Nie żebym jakoś szczególnie ubolewał, iż w tym roku po raz 148. lub 149. nie obejrzę na opolskiej scenie Maryli Rodowicz, Kayah i kilku jeszcze innych jakże zasłużonych polskich wykonawców. Festiwal ten od lat to był istny skansen połączony z niezwykłym perpetuum mobile.
Ponieważ zawsze występowali zasłużeni, to któryś z artystów miał jakiś okrągły jubileusz. Patent był prosty: jeden ma rocznicę - reszta śpiewa, z ogromnym wzruszeniem oczywiście, piosenki jubilata. I tak rok w rok. W inne dni festiwalowe też pojawiał się podobny garnitur wykonawców, tylko z innego powodu. Tak już mieszano w założeniach programowych, że czekałem tylko, kiedy w kategorii premiery usłyszę „Rozkwitały pąki białych róż”, a w dniu debiutów zobaczę Halinę Kunicką. Z tym usłyszę i zobaczę to też bym się nie upierał, bo nawet jeśli już w ostatnich latach zasiadałem przez telewizorem, by skupić się na opolskim festiwalu, to po kilkunastu minutach, nawet po wodzie mineralnej, film mi się urywał. Do przytomności wracałem w wyniku niekoniecznie pieszczotliwego szarpania małżonki, która mnie rugała słowami: Poszedłbyś spać! To tak przy okazji, logika żon bywa niezwykła: wyrywa cię z najgłębszych rozkoszy sennych, by nakazać pójść spać... Wróćmy do Opola.
Z wyżej wymienionych powodów nawet lekko mnie zaintrygowało, że w tym roku z powodu jakiegoś zamieszania politycznego (już się pogubiłem, czy miała zakaz, czy sama coś sobie zakazała) nie pojawi się tam Kayah. Pomyślałem: idzie nowe. Zwłaszcza że na znak protestu czy też poparcia zaczęli rezygnować inni zasłużeni. To ci bojownicy o wolność i demokrację, którzy nota bene nigdy nie mieli problemu, by śpiewać w czasach głębokiego PRL-u czy przytulać się do Fidela Castro lub innego generała. Teraz jest jednak łatwiej „protestować”: latem mają tyle festiwali, że ciężko wyrobić na zakrętach, a kiedyś były tylko dwa, Opole i Sopot, plus nieco mniejsze w Zielonej Górze czy Kołobrzegu. I dochodzimy do clou rządów obecnej ekipy. Gdy już człowiek czeka na do-brą zmianę, okazuje się, że zamiast subtelnej operacji chirurgicznej mamy rzeźnię. Ekipa obraziła się, miasto Opole zrezygnowało i może teraz Opole będzie w Kielcach. Cały czas odnoszę wrażenie, że ta obecna naprawa państwa to jak rozpoczęcie remontu od wyburzenia ściany nośnej. Kończy się prawie wszystko, jak w słynnym skeczu nieodżałowanej pamięci Bohdana Smolenia: jednym wielkim sru!
To Opole, jako tak naprawdę zupełna błahostka, pokazuje już, że w XXI wieku nie da się rządzić dekretami prezesa - jakiegokolwiek i czegokolwiek. A przez to ta pisowska idea budowy silnego państwa w czasach szalejących swobód demokratycznych się raczej nie sprawdza i tylko pokazuje, jak ono jest de facto kulawe. Popatrzmy na sprawę o wiele poważniejszą, czyli na policję i wydarzenia sprzed roku we wrocławskim komisariacie przy ulicy Trzemeskiej, gdzie umarł zatrzymany mężczyzna. Brutalność policji starano się przykryć, wyszły na jaw skandaliczne awanse i przesunięcia kadrowe.
Czyli nikt nad tym nie panuje. Owszem, szybko teraz zdymisjonowano kilku komendantów, ale chyba zbyt niskiego kalibru. Tu potrzebna większa zmiana i gruntowna reforma na poziomie minimum ministerialnym.
Dobra zmiana miała to nam gwarantować. Bo kolesiostwo, zamiatanie pod dywan i unikanie odpowiedzialności już przerabialiśmy. „Przez osiem ostatnich lat Polki i Polacy byli ignorowani...”. I dobrze, jakby naprawdę już nie byli. Zarówno w sprawach rozrywki,jak i bezpieczeństwa. By znów, jak dużo wcześniej, interes partii nie był ważniejszy niż interes narodu... Poniosło mnie? Może, ale przecież skojarzeń się nie wyrzeknę.