Tuż przed zbrodnią katyńską więźniowie nie mieli pojęcia, co ich czeka
Tekst jest fragmentem książki „Wyklęta armia” Kacpra Śledzińskiego, która ukazała się nakładem wydawnictwa „Znak”.
Moskwa, Kreml, 5 marca 1940
Duży gabinet na drugim piętrze jednego z kremlowskich budynków oświetlało wątłe światło dnia wpadające przez pancerne szyby. Gospodarz Józef Stalin siedział przy stole w towarzystwie trzech towarzyszy z Biura Politycznego: Wiaczesława Mołotowa, Klimenta Woroszyłowa - niefortunnego dowódcy wojsk radzieckich w ostatniej wojnie, oraz Anastasa Mikojana - komisarza handlu zagranicznego.
Na obitym zielonym suknem stole spoczywał plik czterech kartek zapisanych maszynowym pismem. Nikt ich nie czytał, gdyż treść została już zreferowana niewielkiemu gronu przez towarzysza Berię. Stalin przysunął do siebie kartki. - Za - powiedział głośno, tak żeby wszyscy słyszeli, co też potwierdził zamaszystym pismem, a obok złożył podpis. Następnie kartki powędrowały do Mołotowa, Woroszyłowa i Mikojana. Wszyscy za wodzem składali podpisy potwierdzające akceptację decyzji. Lecz to nie był koniec przedstawienia. W pewnej chwili Mołotow wstał i podszedł do telefonu. Wykręcił jeden numer, by po krótkiej rozmowie wybrać kolejny. Kiedy skończył, odłożył słuchawkę i wrócił do stołu.: - Towarzysze Kalinin i Kaganowicz za.
Odpowiednie zapiski znalazły miejsce na marginesie dokumentu. Tym samym, jak zwykle jednogłośnie, decyzja została zaakceptowana. Teraz należało oddać sprawę w ręce NKWD i czekać na rezultaty. Nikt z czwórki kierownictwa Biura Politycznego KC WKP(b) nie wątpił, że ludzie Berii wykonają robotę dobrze. Jeszcze tego samego dnia, 5 marca 1940 roku, sporządzono pismo dokładnie określające zadanie dla NKWD ZSRR względem:
1. Sprawy 14 700 znajdujących się w obozach dla jeńców wojennych byłych polskich oficerów, urzędników państwowych, obszarników, policjantów, agentów wywiadu, żandarmów, osadników i dozorców więziennych,
2. Jak też sprawy aresztowanych i znajdujących się w więzieniach w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi w liczbie 11 000 członków różnych k-r [kontrrewolucyjnych] organizacji szpiegowskich i dywersyjnych, byłych obszarników, fabrykantów, byłych polskich oficerów, urzędników państwowych i zbiegów.
Ławrientij Beria wykpił się od odpowiedzialności za wykonanie zadania. W oryginale cytowanego dokumentu jego nazwisko skreślono, a w zamian wpisano nazwiska Wsiewołoda Mierkułowa i Leonida Basztakowa, po czym czarnym długopisem dodano jeszcze Bogdana Kobułowa.
Kozielsk, wiosna 1940
Panowie (…), jest rzeczą pewną, że władze sowieckie są bardzo zakłopotane naszą sprawą
- przemawiał jeden z oficerów w obozie kozielskim. „Byli tak nieostrożni na jesieni zeszłego roku (…), a teraz nie wiedzą, jak wybrnąć z sytuacji. Przecież jesteśmy oficerami alianckimi. Z naszego powodu grozi Sowietom konflikt z potężną koalicją francusko-angielską”. To nie był odosobniony głos. Wtapiał się w echo tworzone przez głosy wielu optymistów. Ci ludzie nie tylko widzieli siebie na wolności, lecz zakładali jako pewnik odesłanie oficerów na Bliski Wschód pod rozkazy francuskiego generała Maxime’a Weyganda. Inni z kolei widzieli alianckie bombowce nad polami roponośnymi Baku.
Przeważała jednak opinia, że ludzie będą odsyłani do miejsc zamieszkania bądź w ostateczności władze sowieckie „zechcą osiedlić [ich] gdzieś w Rosji, dając oficerom rezerwy pracę w ich cywilnych zawodach”.
Jakkolwiek by było, nikt nie wątpił, że godzina zwolnienia z obozów zbliża się wielkimi krokami. „Marzec 1940 był w obozie kozielskim miesiącem radosnym” - pisał świadek. Podobnie było w dwóch pozostałych obozach - ostaszkowskim i starobielskim.
Kiedy z końcem marca do obozów przysłano ankiety, nadzieja wyjazdu zamieniła się w niemal pewność. Tylko nieliczni pesymistycznie widzieli przyszłość.
