Tu ma wisieć niemiecka flaga, czyli hrabia von Plehn i jego polscy sąsiedzi
Jak to możliwe, że Hans tak się zmienił? - dziwili się mieszkańcy wsi. O wojnie na Kociewiu opowiadają Gerard Wroniak i Ludwik Heldt
Do Trzcińska na Kociewiu trafiłam dzięki Gerardowi Wroniakowi, byłemu dyrektorowi tamtejszej szkoły. Napisał do mnie poruszony tekstem o marszu śmierci więźniów Stutthofu przez Kaszuby. „Wydarzenia te są mi bliskie, gdyż więźniem obozu był mój ojciec. - Zostań z Bogiem synku, tata musi iść z policją - żegnał mnie o piątej rano dziesiątego grudnia 1943 roku, gdy gestapowcy wpadli do domu. Od tego mroźnego ranka minęły siedemdziesiąt cztery lata, a ja nadal słyszę głos ojca i widzę go pochylonego nad moim łóżkiem”.
W tym dniu aresztowano w pobliskich wioskach kilkanaście osób. Karol Wroniak współpracował z Gryfem Pomorskim. Prawdopodobnie ktoś na niego doniósł. Domyślał się kto - ale nigdy nie wymienił nazwiska. Mówił tylko, że to był jego znajomy.
Wroniakowie mieszkali w Kopytkowie. Miejscowość zyskała sławę po wybudowaniu autostrady A1, bo obok powstał węzeł drogowy, ale wcześniej ta kociewska wieś niczym się nie wyróżniała. Przed wojną Klara Wroniakowa prowadziła mały sklepik, jej mąż Karol miał stanowisko państwowe - był dróżnikiem. W zimie odśnieżał powierzony mu odcinek, w lecie łatał dziury w nawierzchni. Podczas pierwszej wojny światowej, podobnie jak wszyscy mężczyźni mieszkający w zaborze pruskim, bił się za Wilusia, bo tak zdrobniale nazywano cesarza Wilhelma II. Dostał nawet krzyż żelazny. A brata Klary Francuzi ranili pod Verdun.
* * *
Kociewiacy walczyli w wojsku pruskim, ale czekali na wolną Polskę i cieszyli się, gdy wreszcie nadeszła. Choć w Kopytkowie, prawdę mówiąc, niewiele się zmieniło. W szkole uczono teraz po polsku, ale właścicielem dużego majątku, w którym pracowali mieszkańcy wioski, pozostał hrabia Hans von Plehn. - Trzeba sprawiedliwie podkreślić - ciągnie Gerard Wroniak - że był dobrym gospodarzem. Odziedziczony po ojcu majątek prowadził wzorowo. Na rozległych pastwiskach pasło się dwa tysiące owiec oraz dziesiątki krów i koni. W chlewni kwiczały trzy setki świń, w gorzelni z własnych ziemniaków produkowano spirytus. Hrabia handlował też drewnem, bo należały do niego okoliczne lasy. Po pałacu i parku przechadzała się jego urodziwa żona, która przed ślubem była modelką w Berlinie.
Plehn dbał o pracowników i kochał konie. Rodzinie Wroniaków pozwolił zbierać w lesie gałęzie na opał, ich krowina pasła się na hrabiowskiej łące, po wykopkach dostawali worek czy dwa ziemniaków. Starszy brat Gerarda, Mieczysław był u Plehna forysiem, czyli pomocnikiem stangreta. Pod opieką miał też dwa wierzchowce hrabiego. Czyścił je, szczotkował, nawet kopyta smarował czarną pastą. Plehn stawał na balkonie pałacu i wołał:
- Miecz!
- Jawohl, Herr Leutenant! - odpowiadał Mieczysław.
- Kary koń!
Przyprowadzał Karego, hrabia zgrabnie wskakiwał na siodło i jechał rzucić okiem na swoje posiadłości, albo do Starogardu, gdzie stacjonował 2. Pułk Szwoleżerów. Von Plehn był porucznikiem rezerwy pułku i miał tam znajomych. Niewykluczone, że zetknął się nawet z majorem Henrykiem Dobrzańskim, późniejszym „Hubalem”, jednym z najlepszych polskich jeźdźców. W świetle tego jednak, co robił von Plehn później, podczas wojny, można przypuszczać, że jego przyjaźń ze szwoleżerami nie była bezinteresowna.
