Trudniej być świnią w mniejszym mieście [rozmowa]
Wyruszył śladami byłych miast wojewódzkich. We Włocławku zobaczył „jądro Mordoru” i pływającą scenę po Wiśle. Z Filipem Springerem, autorem książki „Miasto Archipelag” poszukujemy idealnego miejsca do życia.
- Książkę "13 pięter" rozpoczynają prasowe relacje na temat samobójstw ludzi, którzy stracili dach nad głową. To działo się przed wojną, ale czy dziś, kiedy np. "frankowicze" tracą pracę lub maleją im zarobki, nie czeka ich podobna perspektywa?
- W dwudziestoleciu międzywojennym skala niedoboru mieszkań i konsekwencje tego faktu były o wiele większe niż teraz. Od "frankowiczów" mających problemy za spłatą kredytu często słyszałem, że myśleli o samobójstwie, ale nie spotkałem się z sytuacją, że ktoś targnął się na życie z tego powodu. Być może były takie przypadki, ale nie natrafiłem na nie. Kredyty frankowe są bardzo dobrze spłacane, bankowcy chwalą sobie ten segment. Tylko niewielki odsetek stwarza problem. Raty tych kredytów spłacane są w pierwszej kolejności. Natomiast gdyby zapytać "frankowiczów", kiedy ostatnio byli na wakacjach, jak często jedzą mięso, kiedy ostatnio wybrali się do knajpy albo jak często kupują nowe buty, to ich odpowiedzi pewnie nie byłby ciekawe. Trochę się też boję, co stanie się, kiedy zacznie się recesja.
- Mamy do czynienia z pokoleniem "frankowiczów", czy to za duże słowo?
- Frank dotknął pokolenia trzydziestoparolatków. Największy boom takich kredytów przypadł na lata 2007-2008, a w 2008 już wszystko gruchnęło. Ci, którzy zdobywali pracę po kryzysie, po upadku Lehman Brothers, trochę inaczej podchodzą do życia. Nie mają dostępu do kredytu frankowego, bo ostatnie były w 2011 roku. Ci, którzy myśleli o mieszkaniu w 2012 roku już widzieli "frankowiczów"pod Sejmem. Nie tylko nie wzięliby takich kredytów, jak również nie kupiliby "dziury w ziemi", bo widzieli afery z upadającymi deweloperami. Kupują mieszkania, które mogą obejrzeć. To jest inna generacja Polaków. Jeden z bohaterów książki powiedział mi, że do prawidłowej oceny ryzyka związanego z kredytem trzeba przeżyć dwie hossy i dwie bessy. W 2006 roku nie było jeszcze takiego doświadczenia. Dlatego trudno było ocenić zagrożenia.
- Państwo wpędziło ich w pułapkę kredytową czy starali się wykorzystać okazję? A może było w tym trochę zwykłej ludzkiej chciwości?
- Mamy dwie grupy "frankowców". Pierwsi brali kredyty, bo uważali, że to dobra okazja. Tych trochę mniej żal. A drudzy nie mieli zdolności kredytowej w złotówkach, ale we franku już mieli. To jest skandal i rozbój. Jan Czesław Bielecki uznał to za rozbój i przestępstwo. Oni mają najgorzej. Odchodząc od franka - fakt, że tak wiele ludzi ma kredyty hipoteczne jest winą państwa, ponieważ państwo nie stworzyło żadnej alternatywy dla mieszkania własnościowego. A przecież w konstytucji mamy zapisane stwarzanie zrównoważonych warunków mieszkaniowych: ma być wynajem, własnościowe itp. Tam jest także zapisane, że państwo ma wspierać społeczne budownictwo mieszkaniowe. Tego nie ma już od 2009 roku.
- A programy "Rodzina na swoim" czy "Mieszkanie dla młodych"?