Ankieta zawierała wiele pytań dotyczących danych osobowych, lecz były one tylko tłem odwracającym uwagę od istoty rzeczy. A zawierała się ona w pytaniu: „dokąd ankietowany chce się udać po rozwiązaniu obozu?”. Poniżej podano trzy możliwości odpowiedzi: wyjazd do krajów neutralnych, wyjazd na tereny okupowane przez Niemców i pozostanie w ZSRR. Odpowiadano szczerze, bo nie widziano powodu, aby na szczerość się nie zdobyć. Większość jako miejsce wyjazdu podawała kraje neutralne. Tym pytaniem kierujący operacją z ramienia NKWD otrzymał odpowiedź na kwestię zajmującą zwierzchników - Berię i Stalina.
Starobielsk, zima - wiosna 1940
Czarny kudłaty piesek jak zwykle hasał po podwórzu obozu w Starobielsku. Karmiony nędznymi odpadami, lecz w dużych ilościach, upodobał sobie jeden z licznych baraków i przywiązał się do swoich żywicieli. W zamian ostrzegał ich przed zbliżającymi się do drzwi czekistami, szczekając zajadle. Było to o tyle przydatne, że można było w porę przerwać wykład czy rozmowę. A ponieważ tematy zarówno jednych, jak i drugich były niewygodne dla funkcjonariuszy radzieckich, podniesiony przez psa alarm oszczędzał słuchaczom przykrych konsekwencji.
Przez tych kilka miesięcy, przez ponad 120 wieczorów rozprawiano o wszystkim, od historii poczynając, a na tematach aktualnych kończąc. Nie zabrakło również geologii, ekonomii, mówiono o historii malarstwa i literatury. Zasada była prosta. Ponieważ w Starobielsku znaleźli się ludzie o dużym dorobku naukowym z różnych dziedzin, dzielili się swoją wiedzą z innymi podczas zimnych wieczorów. „Na te wieczory wspólne: czytanie, dyskusje, cieszyliśmy się wszyscy uczestnicy cały dzień”.
Niejednokrotnie na forum wypływała kwestia kampanii polskiej. Wówczas dyskusja tryskała emocjami. Wyjątkiem były odczyty majora Adama Sołtana, szefa sztabu Nowogródzkiej Brygady Kawalerii, a przed wojną pracownika naukowego Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu, specjalisty historii wojskowości.
Nie było w tym, co mówił, ani śladu blagi czy zbyt łatwego optymizmu, ale właśnie dlatego nic tak nie prostowało jeńców starobielskich jak jego odczyty, w których wykazał nie tylko braki i błędy naszej kampanii, o których się mówiło bezustannie z namiętną goryczą w pierwszych tygodniach po katastrofie, ale i wkład bohaterstwa dowódców i żołnierzy w tej nierównej walce wrześniowej
Tenże major Sołtan najczęściej czytał na głos rzadkie w Starobielsku książki, czemu nie przeszkadzały fatalne oświetlenie i panujący w baraku półmrok. Książki były rozchwytywane przez jeńców. Czytano po kilku jednocześnie, ponaglając się wzajemnie. Sołtan szczególnie uwielbiał „Trylogię” Henryka Sienkiewicza. Na marginesie należy dodać, że nie był w tym towarzystwie wyjątkiem. Popularność Sienkiewicza pośród Polaków urodzonych w latach 90. XIX wieku oraz pierwszych dwóch dekadach XX wieku była ogromna. Jednak w przypadku majora Sołtana to uwielbienie nabrało cech „dziecinnej pasji”. Pewnego dnia powiedział Czapskiemu:
Kiedy czytam o Skrzetuskim, Kmicicu (…), to marzę o jakimś szaleństwie, no… o jakiejś szarży na przykład, w której musiałbym zginąć.
Żaden z tych „wyczekiwanych wieczorów” nie dorastał rangą do dwóch wydarzeń: Święta Niepodległości i Bożego Narodzenia. 11 listopada w cerkwi między piętrami prycz znalazł się drewniany krzyż. Wokół zebrali się jeńcy; ktoś deklamował „List z Sybiru”. Słuchacze milczeli. Jednym dreszcz wzruszenia przebiegał po plecach, innym to wzruszenie ściskało gardło bądź wyciskało łzy. (...)
Pierwsze listy dotarły do Starobielska po 20 grudnia, co dla wielu było nieoczekiwanym i znakomitym prezentem na Boże Narodzenie. Pękło poczucie izolacji, obudziła się nadzieja wyrwania z kleszczy NKWD. W tym kontekście święta Bożego Narodzenia były niczym katalizator leczący poszarpane morale. Religia zajmowała poczesne miejsce w egzystencji jeńców. Księża awansowali na osoby obdarzone nieograniczonym zaufaniem, a jednocześnie nosili na swych barkach ciężki obowiązek utrzymania kręgosłupa moralnego.