* * *
Na początku września 1939 roku w piwnicach pałacu zorganizowano tymczasowy areszt i trzech esesmanów przetrzymywało tam i katowało Polaków. - Jak to możliwe? - dziwili się ludzie, przecież tyle lat żyliśmy w zgodzie, Hans chodził do tutejszej szkoły, miał kolegów Polaków, mówił trochę po polsku i nagle tak mu się wszystko odmieniło?
Został szefem powiatowego Selbstschutzu. „Była to paramilitarna organizacja Niemców mieszkających na terenie II Rzeczpospolitej. Do końca 1939 roku z rąk bojówek Selbstschutzu zginęły dziesiątki tysięcy Polaków, najwięcej na terenie Pomorza” - czytam w Wikipedii. „Oddziały Selbstschutzu z powiatu przysyłały do więzienia w Starogardzie aresztowanych, o ile ich nie zlikwidowano na miejscu” - zeznał po wojnie naczelnik więzienia.
- Doktora Dalsa ze Skórcza wezwano do chorego w Kopytkowie - opowiada Gerard Wroniak, który zna tę sprawę od mamy, a mówiła o tym cała okolica. - Wezwanie okazało się fałszywe, doktora aresztowali Niemcy z Selbstschutzu i zastrzelili go w pobliskim lesie.
Raz po raz ktoś znikał bez śladu.
A Hans von Plehn obrastał w piórka. Któregoś dnia podejmował w pałacu samego gauleitera Forstera.
- Jednego dnia - ciągnie Gerard Wroniak - lekko podchmielony von Plehn w czarnym mundurze przechodził koło naszego domu i nagle zaczął krzyczeć: Wroniak, tu ma wisieć niemiecka flaga!
- Nie mam flagi.
- Weź te marki, jedź do Skarszew i kup - wcisnął ojcu pieniądze. Zmartwiony tato wrócił do domu: - Klara, nie mogę wywiesić niemieckiej flagi, bo jak Polska wróci, a na pewno wróci, to co wtedy powiem? A jeśli nie wywieszę, Plehn nam nie odpuści.
- Nic nie rób, może zapomni.
* * *
Wroniakowa ze starszymi dziećmi pracowała w majątku von Plehna, bo trzeba było żyć i wykarmić dziesięcioosobową rodzinę. Jedli teraz buraki cukrowe, zupę z cebuli i ziemniaki… Plehn nadal pozwalał im wypasać krowę na swojej łące, a w zimie kazał podrzucić trochę siana, kiedy indziej dwa worki pszenicy, a do siostry Gerarda powiedział: - Irena, przyjdź do pałacu - i podarował jej ubrania po córkach swojej siostry.
- Polakożerca, a dla tych, którzy dla niego pracowali, starał się być ludzkim panem - wzdycha Gerard Wroniak. - Ale moje siostry i braci straszył: - Jak wam się nie chce pracować, to was posadzę tam, gdzie ojciec siedzi!
* * *
Od ojca ze Stutthofu przychodziły listy. Pisał, że żyje.
Nie pisał, że w Wigilię Bożego Narodzenia Niemcy postawili na placu apelowym choinkę, a po obu jej stronach szubienice, na których wisieli więźniowie.
Nie pisał, że jeden z więźniów w przypływie oszołomienia spowodowanego głodem rzucił się na trupa leżącego obok krematorium i zaczął ogryzać jego rękę ...
Nie pisał, że kapo Kozłowski skakał po piersi więźnia tak długo póki tamten nie wyzionął ducha.
Nie pisał o codziennym trudzie, głodzie, poniżeniu i umieraniu. Listy były cenzurowane.
