Robert Małecki: - Ciekawsza wydaje się bomba, którą ktoś detonuje w spokojnym, ułożonym życiu bohatera. I jak on reaguje?
- Marek Bener, dziennikarz i właściciel lokalnego tygodnika, podejmuje się odnalezienia zaginionej maturzystki. Odkrywa przy tym kolejne tajemnice rodziny Żelaznych, a im więcej wie, tym trudniej rozwikłać mu całą zagadkę. Tak zaczyna się pana nowa powieść „Porzuć swój strach”. Brzmi już nie tylko jak kryminał, ale sięgnięcie znacznie głębiej, bo do wnętrza samego bohatera?
- I sporo w tym twierdzeniu prawdy, bo w gruncie rzeczy, chociaż nadrzędnym tematem trylogii jest zaginięcie żony głównego bohatera, to tak naprawdę on w tym wszystkim jest najważniejszy i jego perspektywa oglądu świata jest tą najbardziej interesującą. To człowiek z rysą, złamany przez los, a jednak podejmujący trud codziennej walki mimo to, że cel z każdym kolejnym krokiem się oddala. Marka Benera z każdą stroną poznajemy lepiej i coraz więcej faktów z życia jego i najbliższych wypływa na wierzch, co sprawia, że atmosfera - mówiąc najoględniej - odbiega od tej na urodzinach dziadka.
- A czy Marek Bener ma swój pierwowzór?
- Jak każdy bohater literacki jest zlepkiem cech wielu osób. Ma w biografii wątki, które „sprzedałem” mu z własnego życiorysu. Chodzi o ukończenie filozofii na toruńskim UMK, jak i pracę w mediach. Ale pewnie nie byłoby z niego pierwszoplanowej postaci kryminału, gdyby nie został unurzany w skrajnie trudnej, traumatycznej wręcz sytuacji. Kiedy już to się stało, pozostało jedynie obserwowanie tego, jak zacznie na tę sytuację reagować. Jeśli zaś chodzi o wygląd, to Marek Bener jest moim całkowitym przeciwieństwem. Jest przystojny, szczupły i ma długie włosy. Nienawidzę go (śmiech).
- Trudno było panu stworzyć jego postać?
- Tworzyłem go w sumie przez siedem lat. Pojawił się w mojej głowie w 2010 roku. Pewne było to, że będzie toruńskim dziennikarzem i że do czasu będzie szczęśliwym, zakochanym na zabój, małżonkiem. Ale kryminalne historie to nie są bajki dla dzieci, więc należało na barki Benera zrzucić jakąś bombę, a trudno o większą tragedię niż zaginięcie ciężarnej żony. W ten sposób mój bohater stracił dwie najbliższe mu osoby. Stracił, chociaż gdzieś na dnie serca głęboko wierzy w to, że je odnajdzie i ta wiara determinuje wszystkie jego działania, staje się jego obsesją. Ale trzeba też żyć, a życie pisze różne scenariusze. Bener, chcąc nie chcąc, pozostaje zawieszony między tragiczną przeszłością a nijaką przyszłością. Szarpie się nieustannie. Uchwycenie tego balansowania na linie było chyba najtrudniejsze.
- Pana bohater boi się, ale mimo to mierzy się z lękiem, wychodzi mu naprzeciw. Skąd w nim ta determinacja?
- Bener jest byłym bokserem z szansami na zawodową karierę, którą w niwecz obróciła zwykła bójka i kontuzja łokcia. Myślę, że ten sportowy hart ducha nakazuje mu iść naprzód nawet, jeśli kręciłby się w kółko na karuzeli. Poza tym, on traktuje ten lęk jak kolejnego wroga, którego musi pokonać na drodze do odkrycia prawdy. Zdaje sobie sprawę, że jeśli odpuści, on całkowicie nim zawładnie. Ale kłopot w tym, że ten lęk pulsuje w nim z różnym natężeniem. Dlatego raz podejmuje działania ekstremalne, przekracza granice, a raz marzy o śmierci, która ma przynieść upragniony spokój.
- Przeżywa wstrząs, kiedy okazuje się, że zaginiona maturzystka może mieć coś, co przed laty należało do jego zaginionej żony. Nowy trop kieruje go do podziemi hazardu i zmusza znów do spojrzenia w przeszłość. Ten hazard w życiu bohatera intryguje. Inspirował pana Dostojewski?
- Nie. Zabrałem się nawet do czytania „Gracza”, ale odpuściłem. W pewnej chwili zawahałem się i ostatecznie uznałem, że dokończę powieść Dostojewskiego dopiero po ukazaniu się mojego kryminału. Potrzebowałem innej inspiracji i tak się złożyło, że zanim powstała fabuła do „Porzuć swój strach” usłyszałem w radiowej „Jedynce” rozmowę z jej obecnym dyrektorem Rafałem Porzezińskim, który był uzależniony od hazardu i otwarcie o tym opowiadał. Ta rozmowa mną wstrząsnęła, chyba nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, jakie spustoszenie dokonuje ta forma uzależnienia, jak łatwo można oszukać nasz mózg i zbudować w nim taki labirynt, w którym wszystkie wyjścia są zamknięte. Musiałem zrozumieć te mechanizmy. Przeczytałem sporo tekstów naukowych i popularnonaukowych, odwiedziłem ekspertkę, obejrzałem wiele filmów dokumentalnych i zobaczyłem takie rzeczy, które szybko chciałem wymazać z pamięci. Oczywiście nie wszystko wykorzystałem w powieści, bo to nie miałoby sensu.
