Tu nie ma miejsca na cud. Jeśli już - to zaplanowany
Światowej sławy prof. Adam Maciejewski mawia: ja jestem tylko zwykłym chirurgiem. I podkreśla: najważniejszy jest doskonały zespół. Taki, jak gliwicki. O pracy, emocjach i planach rozmawiamy z nim tuż po kolejnej pionierskiej operacji.
O profesorze Adamie Maciejewskim znów głośno. Jest szefem zespołu chirurgów rekonstrukcyjnych w Gliwicach, którego nowatorskie operacje odbijają się echem w całym świecie. Powściągliwy, skupiony, niechętny do wynurzeń, mówi: jestem tylko prostym chirurgiem, najważniejszy jest zespół.
Spotykamy się w jego gabinecie w gliwickim Instytucie Onkologii.
- Na sali operacyjnej nie ma miejsca na cud - mówi. Tu nic nie może być dziełem przypadku. Najważniejszy jest pacjent i jego bezpieczeństwo.
A emocje? - pytam. Owszem, są - przyznaje - zwłaszcza, gdy myśli się o takim pacjencie, jak operowany niedawno 6-letni Tymek z Podkarpacia, któremu żrąca substancja zniszczyła przełyk i drogi pokarmowe. Nigdy jednak nie ma miejsca na takie uczucia na sali operacyjnej.
Zespół pod jego kierunkiem ma na koncie zabiegi przeszczepienia twarzy, ratowanie oskalpowanych wypadkach osób, a także słynne, rozległe operacje allogeniczne. Ten ostatni, u Tymka, to pierwszy na świecie złożony przeszczep tkankowy w obrębie głowy i szyi połączony z transplantacją szpiku.
Jak to się stało, że to medycyna, chirurgia, a w szczególności - rekonstrukcje w obrębie głowy i szyi stały się pana zawodowym wyborem?
Zapewne jak w przypadku wielu innych osób - trochę przypadek zadecydował o wyborze kierunków studiów medycznych. Później pewnie fascynacja w końcowym etapie studiów chirurgią i w efekcie wybór tej specjalności. Od początku pracuję w Instytucie Onkologii.
To, że pańscy rodzice są lekarzami w jakiś sposób zdeterminowało ten wybór?
Nie, moi rodzice ani nie byli przeciwni, ani nie byli za. Do mojego wyboru podchodzili neutralnie, nie mieli na niego żadnego wpływu. Dlaczego jednak głowa i szyja? Pewnie dlatego, że widziałem i miałem poczucie, że jest pewien niedobór metod i możliwości. Chorzy, poza uzyskiwanymi, i to nie tak w bardzo wielu przypadkach, efektami onkologicznymi, niestety nie byli w stanie ani normalnie funkcjonować, ani wyglądać. Możliwości, które już wówczas stwarzała chirurgia rekonstrukcyjna, dawały nadzieję na to, że jesteśmy w stanie wiele z tych elementów przenieść na własny grunt i poprawić jakość tego kompleksowego leczenia naszych chorych.
Jednak pacjenci, po dramatycznych wypadkach w obrębie twarzy i szyi, z całego kraju szukają właśnie pana i gliwickiego szpitala.
No tak, ale dzieje się to po kilkunastu latach ciężkiej pracy. To, co państwo relacjonują, to jest promil tego, co jest wykonywane przez zespół w naszej klinice. Jest to przede wszystkim leczenie chorych na zaawansowane nowotwory - nie tylko regionu głowy i szyi. I nie tylko tam te możliwości rekonstrukcyjne są dostosowywane do typów, rodzajów i rozległości resekcji. #Myślę, że doświadczenia ponad kilku tysięcy chorych, kilkunastu lat pozwalają na to, że w sytuacjach krytycznych, wyjątkowych i indywidualnych, niedotyczących przecież chorób nowotworowych - bo to w końcu dwa przeszczepy twarzy, teraz już trzy przeszczepy złożonych struktur w regionie szyi, replantacje skalpów, czy też inne - wynikają właśnie z tego nabytego doświadczenia i umiejętności nabytych w rekonstrukcjach po ubytkach nowotworowych.