Gdy Karol Wroniak siedział w Stutthofie, Maria, siostra jego żony Klary, która wyszła za mąż za Niemca i miała w Berlinie sklep, wywieszała flagę ze swastyką w dniu urodzin Hitlera. Zaś dwaj bracia Klary i Marii wcieleni do Wehrmachtu, bili się za Führera na różnych frontach. Nie uchroniło to ich ojca przed wysiedleniem i konfiskatą gospodarstwa na rzecz Niemców z Besarabii. Bracia Klary i Marii zdezerterowali z Wehrmachtu, trafili do II Korpusu i bili się z Niemcami pod Monte Cassino. Po wojnie musieli ukrywać się przed NKWD i UB, bo bali się, że za służbę u generała Andersa zostaną wywiezieni „na białe niedźwiedzie”. Trzeci brat we wrześniu ’39 bronił przed Niemcami mostu w Tczewie, trafił do niewoli i całą okupację przepracował u bauera.
* * *
Pod koniec maja 1945 roku podjechała pod dom bryczka. Wysiadł z niej chudziutki starzec podpierający się laską. Ludzie pod sklepem patrzą na nieznajomego, aż nagle jedna z sąsiadek krzyczy: - Jezu, toć to Wroniak!
Od śmierci uratowali go żołnierze sowieccy. Leżał półprzytomny na drodze między Słupskiem a Lęborkiem, bo padł tam podczas marszu śmierci. Zatrzymali się i zabrali go do szpitala wojskowego w Lęborku. Tam wyleczono go z tyfusu.
* * *
Hansa von Plehna już w Kopytkowie nie było. Miejscowi mówili że uciekł samolotem, który przyleciał specjalnie po niego. Wcześniej podpalił, strzelając z rakietnicy, dziewiętnaście stogów zboża. - Jeden zostawił, żeby ludzie nie umarli z głodu - dodaje Gerard Wroniak.
Ruscy zdewastowali pałac, spalili stylowe meble, pognali na wschód bydło. To był koniec rodziny von Plehn na Pomorzu.
* * *
Dom Gerarda Wroniaka stoi naprzeciwko szkoły. Oglądamy obelisk poświęcony pomordowanym nauczycielom i mieszkańcom Trzcińska.
- Chodźmy do Ludwika Heldta - zachęca Wroniak.- Jest tu nazwisko jego stryja…
Do Heldta łatwo trafić, bo przed jego domem, przy szosie z Gdańska do Starogardu przez lato i jesień pysznią się wielkie pomarańczowe dynie wystawione na sprzedaż.
Heldtowie siedzą na gospodarstwie od 1808 roku, kiedy zlikwidowano folwark należący do klasztoru braci bonifratrów i sprzedano rolnikom folwarczną ziemię. - Na szczęście - uśmiecha się Ludwik Heldt - w każdym pokoleniu rodzili się u nas chłopcy, więc nazwisko przetrwało.
Najpierw rozmawiamy o nauczycielu Eryku Lücknerze, kierowniku nieistniejącej już szkoły w Jastrzębiach Skarszewskich. Jako oficer rezerwy został powołany w sierpniu 1939 roku na ćwiczenia do Torunia. Po wybuchu wojny jego żona z córeczką pojechały do rodziców do Tczewa, zaś w szkole ukrył się przyjaciel Lücknera, Feliks Stosik, nauczyciel z Bożegopola Królewskiego. Gdy po kilku dniach uznał, że to nie jest bezpieczne miejsce, przeniósł się do leśniczówki należącej do rodziny Ciesielskich. Ale i tam nie było bezpiecznie, więc ze Stefanem Ciesielskim, podoficerem Wojska Polskiego, ukryli się w lesie. Gdy nocna burza zalała ziemiankę poszli ogrzać się i osuszyć do znajomego, gajowego, ale ktoś doniósł o tym Niemcom. Otoczyli dom - pisze Eugenia Latoszewska w książce „Historia skarszewskiej oświaty”. Stosik wyskoczył przez okno i wpadł prosto w ręce Niemców, Ciesielski wyskoczył na drugą stronę domu i udało mu się uciec. Wkrótce jednak też został złapany. Obaj ciężko pobici spotkali się w celi w Skarszewach. Zastrzelono ich na cmentarzu.
Gdy Eryk Lückner wrócił do domu i nie zastał żony, wsiadł na rower i pojechał do teściów. Schwytano go na drodze do Tczewa i zastrzelono w lesie obozińskim. Kronikarka szkolna zanotowała: „Kochał gorąco swoją ojczyznę i za nią zginął. Troszczył się o poziom kulturalny młodzieży. Pracował gorliwie”. A uczeń Lücknera Władysław Zych wspominał po latach, że jeszcze w czerwcu wybrali się z nauczycielem na wycieczkę. Było wesoło, jechali wozem drabiniastym, śpiewali „Jak to na wojence ładnie…”.
