Traktat o dobrym sąsiedztwie? Dzięki niemu zaczęło być normalnie [rozmowa]
– 25 lat temu, 17 czerwca 1991 roku, Polska i Niemcy podpisały Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Dzięki niemu Polacy i Niemcy odkryli sąsiada na nowo – przypomina Czesław Fiedorowicz, który mówi o sobie, że jest... dzieckiem tego Traktatu. Od tego tygodnia w każdym Magazynie „Gazety Lubuskiej” pochylimy się nad różnymi sferami polsko-niemieckiej współpracy. Sprawdźmy, czy przypadkiem nie zmarnowaliśmy tej ćwierci wieku...
Traktat o dobrym sąsiedztwie... Już sama jego nazwa sugeruje, że nie jest to coś istotnego. Takie pogaduchy między sąsiadami.
Zdecydowanie się nie zgadzam. Zresztą sam często określam siebie jako... dziecko traktatu. Gdy w 1990 zostałem burmistrzem Gubina, byłem jednym z wielu nowych samorządowców. Wówczas moją pasją, ale i ambicją stał się właśnie rozwój stosunków polsko-niemieckich. To były takie czasy, że wszystko co robiliśmy działo się po raz pierwszy. A my, Polacy, byliśmy przede wszystkim zajęci politycznymi przemianami i transformacją gospodarki. Tak wiele się działo. Zjednoczenie Niemiec, niemal z każdej strony pojawiający się nowi sąsiedzi. I nagle znaleźliśmy się między powiększonymi Niemcami a upadającym ZSRR.
Nikt nie miał wówczas głowy do spraw polsko-niemieckich.
Minister Krzysztof Skubiszewski miał. Mój kolega, który był tłumaczem kolejnych sterników polskiej dyplomacji, twierdzi, że to właśnie zasługa Skubiszewskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Ci dwaj politycy włożyli dużo serca w to, aby dwóch wybitnych polityków niemieckich, Hansa Dietricha Genschera i Helmuta Kohla, przekonać do potrzeby uporządkowania naszych wzajemnych relacji. Na tym przykładzie widać, jak ważne jest, aby nawet w sytuacjach, gdy zżera nas polityka wewnętrzna, jednym głosem mówić na arenie międzynarodowej.
Skok na kasę? Bzdura! Pierwsze pieniądze na działalność euroregionów wpłynęły dopiero w 1995 roku
U nas wówczas budziły się demony przeszłości i strach przed Niemcami.
Tak, to była reakcja wielu Polaków na wieść o zjednoczeniu Niemiec. Gdy w tym samym 1991 roku powstają pierwsze na naszej granicy euroregiony, do mnie, do Gubina, przyjechała specjalna komisja sejmowa, aby sprawdzić, czy nasze plany nie stanowią zagrożenia dla suwerenności Polski. Czy nie planujemy secesji. Jakież było jej zdziwienie, gdy w rozmowie z burmistrzem Guben usłyszeli, że to nasza inicjatywa, że to Fiedorowicz się uparł. I że to pomysł strony polskiej, a nie chęć Niemców do rządzenia na pograniczu.
Słowem, pole minowe?
Rzeczywiście rząd podchodził do tego co działo się na granicy zachodniej ostrożnie, jak do miny. Rozgorzały dyskusje nad bezpieczeństwem Polski. Owszem Europa zmieniła się, ale znów dostrzeżono zagrożenie niemieckie. Po pierwszym traktacie, o granicach, odezwały się organizacje ziomkowskie, Herbert Hupka, Erika Steinbach. Początek lat 90. to rządy prawicowego rządu Jana Olszewskiego. Pamiętam rozmowy z Janem Łopuszańskim, który mi groził, kazał się pohamować, sugerując, że łatwo wpaść w niemieckie sidła. Tymczasem nami kierował chłodny pragmatyzm.
Także Niemcy mieli wówczas swoje problemy.
„Zjednoczenie Niemiec” brzmi górnolotnie. Ale musimy pamiętać, że trwało przekształcanie byłych przygranicznych terenów NRD w integralną część Republiki Federalnej. Tutaj rzucono polityków z zachodnich Niemiec, takim był na przykład starosta powiatu Guben. Oni zaczęli wprowadzać reguły i standardy zachodnioniemieckie. I jedni, i drudzy tempem zmian byli zaskoczeni. I niespodziewanie okazało się, że my byliśmy do przyjęcie tych standardów lepiej przygotowani mentalnie niż enerdowcy. Mieliśmy doświadczenia Solidarności, budowy samorządności.
Ale nie mieliśmy najlepszych notowań u sąsiadów?