- Oba nie wspierały budownictwa społecznego tylko kredyty. Na tych programach zyskały banki i deweloperzy. Ludzie byli filtrem, przez który przepuszczono pieniądze. Jasne, Polacy zostali z mieszkaniami, ale i z kredytami, które - nie wiadomo - czy spłacą. Najlepiej wyszli na tym deweloperzy, bo nie ponieśli żadnego ryzyka. Po pięciu latach gwarancji są czyści. Banki mają ryzyko, że kredytobiorcy nie poradzą sobie ze spłatą, ale mają dobre prowizje i jakoś to sobie sfinansują. Ciekawiło mnie, czy to był spisek? Nawet najwięksi przeciwnicy wszystkich rządów i wdrażanych rozwiązań mieszkaniowych od 1989 roku śmiali się z moich poszukiwań koncepcji spiskowej, bo mówili, że spisek należałoby zaplanować co najmniej na 10 lat do przodu. A w Polsce niczego nie planuje się w takim przedziale czasowym.
Tak po prostu wyszło, że określone grupy strasznie się na tym obłowiły. Państwo się wycofało, a w to miejsce wszedł rynek. Czysta mechanika. Państwo oczywiście mogło do tego nie dopuścić, ale mleko się wylało.
- Czy szansą dla mniej zarabiających były Towarzystwa Budownictwa Społecznego?
- To był świetny projekt, który nie był nastawione na zysk. Jako że nie miały być dochodowe, to uznano, że należą im się niskooprocentowane publiczne kredyty preferencyjne. Tylko dawano im coraz mniej pieniędzy, a później zupełnie je odcięto od tanich kredytów.
- A gdyby mogły z nich dalej korzystać?
- Trzeba pojechać do Stargardu Szczecińskiego i zobaczyć jak to tam hula. TBS nie tylko buduje nowe budynki, bo pomaga im m.in. samorząd, buduje także osiedla szeregowców, które wyglądają jak idylla pod Warszawą, tylko są w dojściu społecznym, a nie wystawione na sprzedaż. Zbudowali swój ośrodek dla seniorów, a oprócz tego zarządzają zasobem komunalnym, co jest ważne, bo TBS - zgodnie z założeniami - miały tym zarządzać. Wtedy miałyby lepsze rozeznanie i elastyczność w przyznawaniu mieszkań tym, którzy ich potrzebują. Tylko jak się znajdzie grup superfachowców i charyzmatycznych liderów, to oni pociągną TBS. Bez nich i bez preferencyjnych kredytów zaczną się zachowywać jak klasyczny deweloper. Nie do tego zostały powołany. TBS jako narządzie nadal jest do wzięcia. Program "Mieszkanie plus" przywraca preferencyjne kredyty dla TBS-ów. Jak przywróci - to super.
- Wywołałeś program "Mieszkanie plus", a kiedy ogłosił go rząd, to w bardzo emocjonalnych słowach skrytykowałeś poprzedników, którzy tego nie zrobili.
- Na razie traktuję "Mieszkanie plus" w formie deklaracji. Najmniej w tym programie interesuje mnie najgłośniej reklamowane budowanie mieszkań na gruntach spółek Skarbu Państwa za 2-3 tysiące za metr kwadratowy. Nie wiem, czy to się uda. Tam jest mnóstwo pobocznych propozycji: zlikwidowanie dziedziczenia mieszkania komunalnego, wprowadzenia cenzusu majątkowego dla mieszkania komunalnego - weryfikowanego co kilka lat. I to w ludzki sposób - jeśli ktoś przekracza dopuszczalne warunki, to nadal może korzystać z mieszkania, ale na warunkach rynkowych. Wprowadzenie kredytów preferencyjnych dla TBS, włączenie do budownictwa społecznego spółdzielni. To od lat powinno być wprowadzone!
- Platforma i PSL nie poradziły sobie z tym przez dwie kadencje?!
- Oni spotykają się w niedzielę i uzgadniają, że zlikwidują CBA! Ich oderwanie od codzienności i spraw, które ludzi interesują jest tak duże, że uważają likwidację CBA i IPN za główne postulaty Polaków!
