848 r. 105 wycieńczonych i chorych na szkorbut mężczyzn zeszło z pokładów i brnąc przez śnieg ruszyło w stronę brzegów Wyspy Króla Williama. Ciągnęli za sobą wypełnione ekwipunkiem łodzie zdjęte z okrętów. Rycho okazało się, że jest to prawdziwa droga przez mękę. Osłabieni szkorbutem i innymi chorobami marynarze musieli zdobywać się na nadludzki wysiłek, by ciągnąć masywne, ciężkie łodzie w kilkudziesięciostopniowym mrozie, na wietrze.
Niebawem drogę tej karawany zaczęły znaczyć przedmioty (skrzynki, łopaty, koce, lampy…), które wyrzucano z sań dla ich odciążenia). Szlak znaczyły też ciała tych, którzy nie wytrzymywali trudów marszu. Jedną z łodzi z dwoma marynarzami pozostawiono. Prawdopodobnie nie mieli siły iść dalej lub chcieli wrócić na statek. Obaj zmarli, a łódkę z ich szkieletami znalazła później jedna z wypraw poszukiwawczych.
Po pokonaniu 130 km na Wyspie Króla Williama wycieńczona karawana rozbiła obóz. Wiele wskazuje, że doszło tam do aktów kanibalizmu. Wygłodzeni marynarze zdecydowali się zjeść zmarłych towarzyszy. Wokół obozowiska znaleziono bowiem ludzkie kości ze śladami nacięć oraz rozbite czaszki. O tym, że podróżnicy „zjadali się nawzajem” mówili także Inuici (czyli Eskimosi), którzy stykali się z wyprawą lub penetrowali później jej obóz. Z obozowiska jakaś grupa marynarzy wyruszyła dalej ciągnąc łódź. Wiadomo, że wlekli się wzdłuż południowego wybrzeża Wyspy Króla Williama jeszcze w lipcu 1848 r.
„Wyczerpani, szli, trzymając się kurczowo nadziei, że uda im się dotrzeć do ujścia rzeki Black, skąd musieliby przepłynąć około tysiąca pięciuset kilometrów pod prąd, by dotrzeć do fortu Hudson’s Bay Company, gdzie czekało ich wybawienie” - czytamy. Członkowie tej grupy również uciekli się do kanibalizmu. Niewiele to pomogło, bo po drodze wszyscy zmarli. Z liczącej 129 ludzi wyprawy Johna Franklina nie przeżył nikt.
Tajemnice wyjaśnione
Gdy po trzech latach nie pojawiły się żadne wieści z „Erebusa” i „Terrora” Admiralicja zorganizowała kilka lądowych i morskich ekspedycji poszukiwawczych. Kolejne wyprawy odnalazły przedmioty, groby, ślady obozowisk i kości, zebrały też relacje od Inuitów. Powoli odtwarzano losy ekspedycji, a wieść o jej kanibalizmie wywołała szok w Anglii. Kolejne rejsy poszukiwawcze organizowali prywatni sponsorzy (także z USA) i niezmordowana żona kapitana Franklina, która chciała poznać losy męża. W sumie do Antarktyki wyruszyło w XIX w. 25 ekspedycji poszukiwawczych.
Wyprawa Franklina przeszła do narodowej mitologii Wielkiej Brytanii i Kanady. Tworzono o niej pieśni, artykuły, książki, kręcono filmy (ostatnio znakomity serial „Terror”). Ale jej niewyjaśnione tajemnice nie dawały spokoju badaczom. W 1981 r. antropolog Owen Beattie z Uniwersytetu Alberty w Kanadzie ekshumował wspomnianych trzech członków wyprawy pochowanych na Wyspie Beecheya (Torringtona, Braina i Hartnella). Ich ciała bardzo dobrze zachowały się w lodzie. Beattie ze swoim zespołem przeprowadził ich sekcje, pobrał też próbki tkanek miękkich oraz włosów.
Analizy laboratoryjne próbek wykazały bardzo wysoką zawartość ołowiu w tkankach. Zdaniem badacza zdecydowana większość członków ekspedycji chorowała na ołowicę. To wyjaśnia ich dziwne objawy: osłabienie, zniechęcenie, zaburzenia psychiczne - wszystkie występujące właśnie przy ołowicy. To też wyjaśnia dużą śmiertelność, jaka dotknęła wyprawę Franklina. Ołów trafił do organizmów marynarzy z konserw, które w ówczesnej technologii produkcji lutowano wewnątrz i zewnątrz przy jego użyciu (dopiero w latach 90. XIX w. w Anglii zakazano stosowania ołowiu do tego celu). W ten oto sposób wyjaśniona została kolejna tajemnica ekspedycji Franklina. Kolejna, ale nie ostatnia.
Dopiero bowiem w 2014 i 2016 r. kanadyjskie wyprawy zlokalizowały w północnych wodach zatopione wraki „Erebusa” i „Terrora”. Inne sekrety tej wyprawy (gdzie pochowano Franklina, co działo się podczas marszu, jak doszło do kanibalizmu itd.) wciąż czekają na wyjaśnienie.