Rozstrzelano także nauczyciela Jana Giełdona z Siwiałki. Zginęło małżeństwo Chmielińskich z Trzcińska, Marta i Jan, którzy prowadzili we wsi niewielką karczmę. Kowala Pawła Jasnocha wzięli w laczkach z mieszkania, osierocił troje dzieci, Franciszek Kleinschmidt - dwoje…
* * *
Ludwik Heldt opowiada mi o początku wojny. Jego ojcu, Alojzemu, wojsko zarekwirowało dwa dorodne konie, on sam został zmobilizowany i walczył w obronie Warszawy. Tam został ranny, a co się stało z końmi - nie wiadomo. Piątego września rodzina została wyrzucona z gospodarstwa. Objął je Niemiec Fritz Lerke, szkolny kolega jednego z braci Heldt. Winna temu była w jakimś stopniu babcia Helena, która od dzieciństwa walczyła z Niemcami, brała udział w strajkach szkolnych i nie chciała uczyć się niemieckiego.
- Tata wrócił z niewoli w grudniu. Aby zarobić na chleb, poszedł pracować do Niemca. Ten Niemiec przed wojną był parobkiem, a teraz pysznił się jak pan. Kupił sobie wysokie skórzane buty, tak zwane szkoty, i chodził w nich codziennie, choć Polacy zwyczajowo nosili je tylko w niedzielę, do kościoła.
Alojzy Heldt nie spotkał się już ze swoim bratem Alfonsem. Miało to związek z Bożą Męką, czyli przydrożną kapliczką, która stała niedaleko gospodarstwa Heldtów. Alfons się nią opiekował, któregoś dnia zobaczył, że Bożą Mękę ktoś rozstrzelał. Płakał jak dziecko, choć miał już dwadzieścia lat. Na drzwiach domu powiesił ostentacyjnie białego orła… Jego nazwisko rodzina znalazła potem na liście zamordowanych w Szpęgawsku.
W poszukiwaniu pracy Alojzy Heldt pojechał do Gdańska i zatrudnił się w stoczni. Miał tam wujka i ciotkę, ale unikał z nimi kontaktów, bo „ciotka Niemra” nie znosiła Polaków i w kółko opowiadała, jak to okrutnie mordowali Niemców w Bydgoszczy.
Żeby dostać pracę, musiał podpisać volkslistę, tak zwaną trzecią grupę.
Wkrótce wcielono go do Wehrmachtu. Wylądował na froncie zachodnim. Połowę jego oddziału stanowili Polacy, więc przy pierwszej okazji przypięli do mundurów białe chusteczki i skwapliwie się poddali. Alojzy trafił do Włoch, do generała Andersa i jak szwagrowie Karola Wroniaka walczył pod Monte Cassino. Wspominał długie godziny, kiedy to w pełnym słońcu leżał pod trupami kolegów, a Niemcy dobijali rannych…
- Ale fajne było to - śmieje się Ludwik Heldt - że gdy ojciec bił się z Niemcami, oni cały czas wypłacali mamie w Trzcińsku żołd, bo uznali go za zaginionego na polu bitwy.
Gdy Alojzy na Boże Narodzenie 1945 roku wrócił do Trzcińska, popadł w rozpacz. Dom zniszczyli Niemcy, nową stodołę spalili Ruscy. Musiał zaczynać wszystko od nowa. Za przywiezione z Włoch żyletki kupił prosiaka, gdy podrósł, sprzedał go i kupił starą szkapę i tak powolutku, powolutku rozkręcał gospodarkę.
* * *
Niedawno Ludwik Heldt ufundował witraż w kościele parafialnym w Godziszewie. Przedstawia błogosławionego Jerzego Popiełuszkę. Dlaczego właśnie jego? Bo bliskie mu jest zdanie, które ksiądz Jerzy powtarzał: zło dobrem zwyciężaj. I tego ludzie powinni się trzymać.