Prawie 300 beczek z niebezpiecznymi odpadami, zakopanych pod ziemią, wydobyto w Przyjmie. To kolejny punkt na mapie Wielkopolski, gdzie ktoś nielegalnie podrzucił ekologiczną bombę.
Miejscowości Przyjma i Depaula w powiecie konińskim to kolejne miejsca na mapie Wielkopolski, gdzie znaleziono niebezpieczne odpady składowane w ciągu ostatnich kilku lat. Prawie 300 beczek wydobyli strażacy w miejscu, gdzie do tej pory było żwirowisko w Przyjmie.
Większość to były 200-litrowe pojemniki metalowe, część to mniejsze, plastikowe beczki. Ekologiczna bomba znajdowała się pod ziemią. Znalezisko odkrył Okręgowy Urząd Górniczy z Poznania, który przeprowadzał kontrolę, by wydać decyzję o dalszej eksploatacji żwirowni. Zdaniem strażaków odpady składano od około dwóch lat.
Co jest w środku?
- Wstępnie, po zapachu czy kolorze można stwierdzić, że w beczkach są substancje ropopochodne, farby, rozpuszczalniki, oleje, lotne związki organiczne - mówi Andrzej Sparażyński, kierownik delegatury Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Koninie. - Trudno mówić o konkretach, ponieważ to wymaga zbyt skomplikowanej analizy. Wiadomo, że są to odpady niebezpieczne.
W akcji uczestniczyła specjalistyczna grupa ratownictwa chemiczno-ekologicznego z Konina i Ostrowa. Część beczek po wydobyciu się rozszczelniła. Inspektorzy WIOŚ pobrali więc próbki nie tylko z pojemników, ale także z ziemi, która najprawdopodobniej została skażona.
- Próby wykażą, do jakiego stopnia nastąpiło skażenie. Wiadomo, że część wylała się do gruntu, bo ziemia miejscami miała inny kolor
- mówi Sparażyński.
To nie moje beczki
Także w piątek strażacy odkryli kilka podobnych beczek w sąsiedniej miejscowości - Depaula, również w miejscu, gdzie znajduje się żwirownia, należąca do tej samej osoby. Właściciel żwirowni zarzeka się, że to nie on składował tam odpady. Co więcej - nie miał nawet o nich pojęcia. - Żwirownia jest czynna kilka razy w tygodniu. Mąż to inwalida, jest chory, ma problemy z oczami. Ktoś mu te beczki do żwirowni podrzucił. Nie ma możliwości, by on je sam tam zostawił - przekonuje żona właściciela.
Śledczy prowadzą dochodzenie w tej sprawie, które ma wyjaśnić, kto stoi za ekologiczną bombą, zakopaną pod ziemią. Na razie zostali przesłuchani świadkowie. Wiadomo, że taką liczbę beczek musiało zwieźć co najmniej kilkanaście przyczep. Okoliczni mieszkańcy Przyjmy nie są zdziwieni. Jak mówią - od dłuższego czasu alarmowali, że w żwirowni mogą być nielegalnie składowane odpady. Wówczas myśleli, że to materiały pobudowlane. Okazało się, że po ziemią tykała niebezpieczna bomba.
- Nikomu w tej sprawie nie postawiliśmy jeszcze zarzutów. Zabezpieczyliśmy miejsce zdarzenia. Sprawdzamy, kto może za tym stać - mówi Zbigniew Janusz z konińskiej policji.
Sprawą także zainteresowała się konińska prokuratura okręgowa, do której wpłynęły zgłoszenia o popełnieniu przestępstwa.
- Będziemy wszczynać śledztwo z artykułu 183, paragrafu 3 - czyli nielegalnego składowania substancji niebezpiecznych, w taki sposób, który może zagrażać życiu i zdrowiu ludzkiemu, bądź spowodować znaczne zniszczenia w świecie przyrody - zapowiada prok. Marek Kasprzak, rzecznik prasowy konińskiej prokuratury.
Na razie nie wiadomo co się stanie z beczkami. Są zabezpieczone. Nad ich stanem czuwają strażacy. Najpewniej niebezpieczne odpady zostaną zutylizowane. Kto jednak za to zapłaci? - Żwirownia to miejsce prywatne, do którego jako samorząd nie mieliśmy prawa wstępu, ani możliwości jego kontroli. Za nielegalne składowanie tam odpadów niebezpiecznych odpowiada właściciel mienia - mówi Mirosław Durczyński, burmistrz gminy Golina, do której należy miejscowość Przyjma.
To zorganizowane działania
Burmistrz nie ma wątpliwości, że tę sytuację należy wiązać z tymi, które już do tej pory wydarzyły się w Wielkopolsce.