- Bo o niczym innym nie marzą rodziny wynajmujące mieszkania?
- I mówi to Platforma, która jest umoczona w reprywatyzację! Dlatego PiS wygrał wybory. Odkrył, że w tych postulatach jest jakiś potencjał polityczny. PO go tam nie widziała. Uważali, że wystarczy pozwolić ludziom na zakup mieszkania na kredyt i będzie cacy. Wystarczy puścić Pendolino i będzie fajnie. A co z tymi, do których Pendolino nie dojeżdża lub tymi, których nie stać na bilet? Zderzyły się dwie wizje kraju: jesteśmy zajebistym krajem, bo mamy Pendolino z Polską w ruinie. Obie - fundamentalnie nieprawdziwe. Tylko ta o ruinie bazowała na postulatach, które PiS teraz realizuje, bo widzą, że w ten sposób kupią sobie spokój w kwestiach konstytucyjnych czy obyczajowych.
- Platforma miała problem z usłyszeniem głosu polskiej prowincji.
- Wypowiedź Bronisława Komorowskiego, że trzeba zmienić pracę i wziąć kredyt na mieszkanie była nie tylko głupia, ale pokazała ich oderwanie od rzeczywistości. To, że PiS obiecuje, wcale nie oznacza, że oni są bliżej niej. Tylko przynajmniej mają kilku speców, którzy odkryli, że na tym mogą robić politykę. Najważniejsze w programie "Mieszkanie plus" jest to, że po wielu latach mieszkanie wróciło do polityki jako postulat. Jako coś, za pomocą czego można robić kapitał polityczny. To być może oznacza, że mieszkanie wróci w agendzie rządowej jako ważna sprawa. Bo ostatnio nie było ważne. Rządzącym wystarczył jeden program mieszkaniowy, np. "MdM". A teraz wróciło myślenie, że mieszkanie trzeba ludziom obiecać, żeby oni na ciebie zagłosowali. Czy obecne poczuwa się fałszywie czy nie zobaczymy.
- W ramach projektu "Miasto Archipelag" odwiedziłeś wszystkie byłe miasta wojewódzkie. Jaką Polskę zobaczyłeś z tej perspektywy?
- Jeszcze przed książką "13 pięter" miałem poczucie, że fajnie pisze się książki o architekturze i architektach, ale w nich brakuje rzeczywistości, w której się obracam. Reportaż jest świetnym narzędziem do tego, żeby objaśniać rzeczywistość. W książce "13 pięter" wypowiada się niewielu ekspertów - mówią zwykli ludzie. Ja nigdy nie miałem problemu mieszkaniowego, ani nie mieszkałem w mniejszym mieście. Natomiast uważam, że do zrozumienia tego, co dzieje się dziś w Polsce, trzeba słuchać ludzi. Nie potrafię odpowiedzieć, jaką Polskę zobaczyłem z perspektywy byłych miast wojewódzkich. Raczej taką, która jest wsłuchana w inne problemy i opowieści niż słyszymy w mediach. W taką, która nie wierzy w modernizację kraju, którą politycy sprzedają nam jako sukces. Taką, która tęskni za fabryką - a raczej tęskni za tym, co nie istnieje. Za fabryką, która nie tylko dawała pracę, ale i przychodnię, przedszkole, mieszkanie
- ...wczasy o środku pracowniczym i kolonie dla dzieci.
- A tego już nie ma. Żaden zakład, firma tego nie robi. Dlatego mamy tu tęsknotę bez pokrycia. Bo jeśli okazuje się, że jeszcze jakaś fabryka jest np. w Suwałkach, to ona tylko składa części wyprodukowane gdzieś w świecie. Pracuje się w niej za 1,5 tys. zł na rękę, a o żadnym przedszkolu nie ma mowy. A jeśli nawet fabryka zorganizowałaby zabawę sylwestrową, to wszyscy tak nienawidzą prezesa, że w życiu by się na nią nie wybrali! To również Polska żyjąca trochę wolniej. I to jest fajniejsze.