- Odniosłam wrażenie, że z powieści na powieść wnika pan coraz bardziej w mroczne tajemnice głównego bohatera. Dlaczego? Czy to zwiastuje trzecią część losów Marka Benera, który zaskoczy nas samym sobą, a nie tym, co odkrywa podczas swoich śledztw?
- Powieść „Porzuć swój strach”, jak na drugą część trylogii przystało, kończy się twistem. I chyba tylko tak mogę odpowiedzieć na to pytanie. Trzeci tom - i to jest pewne - przyniesie rozwiązanie zagadki tajemniczego zaginięcia żony Benera. I w ten sposób, uprzedzając ewentualne kolejne pytanie, zakończę tę toruńską trylogię, ale nie zakończę historii Marka Benera, który będzie miał jeszcze kolejne sprawy do rozwiązania. Ale to już temat na inną rozmowę.
- Pracuje pan na co dzień w innej profesji niż słowo. Jak pan godzi pisanie z życiem zawodowym?
- Pisanie jest robotą na drugą nóżkę, kolejnym etatem. Z reguły piszę więc wieczorami.
- Potrzebuje pan jakichś szczególnych warunków podczas pisania?
- Potrafię pisać w kawiarni, w której panuje gwar, ale kiedy zasiadam do laptopa w domu, to najczęściej lubię zamknąć się w pokoju i odciąć od wszystkich dźwięków. Najlepiej wychodzi mi to w pokoju syna. Zapalam sobie lampkę na biurku i wtedy całkowicie oddaję się fabule. Oczywiście nie anektuję tego pokoju rozkazem rodzicielskim, tylko grzecznie pytam właściciela czy mogę. Zazwyczaj mogę (śmiech)!
- Ostatnio Haruki Murakami przyznał w nowej książce, że, aby pisać, musi zachować dyscyplinę - biega, dba o ciało, stałe punkty dnia. Czy pana taka strategia też wzmacnia, czy raczej więcej w pana życiu spontaniczności?
- Moje życie jest proste jak piosenka, która ma dwie zwrotki i dwa refreny. A to sprzyja uporządkowaniu dnia i pisaniu. Z dyscypliną w zakresie dbałości o ciało gorzej. Bo ja, jak połowa Polaków, też notorycznie się odchudzam. Sprowadza się to do tego, że zrywami ćwiczę brzuszki i biegam. Odstawiam wtedy moje ukochane krówki. Ale jak tylko waga drgnie w dół, uznaję, że tych nudnych ćwiczeń już dość. Krótko potem, z papierowej torebki, znowu zaczynają się do mnie uśmiechać krówki. A ja mam miękkie serce. Koło się zamyka i znowu zastanawiam się, od którego poniedziałku zacząć odchudzanie. Z bogatego doświadczenia wiem, że trudno o większy dylemat.
- Remigiusz Mróz produkuje kilka książek rocznie, a zbrodnie, często wyjątkowo brutalne, które serwuje w powieściach swoim czytelnikom, poszerzają stałe grono jego wielbicieli. Pan jednak trzyma się raczej konwencji - nie więcej niż książka rocznie, no i nie epatuje pan krwią tak brutalnie.
- Szczerze mówiąc niespecjalnie interesuje mnie trup. Dlatego też nie zamierzam iść w stronę niczym nieskrępowanych opisów miejsc zbrodni. Ciekawsza wydaje mi się bomba, którą ktoś detonuje w spokojnym, ułożonym życiu bohatera i to jak on na nią reaguje, co robi, kiedy grunt usuwa mu się spod stóp. Tyle jeśli chodzi o drugą część pytania. A odpowiadając na tę pierwszą: zwyczajnie brakuje mi czasu. Po pracy odbieram dziecko ze szkoły, jedziemy do domu, robimy zakupy, przygotowujemy obiad, odrabiamy lekcje albo jeździmy na basen. Jak to wszystko uda się załatwić, to na zegarku jest osiemnasta albo grubo po. Doba z gumy nie jest, a i ja nie mam właściwości zombie, żeby aktywować się nocą. Więc piszę tyle, ile jestem w stanie w obecnej sytuacji.
- A co dla pana w pisaniu jest najważniejsze?
- Chciałbym rzucić tu jakąś mądrością, czymś odkrywczym, co nadawałoby sens tej mojej robocie, ale prawda jest taka, że piszę, by zmierzyć się ze swoimi słabościami, by walczyć ze sobą o lepsze pomysły, zdania i dialogi. Z drugiej strony piszę, by sprawić komuś chwilową radość, by czytelnik rzucił w kąt swoje problemy i znalazł się na moment w innym świecie, w którym to ktoś walczy z przeciwnościami losu, a nie on; by fabuła porwała go na tyle, że żal mu będzie odłożyć nieprzeczytaną książkę. Tylko tyle. A może i aż tyle.