Nie brakuje w kraju chirurgów rekonstrukcyjnych, ale karkołomnych zabiegów podejmują się ci gliwiccy. Jak to się dzieje, że takie trudne, nowatorskie operacje udają się właśnie w Gliwicach?
Trudno mi się wypowiadać za innych. I może „udaje się” to złe stwierdzenie, bo to nie jest ruletka, ani podejmowanie ryzyka, które staramy się notabene maksymalnie ograniczać. Jest to wdrażanie metod, którymi posługujemy się na co dzień i dostosowywanie odpowiednich możliwości technik operacyjnych i ich modyfikacji do potrzeb konkretnych chorych.
Nie ma miejsca na próby, liczenie na cud, bo stawką jest ludzkie życie , ale operacje, o których piszemy: nowatorskie i o których potem głośno - to musi to być wielkie obciążenie?
Może właśnie to doświadczenie i fakt, że kilkanaście lat wykonuję swój zawód sprawiają, nie traktuję tego jako obciążeń? To są często zabiegi o niższym stopniu trudności od tych, które wykonujemy w naszym zespole na co dzień.
I nie są te głośne zabiegi obciążone większym ryzykiem dla pacjenta?
Nie, staramy się to ryzyko dla pacjenta minimalizować w przypadku każdego chorego operowanego z powodów onkologicznych.
Podczas konferencji prasowej siedział koło pana ojciec Tymka i widać było, że w szczególny sposób panu zaufał. Ale i pan zaangażował się emocjonalnie.
Pewnie jak każdy z nas, jak każdy z zespołu - mieliśmy świadomość, że to leczenie operacyjne dotyczy małego chłopca po tak dramatycznym wypadku. Oczywiście, nie miało to wpływu - bo nie może mieć - na sam przebieg zabiegu i emocje staramy się ograniczać do minimum. Po takim zabiegu człowiek, nie tylko w pracy, ale i poza nią, żyje tą historią, tym, co zrobiliśmy, co Tymka jeszcze czeka, bo przecież musi być ciągle rehabilitowany. Nasz codzienny kontakt gdzieś odciska swoje piętno.
Spojrzał pan na tego pacjenta wyjątkowo, inaczej? To przecież bardzo skrzywdzone przez los dziecko.
Jeżeli spojrzałem, to przed zabiegiem i po nim. Podczas zabiegu takie emocje nie mogą nam towarzyszyć.
Obserwuje pan teraz, jak on się rehabilituje?
Tak, oczywiście i to napawa ogromną nadzieją. Przede wszystkim zdajemy sobie sprawę z wielkiej szansy na to, że Tymek osiągnie to, co postawiliśmy sobie za cel.
Podkreśla pan, jak ważny jest w drodze do takich zabiegów zespół. Pan jest liderem, a zespół - jaki powinien być i jest?
Oczywiście, ten zespół jest, myślę, najbardziej istotny. Zespół, który składa się z osób myślących podobnie, mających wspólne cele, będących w stanie poświęcić własny czas, własne sprawy i spędzać ogrom czasu w pracy, często kosztem rodziny i swoich prywatnych spraw. #A drugą bardzo istotną rzeczą jest system szkolenia i edukacji, możliwość własnej inicjatywy, realizacji własnych planów, własnych pomysłów. Zmusić do takiej pracy można kogoś tylko na krótką metę. Natomiast wspólne decyzje, rozmowy i wsłuchanie się we wzajemne potrzeby i pomysły innych członków zespołu - to jest bardzo istotne. Musi być także jakiś pierwiastek szczęścia, bo zgromadzili się tutaj ludzie, którzy poza cechami, o których wspomniałem, mają talent. Mają, poza ogromną ambicją i pracowitością, w sobie coś, co pozwala wspólnie przełamywać pewne bariery, które do tej pory były nie do przełamania, przechodzić krok po kroku wyżej. Poprawiać przede wszystkim jakość tego, co wykonujemy na co dzień. W tym jest, sądzę, klucz do sukcesu.
A jakiś szczególny rodzaj wrażliwości ma znaczenie?
Ja jestem prostym chirurgiem, o wrażliwości to może pani porozmawiać z psychologiem, nie ze mną.
Jednak tak wielkie zaangażowanie, poświęcanie wolnego czasu w sprawy dotyczące leczenia pacjentów - czy nie jest to przejawem wrażliwości?