- Pytałem kolegów dziennikarzy z Inowrocławia, w którym rozmawiamy, jak im się tu żyje. Brakuje im, budowanej właśnie obwodnicy, ale chwalili spokojniejsze życie. A jeśli czegoś im brakuje na miejscu, to wsiadają w auta i jadą do Bydgoszczy lub Torunia.
- To świadomość tego, że w mniejszych miastach żyje się łatwiej. Wcale nie dlatego, że są tu większe szanse i zarobki, bo nie są, ale dlatego że wszędzie jest bliżej i żyje się wygodniej. Wielu moich bohaterów powtarzało, że fajnie, że Warszawa lub coś tam, ale oni chcą chodzić po ulicach, co do których mają jakieś wspomnienia. W małych miastach się ma, bo tu się urodziłeś, biegałeś po podwórkach czy umawiałeś na randki.
- No i tu wszyscy cię znają.
- To oczywiście zależy od wielkości miasta. Ja to lubię. Poznań jest dużo mniejszy od Warszawy. Nawet jeśli jestem w Poznaniu tylko jeden dzień, to zawsze na mieście spotkam choć jedną znajomą osobę. Mam poczucie jedności z miejscem i doznaję bliskości drugiego człowieka. W Warszawie przydarza mi się to bardzo rzadko lub w miejscach, w których mijam się ze znajomymi. A ci, co oprowadzali mnie po byłych miastach wojewódzkich, to zawsze przynajmniej trzy razy machnęli znajomym po drodze. Z jednej strony fajnie, ale gdybym miał tam spotkać kochankę, to już gorzej. Tu również dostrzegam pozytyw, bo chłopaki z Zamościa powiedziały mi, że w tych miastach trudniej być świnią. Albo trzeba się bardziej ukrywać. I trochę w to wierzę, że bycie świnią w takim mieście szybciej wychodzi na jaw niż w dużym mieście. Być może przez to w tych miastach jest mniej świń? Drugą stroną medalu tego, że wszyscy się znają, jest sprawa mentalności. Chłopaki z Suwałk opowiadali mi, że zakładali firmę, to wszyscy mówili: idźcie do Renaty w urzędzie. Bronili się, a kiedy wreszcie do niej idą, to okazuje się, że nią wszystko szybciej pójdzie. To swoje miejsce na ziemi jest bardzo ważne. Marta Szarejko napisała książkę "Zaduch" o "słoikach" pracujących w Warszawie. Jej bohaterowie powtarzają, że w stolicy nie są u siebie. Ja w Warszawie czuję się u siebie, ale wracając do Poznania jestem naprawdę u siebie.
- Po co podzielono Polskę na 49 województw?
- Można o tym przeczytać we wspomnieniach Rakowskiego i Tejchmy. Rakowski mówi, że trzeba osłabić tłuste ryje w dużych regionach, a Tejchma, że nigdzie, poza centralną w Warszawie, nie będzie silnych. Ci "wojewódkowie i sekretarzyki" mieli się bać centrali. Oczywiście oficjalna propaganda mówiła o przekazywaniu władzy niżej. Co ciekawe, reforma z 1997 roku też była sprzedawana taką propagandą: oddajemy władzę ludowi. Raz podzielono kraj na 49 województw, a raz na 16. Za każdym razem sprzedawano tę samą bajkę i za każdym razem ona kończyła się centralizacją.
- U nas Bydgoszcz kłóci się z Toruniem. Może powinniśmy przejść na podział diecezjalny? Byłaby diecezja: bydgoska, toruńska, włocławska?