Cóż, to było raptem dwa lata po 1989 roku, gdy to na Polaków zrzucano odpowiedzialność za pojawiające się w NRD puste półki. Po upokarzających akcjach wyjmowania z koszyków naszych rodaków zakupów. Ale wtedy też zrodził się bardzo ciekawy ruch. Oto Kościół ewangelicki uznał, że trzeba wykonać jakiś gest przepraszający Polaków. I właśnie w Gubinie po raz pierwszy, w roku 1989, ruszyła „przepraszająca” procesja, msza ekumeniczna. Co później przekształciło się w dobrą tradycję. Ale rzeczywiście jakieś zahamowania były. I pewnie dlatego szybko okazało się, że szybciej dogadujemy się z Niemcami z zachodnich krajów związkowych, niż z naszymi dotychczasowymi sąsiadami. Przekonałem się o tym, gdy podpisywałem takie specyficzne partnerstwo Laatzen – Guben – Gubin. Z ludźmi z Dolnej Saksonii myśleliśmy tak samo, że tak powiem wolnościowo, nie było bariery mentalnej. Guben, które ledwie ze swej nazwy wykreśliło Wilhelma Piecka, czekało na nakazy i pozwolenia.
Czy zatem ten Traktat, ten dokument, był potrzebny?
Wówczas jeśli coś się u naszych sąsiadów zmieniało to na rozkaz z Bonn. My z kolei musieliśmy wymyślać proch, zamiast skorzystać ze sprawdzonych na innych unijnych granicach rozwiązań. Nie mieliśmy własnych pomysłów, z całym szacunkiem dla ówczesnej ekipy Solidarności. Kiedyś rozmawiałem przy śniadaniu z Tadeuszem Mazowieckim i zapytałem dlaczego wówczas nie zrobiliśmy więcej. Odpowiedział: „Panie Czesławie, my nie mieliśmy pojęcia jak rządzić państwem. Baliśmy się, że jak będziemy za bardzo majstrować to wszystko runie”. W tym Traktacie Niemcy jakby powiedzieli: korzystajcie z naszych wzorców, a Warszawa dała zielone światło. Powołano Polsko-Niemiecką Komisję Międzyrządową ds. Współpracy Regionalnej i Przygranicznej, której zadaniem jest koordynacja i określanie kierunków współpracy. I w której pracuję od 25 lat.
Po co zatem były euroregiony?
Te cztery euroregiony oraz struktury rządowe wzięły na siebie ciężar kształtowania stosunków polsko-niemieckich do czasu powstania województw samorządowych. Województwa rządowe były rachityczne, nie były strukturą europejską, nie miały kompetencji do kreowania współpracy transgranicznej.
Zarzucano, że euroregiony to skok na kasę.
Bzdura! Pierwsze unijne pieniądze na ich działalność wpłynęły dopiero w drugiej połowie 1995 roku. My uważaliśmy, że warto współpracować z gminami niemieckimi, a euroregiony są sprawdzoną strukturą. I powtarzam. W każdym z nich to polska strona miała inicjatywę, większą potrzebę integracji europejskiej. Chcieliśmy skorzystać z tego samego nauczyciela co dawne NRD i stworzyć forum do dyskusji. Na przykład obserwowaliśmy brak mostów na Nysie...
Niestety powstało ich stosunkowo niewiele. I pamiętamy awanturę o Zasieki...
Osiem nowych mostów to niewiele? A sprawa przeprawy w Forst była typowa dla tamtych czasów. Burmistrz tego miasta, działając pod naciskiem kupców, próbował grać, udawać, że chce budować most poza miastem, licząc, że na to się nie zgodzimy. Zgodziliśmy się, o co zresztą miano do nas pretensje. Wielki bój stoczyliśmy z Guben, które chciało wybudować nowe centrum z dala od granicznego mostu. Bali się konkurencji polskiego handlu.
Nasi sąsiedzi bali się wielu rzeczy. Przestępczości, ruchu samochodowego, nielegalnych pracowników, konkurencji bazarów...
Tak, granica dla obu stron była uciążliwa. I przyznam się, że nie sądziłem, że tak szybko wejdziemy do Schengen. Ogromnym sukcesem była już umowa o małym ruchu granicznym, która rodziła się w ówczesnym urzędzie wojewódzkim w Zielonej Górze. Z kolei to nasz Euroregion wywalczył, aby nie ograniczał się on do gmin przygranicznych, ale do granic euroregionów. Niemcy wówczas bardzo się bali. Zresztą często musieliśmy łamać bariery. Gdy forsowaliśmy pomysł wspólnej oczyszczalni ścieków minister Skubiszewski pisał, że to niemożliwe, aby importować niemieckie ścieki. To Angela Merkel, jeszcze jako minister ochrony środowiska, przyznała tej inwestycji dofinansowanie z budżetu federalnego. Dużo się działo.