Ja nie wiem, czy to świadczy o wrażliwości, na pewno świadczy o jakiejś determinacji, o określeniu tego, co się chce w życiu robić.
Temat dawstwa jest zwykle trudny. Jak jest w przypadku zabiegów, które wykonuje pan i pański zespół?
My mamy troszeczkę inną sytuację, inaczej to wygląda niż w przypadku przeszczepu serca, nerek, czy płuc. I tu głębokie ukłony i podziękowania w stronę Poltransplantu, który na każdym kroku - a to jest nasz piąty przeszczep - wykazuje się pełnym profesjonalizmem, zaangażowaniem, pomocą. I nie odczuwamy tu jakichkolwiek problemów.
Kiedy jest przy takich rozległych zabiegach moment, który można nazwać krytycznym?
Jeżeli wszystko przebiega tak, jak się planuje, a w naszym przypadku tak rzeczywiście jest, nie ma momentów krytycznych.
A po zabiegu?
Oczywiście pierwsze 72 godziny są tymi, w których może pojawić się większość potencjalnych powikłań, aczkolwiek to wcale nie wyklucza, że one mogą pojawić się później. Dlatego cały system obserwacji chorego, kontroli żywotności przeszczepionych tkanek jest bardziej intensywny. Ale nic ponadto.
Słyszymy o zabiegach trwających siedemnaście godzin, dobę. Jak pan, tak po ludzku, znosi taki wysiłek?
Nie wiem jak. Może działa adrenalina. Nie czuje się tego upływu czasu. Może też element przyzwyczajenia do takiej pracy ma na to wpływ?
Czy są jakieś operacje, o których pan myśli i chciałby je pan wykonać?
Ani ja, ani zespół nie dostosowujemy chorych do naszych planów. My staramy się poprawiać jakość tego, co wykonujemy na co dzień. Czyli różnego typu modyfikacje technik operacyjnych mają na celu uzyskiwanie coraz lepszych efektów funkcjonalnych, estetycznych, również tych społecznych, jak powrót tych chorych do normalnego życia, pracy, tego, czym chcą i lubią się zajmować. Z drugiej strony, dostosowanie naszych możliwości do indywidualnych chorych, takich jak Tymek, a także wcześniejszych czterech pacjentów, u których były wykonywane allotransplantacje właśnie celem uzyskania efektu, który przy zastosowaniu normalnych technik rekonstrukcyjnych, nie są możliwe. Każdy przypadek chorego, u którego należy zastosować metody rekonstrukcyjne, jest inny. Nie ma dwóch takich samych. One może dotyczą czasami tej samej lokalizacji, takiego samego płata, czyli tego typu tkankowego, który jest wykorzystany, ale tak naprawdę nie ma dwóch takich samych chorych. Właśnie to indywidualne podejście i wykorzystanie możliwości i umiejętności przy planowaniu i wykonaniu operacji jest w stanie poprawiać te efekty.
Operacje, które wykonuje pan z zespołem, mają jednak także pozamedyczny wymiar, budzą emocje pewnie i u samych chorych, ich rodzin. Tak jest np. w przypadku przeszczepu twarzy.
To pytanie raczej do psychologów i dlatego tacy są w naszym zespole, by przed zabiegiem i po tego typu sprawami się zajmować. Jeśli chory kwalifikuje się pod względem medycznym, jeżeli widzimy, że jest to jedyna opcja, która jest w stanie dać szansę na uzyskanie tego efektu, o który choremu i nam chodzi, to wówczas od strony emocjonalnej sprawą zajmuje się psycholog.
Jak się czuje Tymek, jakie będą etapy rehabilitacji?
Jesteśmy zaskoczeni bardzo pozytywnie szybkością i rodzajem postępów. Badania endoskopowe wykazują, że wszystkie struktury, które zostały przeszczepione,goją się prawidłowo, głośnia ma odpowiednią szerokość. Wszystko to napawa nas optymizmem.