- To wygląda na zorganizowane działanie. Pojawiły się pierwsze sygnały o tym, by powiązać to z innymi takimi magazynami. Czekamy jednak na ustalenia śledczych
- mówi Mirosław Durczyński, burmistrz Goliny.
Dokładnie dwa lata temu, na przełomie maja i czerwca, ujawniliśmy kilkanaście nielegalnych składowisk odpadów niebezpiecznych w Wielkopolsce i sąsiednich województwach - zachodnio-pomorskim i lubuskim. Ich wspólnym mianownikiem były różne spółki z miejscowości Budzyń w powiecie chodzieskim.
„Głos Wielkopolski” na początku czerwca 2015 r. ujawnił, że za procederem stoją te same osoby - przedsiębiorcy z Poznania, którzy zakładają coraz to nowsze spółki, mające niewielki kapitał (np. jedynie 5 tysięcy złotych). Nazwy firm przez lata się zmieniały w zależności od okoliczności, ale wciąż przewijały się tam te same osoby, które od początku zajęły się „śmieciowym interesem”.
- To łatwy biznes, i na początku legalny, dzięki któremu można dorobić się milionów, bo i przepisy na to pozwalają - mówią osoby znające temat.
W danym powiecie pozyskują od starostwa zgodę na transport lub składowanie odpadów. Wynajmują stare szopy, magazyny, a nawet wolne działki. Pozostawiają tam niebezpieczne odpady, po czym po kilku latach znikają. Wynajmujący hale zwykle nie ingerują na początku w to, jakie towary są przywożone. Nie zaglądają do beczek, nie oglądają faktur, ani oznaczeń. A potem okazuje się, że magazyn na małej wsi staje się tykającą bombą ekologiczną, po brzegi wypełnioną substancjami nieznanego pochodzenia. Rocznie w Polsce wytwarzane są miliony ton odpadów niebezpiecznych. I za bardzo nie ma co z nimi zrobić.
Dlatego w ogłaszanych przetargach wygrywają przedsiębiorcy, którzy oferują, że zajmą się groźnymi substancjami za 1/4 kwoty rynkowej. Firma zarejestrowana jest zazwyczaj na tzw. słupy. To między innymi „śmieciowa mafia” przyczyniła się do składowania odpadów w Pile i Kleszczewie. W drugim przypadku pieniądze na utylizację magazynu wyłożyło starostwo poznańskie. Usunięcie 1,3 tysiąca odpadów kosztowało 2,4 miliona złotych.
Marian N., który był podstawioną osobą, wpisaną jako właściciel spółki, odsiedział już nawet wyrok. Dostał dwa lata więzienia za nielegalne składowanie odpadów niebezpiecznych. Podobne magazyny śledczy odkryli też w Adamowie, Parkowie, Mielżynie, Kaliszu. Ostatnie znaleziska, nim firma się ulotniła, to Poznań. Przy ul. Św. Michała w Poznaniu wciąż jest olbrzymi magazyn wypełniony po brzegi toksycznymi, rakotwórczymi substancjami niewiadomego pochodzenia. Mówi się o 5 tysiącach ton, lecz niewykluczone, że jest ich dwa razy tyle. Przetarg na jego utylizację został już ogłoszony.
Prokuratura czeka
Chociaż od opisywanych przez „Głos” zdarzeń minęło już wiele czasu, nadal nikt odpowiedzialny za działalność nieuczciwych firm nie dostał zarzutów. Sprawą zajmuje się prokuratura okręgowa w Poznaniu. Śledczy tłumaczą, że z postawieniem zarzutów czekają, aż zutylizowane, a wcześniej przebadane zostaną odpady z poznańskiego magazynu. Na razie, zajmujący się sprawą przygotowali raport na podstawie kart przekazywania odpadów. - W nim zawarte są właściwie substancje z całej tablicy Mendelejewa - mówił nam prokurator, zajmujący się sprawą.
Śledczy przesłuchali także właścicieli firm, wytwarzających odpady. W toku śledztwa okazało się, że nieuczciwe spółki nie tylko magazynowały, ale także pozbywały się odpadów podrzucając je w lasach, czy wylewając do rzek. Co im za to grozi? Pięć, lub maksymalnie dziesięć lat więzienia. Z informacji, do jakich udało nam się dotrzeć, wynika, że osoby odpowiadające za powstanie „śmieciowej mafii” czują się bezkarnie i prowadzą aktualnie legalny biznes pod Poznaniem. Niedaleko Swarzędza mają stację benzynową i bar. Czy nadal prowadzą jakąś nielegalną działalność? Nie wiadomo. Być może dowiemy się o tym, gdy zacznie tykać kolejna ekologiczna bomba.