Znaczenie religii odkryli z miejsca również funkcjonariusze NKWD i zakazali tradycyjnych w wojsku polskim wspólnych modlitw wieczornych. Zakazy ignorowano dopóty, dopóki NKWD rozpoczęło zamykanie księży w karcerach. Wówczas zmieniono formułę. (...) W Starobielsku Wigilia minęła stosunkowo swobodnie, choć kilka dni przed świętami z obozu zniknął ksiądz Aleksandrowicz. Natomiast w Kozielsku NKWD przeprowadziło akcję prewencyjną. W noc wigilijną „prawie wszyscy nasi kapelani zostali wywołani i wywiezieni w nieznanym kierunku”.
Od świąt minęły dwa miesiące, a w obozie niewiele się zmieniało. Wprawdzie na przełomie 1939 i 1940 roku do Starobielska dotarły informacje o organizacji we Francji wojska polskiego, o powołaniu rządu, lecz nie szły za tym żadne konkretne kroki dotyczące zwolnienia jeńców. Aż tu pewnego dnia w lutym pojawiła się „pogłoska, że nas roześlą z tego obozu”. Następnie rozeszła się kolejna: „Sowiety (…) wysyłają nas do Francji, byśmy tam mogli się bić. Podrzucono nam nawet oficjalny papierek sowiecki z trasą naszej podróży przez Bendery”. To wszystko pobudzało wyobraźnię i tłumiło wątpliwości.
A jednocześnie nie zmniejszała się intensywność przesłuchań. Raz po raz w pełnym śpiących więźniów baraku pojawiało się kilku sołdatów i wyprowadzano wskazanego przez oficera jeńca. Ten, wyrwany ze snu, zanim otrząsnął się z odrętwienia, siedział już w gabinecie oświetlonym mocną żarówką i, mrużąc oczy, spoglądał w twarz oficera NKWD.
Na okrągło powtarzano te same pytania - interesowano się przebiegiem służby wojskowej i pracy. Rozmawiano o obecnej sytuacji politycznej. Cały ten monotonny proceder zmierzał do zorientowania się w poglądach politycznych Polaków, a przy tym oszacowania szans przekabacenia ich na radziecki tok rozumowania.
Zachowanie się oficerów sowieckich w Kozielsku wobec jeńców było mniej lub bardziej poprawne
Standard kozielski, narzucony odpowiednimi rozkazami z góry, dotyczył wszystkich trzech obozów. Nie wykluczał jednak formy represji ograniczonej do poniżania przesłuchiwanego czy powtarzanych często gróźb wobec jego rodziny. Zdarzał się szantaż, ale miały miejsce również maratony trwające dobę, dwie bądź nawet trzy. „Ja osobiście nie byłem specjalnie męczony podczas badań ani fizycznie, ani nawet moralnie” - pisał Józef Czapski.
Była jednak i druga strona przesłuchań, poniekąd tragikomiczna. „Prymitywny enkawudysta” nie mógł zrozumieć, że wyjazd Czapskiego do Paryża nie był uzgodniony z ministrem spraw zagranicznych i nie miał nic wspólnego ze szpiegostwem.
Nie mogłem w żaden sposób wytłumaczyć mojemu rozmówcy, że plan Paryża można dostać za kilkadziesiąt centymów na każdym rogu ulicy w Paryżu i że malarze polscy jeżdżący do Paryża nie byli szpiegami rysującymi takie plany.
Józef Czapski podsumował: „Nie miałem zaszczytu być badany przez wytrawnych speców”.
Natomiast w Kozielsku pojawił się człowiek, który zyskał sobie szacunek generała Minkiewicza-Odrowąża. „Był to istotnie człowiek uprzejmy, dobrze wychowany i wykształcony”. Nazywał się Wasilij Zarubin. Wzywał na przesłuchania, które zmieniały się w przyjemne rozmowy.
„Należymy do dwu odmiennych światów, ale ja lubię dyskutować o dzielących nas różnicach z wykształconym człowiekiem przeciwnego świata” - mawiał Zarubin, zachęcając indagowanych do szczerości.
Kultura Zarubina wydaje się maską, pod którą kryła się prawdziwa natura doświadczonego funkcjonariusza NKWD. Świadek rozmów widział Związek Radziecki jako kraj, „gdzie spoza maski kultury pokazuje się nieraz grymas nienasyconego barbarzyńcy, gdzie niewątpliwa sympatia łączy się często z chęcią zaduszenia ofiary, a uścisk przyjaźni jest o wiele bardziej niebezpieczny niż postawa otwartego przeciwnika”. Zarubin wydaje się nieodrodnym synem swej ojczyzny. Świadczyć o tym może pośrednio również odpowiedź, jakiej udzielił generałowi Henrykowi Minkiewiczowi-Odrowążowi:
Oszalelibyście, gdybym wam powiedział. Zapewniam was, to byłoby nieludzkie. Lepiej, abyście nie wiedzieli, co chcemy z wami zrobić.