- Jest to jakiś pomysł. Nie wykluczam, że w obecnej sytuacji politycznej nawet bardzo możliwy. Podział diecezjalny jest ładną myślą i będę jej używał podczas spotkań z czytelnikami. Chociaż trudno powiedzieć, że diecezje są skierowane na wspólnoty i ludzi. Może to podział bardziej sprawiedliwy niż 16 województw?
- Jesteś za dorabianiem nowych województw?
- To jest głupota. Czego dotyczy dyskusja o województwach? To rozmowa o rozdmuchiwaniu administracji rządowej. O niczym innym. Świetnie zachowali się prezydenci Koszalina i Słupska, kiedy obiecano im, że powstanie województwo środkowopomorskie. Powiedzieli: nie chcemy. Może da się zarządzać krajem bez powoływania województwa? Po co nam urząd wojewódzki i dodatkowe etaty nie bardzo wiadomo po co? To świetna postawa. Nie każdy z prezydentów ją reprezentuje. Częstochowa z uporem maniaka walczy o województwo. Oni mają największy kompleks: są duzi, a bez województwa. Nie majstrujmy przy tym, bo to dyskusja zastępcza. To tak, jak byśmy zamiast dyskutowania o mieszkaniach kłócili się o franka szwajcarskiego. Frank był konsekwencją konkretnego problemu mieszkaniowego, a nie jego przyczyną.
- Tylko gdybyś posłuchał byłych sekretarzy nieboszczki partii, to oni powiedzieliby ci, co konkretnego (wiadukty, mosty, drogi) powstało po wprowadzeniu 49 województw.
- Oczywiście, ale czy to powstało, bo te miasta zostały stolicą województw? Wtedy była wizja modernizacji Polski i realizowano ją na kredyt.
- A teraz nie na kredyt?
- Trochę na kredyt, a trochę za kasę z Unii Europejskiej. Problem polega na tym, że jak byśmy spojrzeli na wizję modernizacji kraju z 1976 roku, o której napisał miesięcznik "Architektura", to ona jest bardzo kompleksowa ale i fałszywa. Włączono w nią wcześniejsze realizacje, część powstała w karłowatej formie, a reszta w ogóle. Natomiast w katalogu tych budynków są szkoły, szpitale, osiedla mieszkaniowe.
- Koledzy z oddziału "Pomorskiej" we Włocławku przypominają, że wtedy powstał dworzec PKP, dziś już mocni krytykowany.
- Każdą dziedzinę życia obsłużono wtedy propagandowym komunikatem. A jak wygląda modernizacja po 2004? Dworce zaczęły być remontowane dopiero po 2012 roku. Nie ma w ogóle mieszkaniówki, bo ona jest prywatna. Są drogi, ronda i wiadukty, obiekty sportowe i z rzadka obiekty kulturalne.
- Są przede wszystkim odnowione rynki z obowiązkową fontanną!
- To ma swój walor, one już nie straszą. Nadal często są puste, choć wyglądają schludniej. Tylko to inna wizja modernizacji. To pouczający komunikat. Obie modernizacje są fałszywe, tylko z innych powodów.
- Czyli "wojewódzkość" miast była tylko produktem naddanym?
- To zależy dla kogo. Są badania, które dowodzę, że dla silnych ośrodków (Bielsko-Biała, Leszno, Jelenia Góra), utrata wojewódzkości nie była żadną stratą. Dla tych miast wojewódzkość była potwierdzeniem statusu ośrodka regionalnego. Przecież chodzi o to, że krwioobieg kraju ma od dawna swoje miasta - węzły. Nadanie im statusu województwa tylko to potwierdziło. Natomiast Łomża, Ciechanów, Chełm, Sieradz i Konin nigdy nie były silnymi ośrodkami. Często zostały "rozdmuchane" jak Konin, bo górnictwo lub jak Tarnobrzego, bo siarka. Tarnobrzeg w 1953 roku liczył pięć tysięcy mieszkańców! Konin pewnie więcej.