Lekarskie rody
Prof. Adam Maciejewski, rodzice: dr Maria Każmierczak- Maciejewska i prof. Bogusław Maciejewski
Prof. Adam Maciejewski idzie własną, trudną zawodową drogą. Choć daleki jest od mówienia o medycynie jako rodzinnej tradycji, to ma tę profesję w genach. Mama Adama Maciejewskiego, dr Maria Kaźmierczak-Maciejewska, jest cenionym onkologiem. Ojciec, prof. Bogusław Maciejewski, to specjalista radioterapii, onkolog, były długoletni dyrektor gliwickiego Instytutu Onkologii.
Dr Michał Zembala. Ojciec: prof. Marian Zembala
Medyczna profesja z ojca na syna przeszła w domu państwa Zembalów. Dr Michał Zembala jest młodą gwiazdą kardiochirurgii, jego ojciec, prof. Marian Zembala, to legenda. Dyskutują, mogą się nie zgadzać. Łączy ich pacjent. Jest absolutnie najważniejszy. Syn prof. Mariana Zembali, dyrektora Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, przed medycyną się nie wzbraniał, ale nie od początku zawodowej drogi myślał o kardiochirurgii. Wcześniej fascynowała go m.in. anestezjologia. Dziś dr Michał Zembala, który jest kierownikiem Oddziału Transplantacji Serca i Mechanicznego Wspomagania Krążenia i jego zespół należą do najlepszych w kraju i biją rekordy w rozwijaniu programu transplantacji w zabrzańskim szpitalu. Mama Michała Zembali jest farmaceutką.
Dr Grzegorz Religa. Rodzice: prof Zbigniew Religa, Anna Wajszczuk-Religa
Niedaleko padło jabłko od jabłoni także w przypadku dr Grzegorza Religi - syna słynnego kardiochirurga, prof. Zbigniewa Religi. Także jest cenionym kardiochirurgiem. Jest obecnie kierownikiem Oddziału Kardiochirurgicznego #w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym im. Biegańskiego w Łodzi. Sam rozpoczynał swoją zawodową drogę od chirurgii ogólnej, jednak ostatecznie właśnie kardiochirurgia okazała się zawodową pasją. Z ojcem dzielił także hobby: również jest fanem piłki nożnej i wędkarzem. A jego mama, dr Anna Wajszczuk- Religa, również jest lekarzem.
Prof. Jacek Moll. Ojciec: prof. Jan Moll
Znany medyczny ród tworzy od trzech pokoleń rodzina Mollów z Łodzi. Mają ważne związki z Zabrzem. Słynny kardiochirurg dziecięcy, prof. Jacek Moll to uczeń prof. Zbigniewa Religi i przez kilka lat jego zastępca w Śl. Centrum Chorób Serca, kierownik Kliniki Kardiologii Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, konsultant woj. w dziedzinie kardiologii dziecięcej. Jest synem prof. Jana Molla, kardiochirurga. To on należał do pierwszego pokolenia polskich kardiochirurgów, był także jednym z pionierów transplantologii w kraju -z doktorami Antonim Dziatkowiakiem i Kazimierzem Rybińskiń przeprowadził pierwszy w Polsce przeszczep serca w 1964 w Łodzi. Operacja nie zakończyła się sukcesem, ale otworzyła nową kartę w polskiej medycynie. W medyczną tradycję rodzinną wpisał się także dr Maciej Moll (syn prof. Jacka Molla). Podobnie jak ojciec jest cenionym kardiochirurgiem dziecięcym (po studiach, jak ojciec, wyjechał na dwa lata do ŚCCS w Zabrzu), a w dodatku pracuje z ojcem na jednym oddziale. Jedna z córek jest cenionym lekarzem, to okulistka dr Agnieszka Moll. Żona prof. Jacka Molla, prof. Jadwiga Moll, jest cenionym kardiologiem dziecięcym.
Jacek Moll zaczął studia na Politechnice Łódzkiej. Poznał swoją przyszłą żonę, studentkę medycyny. To ona namówiła go na studia medyczne, które rozpoczął po skończeniu politechniki. Kardiochirugiczną pasję odziedziczył po ojcu.
Prof. Michał Starowicz. Ojciec; prof. Zbigniew Lew-Starowicz
Zawodową drogą inspirowaną profesją ojca postanowił pójść, dziś profesor, także dr Michał Lew- Starowicz, syn znanego seksuologa, prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza. Także jest seksuologiem, psychiatrą i psychoterapeutą. Mama Michała Lwa-Starowicza jest chirurgiem.