Te słowa powinny ostudzić optymizm, lecz tak się nie stało. Nadzieja była tak mocna, że do ostatniej chwili, do momentu wyjazdu, panowało powszechne przekonanie, że rozpoczyna się - według jednych - z dawna oczekiwany powrót do domu, zdaniem innych - wyprawa na Bliski Wschód.
Każdy z nas czekał gorączkowo tej godziny, kiedy ogłoszą nowy spis wyjeżdżających (może będzie nareszcie na liście)”- wspominał Józef Czapski. I trzeba przyznać, że podstawą tego niecierpliwego oczekiwania były słowa komendanta obozu kapitana Bierieżkowa zapewniającego, iż cała operacja to likwidacja obozu i wstęp do odesłania jeńców do rodzin. „Wyjeżdżacie tam, (…) dokąd i ja bardzo chciałbym pojechać
- mówił, stojąc na schodach starobielskiej cerkwi i uśmiechem żegnając odjeżdżających.
Postawa kadry NKWD en masse, od prostego szeregowca po najwyższe władze, napędzała niczym sprężyna przekonanie jeńców o pozytywnym rozstrzygnięciu ich losu. To powodowało, że „pożegnania (…) były radosne, każdy żył nadzieją lepszej, pełnej niespodzianek przyszłości”.
Stacja kolejowa Gniezdowo, kwiecień 1940
Dwuszereg więźniów zbliżał się do stacji kolejowej w Kozielsku. Pociąg stojący na bocznicy nie był długi, liczył zaledwie sześć wagonów, tak zwanych stołypinek. Więźniów wprowadzono do wagonu w taki sposób, by w każ- dym przedziale znajdowało się 14 ludzi. Każdy dzierżył w ręku kawałek chleba i śledzia. Ten jakże skąpy zapas nie dawał pojęcia o nadchodzącej trasie, lecz kiedy więźniowie zorientowali się, że jadą na północny zachód, powróciła w nich wiara, że istotnie jadą do Polski. Niestety po całonocnej jeździe za Smoleńskiem pociąg zatrzymał się. (...)
Metaliczny zgrzyt zasuwy poprzedził otworzenie drzwi przedziału. Do wewnątrz wpadło jasne światło poranka i rozświetliło zmęczone, ale tryskające nadzieją twarze Polaków. Ponaglani, wysiedli z wagonu, po czym wszystkich skierowano do stojącego nieopodal autobusu. Tylko profesora Stanisława Swianiewicza, ekonomistę, oddzielono od reszty i przeprowadzono do pustego wagonu stojącego na bocznicy pociągu. Przed drzwiami stanął wartownik. „Znowu usłyszałem warkot i jakiś ruch za ścianą”. I ten przedział, podobnie jak poprzedni, nie miał okna. Miał jednak niewielki otwór tuż pod sufitem, który profesor zauważył. Wspiął się na najwyższą półkę, „zasadniczo przeznaczoną na rzeczy”, i tam położył się, udając, że śpi.
Przed naszym pociągiem był dość obszerny plac częściowo porośnięty trawą. (…) na placu stał zwykły pasażerski autobus średnich rozmiarów z zasmarowanymi wapnem oknami.
Kierowca właśnie ruszył, powoli cofając, zbliżył się do wagonu w taki sposób, że wysiadający z pociągu ludzie bezpośrednio wchodzili do autobusu przez umieszczone w tylnej ścianie pojazdu drzwi. Kiedy we wnętrzu autobusu znalazło się 30 ludzi, stojący po obu stronach pojazdu funkcjonariusze NKWD zamknęli drzwi i pojazd ruszył drogą ginącą gdzieś między drzewami pobliskiego lasu. Pół godziny później autobus wrócił i scena się powtórzyła.
Zastanawiałem się nad tym, na czym polega ta operacja. Było dla mnie jasnym, że miejsce, do którego wożono moich kolegów, znajdowało się gdzieś niedaleko, prawdopodobnie w odległości kilku kilometrów. (…) Obecność wyższego dygnitarza NKWD przy prostej czynności wykonawczej jak przewiezienie kilkuset jeńców z jednego miejsca koncentracji do drugiego dałaby się wytłumaczyć, gdyby nas istotnie mieli wydawać Niemcom. Lecz dlaczego te nadzwyczajne środki ostrożności, dlaczego bagnety na karabinach? Na te pytania nie miałem odpowiedzi
- wspominał Swianiewicz.