Także z perspektywy Warszawy widziano przede wszystkim przemyt i bazary.
Cóż, z perspektywy stolicy, żyjącej zazwyczaj problemami tzw. ściany wschodniej, trudno było pojąć, jak bardzo ta granica dzieli. Mentalnie, kulturowo, cywilizacyjnie. Nie zauważano euroregionów, tak jak nie zauważano wagi projektów międzyludzkich. Tych małych projektów euroregionalnych. W każdym spotkaniu ludzi jest jakaś wartość dodana, przełamywanie barier. A i z tymi bazarami nie było tak do końca. Gdy w 1994 przy pomocy Związku Miast Polskich zorganizowaliśmy konferencję gmin przygranicznych, goście z Warszawy marginalizowali korzyści dewizowe płynące z targowisk przygranicznych. Tak jak nie wiedziano, jak państwo może pomóc, zbudować na zrębach targowisk jakiś lepszy projekt.
Tymczasem na bazarach i dzięki przemytowi rodziły się lokalne fortuny.
W tych czasach ujawniła się duża pomysłowość i... szczęście Polaków. Balansujących często na granicy prawa. Nie będę podawał nazwisk, ale sami wiemy, ile znanych dziś osób zawdzięcza kapitał właśnie handlowi papierosami, alkoholem. Tutaj zawsze to, co nielegalne, mieszało się z tym, co legalne lub przyjęte. Do dzisiaj. Zobaczmy, że w miejscowościach przygranicznych mamy ceny podawane w euro, euro jest pełnoprawną walutą... I w to wpisał się Traktat. Regulował rzeczy zasadnicze, ale na szczęście nie wprowadzał sztucznych, przesadnych barier zakazów, bo przecież każda granica rządzi się swoimi regułami, a ludzie zawsze szukają furtek, aby wykorzystać je do poprawy swojego bytu.
To tzw. renta przygraniczna.
Gdy kiedyś ludzie słyszeli to określenie pytali z jaką chorobą. A ja odpowiadałem, że z chorobą transgraniczno-geograficzną.
25 lat... Nie czuje Pan niedosytu?
Tak, duży. A winny jest strach. Polityków z Warszawy i Berlina. Rząd niemiecki widzi pustoszejące tereny przygraniczne i boi się polskiej ekspansji na te obszary. W Polsce co jakiś czas pojawia się jakaś siła polityczna, która straszy Niemcem. Tutaj grożą polonizacją, a tutaj germanizacją. Ograniczane są pieniądze na współpracę. A ja mówię: dajcie nam, na przykład, możliwość wprowadzenia pilotażowego projektu ochrony zdrowia. Pozwólcie, a sami rozwiążemy problemy mieszkaniowe. A połączenia kolejowe, współpraca na wodach transgranicznych...? Przez 25 lat obie strony rozmawiały o pogłębieniu Odry od Szczecina do Słubic, a jednocześnie Niemcy budowali równoległy do rzeki kanał. Tak, Niemcy boją się naszej konkurencji. I moim zdaniem Warszawa powinna wspierać nas, abyśmy w tym wyścigu mieli większe szanse.
A z czego możemy być zadowoleni?
Ja czuję się dumny z tego, że przez te ćwierć wieku udowadniamy, że w niczym nie jesteśmy gorsi od naszych zachodnich sąsiadów. Jesteśmy ludźmi tak samo przygotowanymi, pracowitymi, pragnącymi budować wspólną Europę. Jesteśmy na dobrej drodze, aby przełamać stereotypy i udało się uruchomić pokłady fajnej aktywności różnych grup zawodowych, instytucji, środowisk. Jedna mała szkoła ze Wschowy czy też Dąbia w ciągu roku inicjuje ponad sto polsko-niemieckich zdarzeń.
Teraz granica jest bardziej w nas niż na mapie?
Dokładnie tak jest. Przez dekady na Odrze i Nysie jakby była ściana, kończył się świat. Do upadku muru doszliśmy nieco tak przypadkowo, ten fakt spadł nagle, a my próbowaliśmy się wygrzebać z chaosu. Jedne rzeczy udało nam się zrobić, inne wciąż czekają, aby nimi się zająć. I tutaj poczucie niedosytu jest dobre, konieczne. Jak i świadomość, że to nasze sąsiedztwo nie jest jeszcze poukładane. Historia Polski i Niemiec jest tak napisana, że w każdej chwili mogą się obudzić upiory przeszłości. Chociażby przy okazji kolejnych kampanii wyborczych. Stąd apel na koniec:panowie politycy, nie przeszkadzajcie!