- Przepraszam, porównaj przedwojenny Rzeszów z powojennym, który przez lata nie przypominał miasta wojewódzkiego. A teraz? Perełeczka!
- Tylko czy to jest związane z tym, że w Rzeszowie jest urząd wojewódzki? Czy z unijnymi pieniędzmi, które tam lecą? A dlaczego nie można było ich skierować do Przemyśla - nie tworząc tam województwa?
- Zgoda, Przemyślowi przydałoby się "podsypać" unijnych środków.
- Przemyśl jest o wiele ładniejszy od Rzeszowa.
- Tylko bardziej zaniedbany.
- No właśnie. Właśnie o to chodzi. Wojewódzkość jest ersatzem tego, o co powinniśmy walczyć. Ersatz decentralizacji i rozsądnego, zrównoważonego rozwoju, bo model polaryzacyjno-dyfuzyjny (przekazywanie pieniędzy tam, gdzie jest bogato) się nie sprawdził. Nawet przyznał się do tego niedawno w jednym z wywiadów Michał Boni, autor raportu "Polska 2030". Ups, trzy miliony ludzi w byłych miastach wojewódzkich, do tego trzy razy tyle z miast podobnej wielkości przeczytało: ups, może to był błąd.
- A pamiętasz z jakim hasłem SLD szło do ostatnich wyborów?
- Przywrócenia 49 województw! Najbardziej smutna jest gra na ludzkich emocjach. Jeden czy drugi mądry w Warszawie coś takiego wymyślił, wrzucił takiego kotleta do tych miast, i w takiej Częstochowie tłuką to jakby to był ich pomysł! A to czysta rozgrywka polityczna zmieniająca tematy i wątki. Jak mówi młodzież - to się w pale nie mieści.
- Przepraszam, jak włocławska starówkę mogłeś w książce nazwać "jądrem Mordoru" lub dzielnicą "nisko latających noży"?
- To nie ja, to "Luis", który oprowadzał mnie po Włocławku. To było jedno z najbardziej przygnębiających miejsc, jakie zobaczyłem na trasie śladami byłych miast wojewódzkich. Tam jest płacz i zgrzytanie zębów! Między te ruiny położono nową nawierzchnię Rynku, sam beton bez drzew i to jest niby fajne...
- ...bydgoskie architektki strasznie skrytykowały ten Rynek.
- To jest jakiś absolutny skandal. Ludzie żyją w rozpadających się chałupach, dziennikarze z Warszawy przyjeżdżają do Włocławka śladem 500 plus, bo tam chleją.
- Najpierw przeczytali w "Pomorskiej", a dopiero później przyjeżdżają...
- OK.
- Koledzy z oddziału "Pomorskiej" we Włocławku wymieniają inne inwestycje, nie tylko Rynek, np. marinę czy bulwary. A tu na dodatek skontrastowałeś rozpadającą się starówkę z pięknie odnowionymi budynkami kościelnymi.
- Uważam, że marina jest piękna, bulwary - bomba, ale to nie są rzeczy pierwszej potrzeby! Pierwszą potrzebą jest społeczna, kompleksowa rewitalizacja zaniedbanych kwartałów, w których ludzie żyją w warunkach, które - z perspektywy Warszawy - wydają się niemożliwe. Jak np. Sobięcin w Wałbrzychu wyglądający jak trzeci świat. Rolą reportera jest wskazywanie tego, co ważne. A marina we Włocławku, z pływającą sceną, która wypływa na środek Wisły i nic z niej nie słychać, to nie jest rzecz pierwszej potrzeby. Ale jest łatwiejsza do wybudowania niż zrobienie programu rewitalizacji całej dzielnicy.
- Uwłaszczenie mieszkań komunalnych nazwałeś jedyną reformą, która się udała. Wieszczyłeś, że to się wszystko może rozsypać, bo ludzie nie będą mieli pieniędzy na remonty budynków.
- Podobno milion budynków trzeba będzie wyburzyć.
- I nie mówimy o wielkiej płycie?
- Nie, o kamienicach, ale wielka płyta też kiedyś zacznie się sypać. Minął już czas, dla którego była budowana. To Sławomir Najniger (polityk, urzędnik, samorządowiec przyp. Red.) mówił, że nie rozumie logiki - ja też jej nie rozumiem - jak to się stało, że mieszkania komunalne - należące do nas wszystkich, rozdano niektórym i uznano, że to jest sprawiedliwe społecznie? Jaka logika tym rządziła? Dla mnie - żadna. Wyzbyto się zasobów, które w części były do wyburzenia, a w części umożliwiał reakcję na to, że ktoś nie miał gdzie mieszkać, zarabiał za mało na kredyt i miał problem, żeby zapłacić za zbyt drogi w Polsce wynajem. Modernizacja przez infrastrukturę doprowadziła do tego, że będziemy te baseny, fontanny i aquaparki utrzymywać, a jest nas coraz mniej. Będziemy zarabiać coraz mniej i nie zapłacimy podatków. Pytanie: czy będzie nas stać na utrzymywanie takiej fajnej mariny we Włocławku skoro nie ma tam ludzi? Wymrą ci, którzy mieszkają w zaniedbanych kamienicach. Może najpierw trzeba było pomyśleć o ludziach, a dopiero później o marinie lub zrobić bulwary bez mariny? I to jest gigantyczny problem. A jeśli już chodzi o mieszkania, to już teraz są kamienice zamieszka przez same staruszki. Płacą fundusz remontowy, ale jak z niego mają przeprowadzić modernizację? A domów, w których mieszkają same staruszki będzie coraz więcej. Już w Stargardzie uwłaszczone wspólnoty mieszkaniowe zwracają się do miasta, żeby przejęło zarządzanie nad budynkiem, bo oni nie są w stanie. A miasto mówi - i ja się temu nie dziwię - a co nas obchodzi ten budynek. Wykupiliście, to dbajcie, a my przyślemy nadzór budowlany, kiedy zacznie się walić, to jeszcze wlepi wam mandat. Tego problemu sobie dziś nie uzmysławiamy.
- W "Archipelagu" wyszczególniłeś słowa - klucze dotyczące sytuacji w byłych miastach wojewódzkich: ucieczka, klęski, katastrofy. Miasta też kochają pielęgnować swoje nieszczęścia?
- Najbardziej powszechną klęska jest utrata województwa, ale każde z miast ma też inne. Piłę rozjechała wojna, Kalisz pożary i zniszczenie, itp. Klęska jest bardzo użyteczna. Odebranie województwa lub wygrzebywanie się z problemów powojennych, upadek przemysłu, to są rzeczy świetnie usprawiedliwiające niemoc do działania dla lokalnych polityków.
Oni zapewniają, że chcieliby, ale nie mogą, bo nie dają województwa i olaboga. To świetne paliwko polityczne.
- Jak powinno - twoim zdaniem - wyglądać miasto idealne?
- Należałoby je posklejać z kilku: z architekturą i krajobrazem Bielska czy Przemyśla, z pejzażem wokół jak Suwałki połączone z Wałbrzychem i Jelenią Górą, z lokalizacją jak Skierniewice do Warszawy. Z niezależnością ekonomiczną jak Bielsko. Także z 17 kilometrami do morza jak Koszalin czy Słupsk. Plus ludzkie elementy, jak pan Skrzypczak z Leszna, z niesamowitą powojenną historią jak w Elblągu. Każdemu z tych miast w części bezwzględnie tego zazdroszczę.
- A Włocławkowi?
- Mostu. Jest zajebisty. Włocławkowi zazdroszczę mostu!
Filip Springer to reportażysta i fotoreporter. Napisał: „Miedziankę”, „Źle urodzone”, „Zaczyn”, „Wannę z kolumnadą”, „13 pięter”, „Księga zachwytów”, „Miasto Archipelag”.