Wiedli życie jak z bajki. Mieszkali w malowniczym domku nad fiordem, nieopodal Oslo. Łukasz miał dobrą pracę, Basia zajmowała się ich ośmiorgiem dzieci. Byli szczęśliwi i nagle w ich rodzinną bajkę wkroczył... zły wilk, czyli norweski urząd do spraw dzieci Barnevernet.
To instytucja okryta złą sławą. Znana z tego, że pochopnie odbiera rodzicom dzieci, nierzadko pod błahym pretekstem. Zgromadzenie Parlamentarne Europy przyjęło niedawno rezolucję, wskazującą na godne potępienia i niemające nic wspólnego z dobrem dziecka praktyki norweskich urzędników z Barnevernet. Tego, jak działa ta instytucja, boleśnie doświadczyła 10-osobowa rodzina Iwańskich, która w marcu uciekła z Norwegii. Potajemnie, pod osłoną nocy i tylko z czterema walizkami osobistych rzeczy, by nie budzić podejrzeń.
Stawka była ogromna
Gdyby Barnevernet poznał ucieczkowy plan Iwańskich, odebrałby im dzieci: roczną Oliwię, 2,5-letniego Aleksandra, 3-letniego Juliana, 4-letnią Wiktorią, 7-letnią Ewę, 9-letniego Dawida, 12 -letniego Daniela i 16-letniego Wiktora.
O dużej rodzinie pani Barbara marzyła od dziecka: - Moja babcia miała dziewięcioro rodzeństwa, a mąż Łukasz - siedmioro, więc my z ośmiorgiem dzieci i... dziewiątym, które noszę w brzuszku, podtrzymujemy rodzinne tradycje - mówi z uśmiechem. Trudno uwierzyć, że ta delikatna, drobna kobieta jest matką gromadki dzieci.
- Rodzina stanowi dla nas największą wartość, więc sama myśl o tym, co mogłoby nas spot-kać, gdybyśmy nie uciekli z Norwegii, wywołuje dreszcz przerażenia - mówi Iwańscy.
Pan Łukasz ma dobry zawód i na brak pracy nigdy nie narzekał. Kiedyś szklił okna na statkach, teraz jest szklarzem ogólnobudowlanym. 13 lat temu wyjechał z Polski. - Nie podobało mi się, jak polscy pracodawcy traktują ludzi, więc zacząłem szukać kraju, gdzie będę szanowany - tłumaczy. Wybrał Norwegię, bo wydawało mu się wtedy, że to kraj dobry do bycia z rodziną. Dziś ostrzega: - To kraj, w którym łatwo stracić dzieci wskutek nieprawdziwego donosu lub błahostki.
W Polsce urodziło się Iwańskim dwoje dzieci: Wiktor i Daniel, a sześcioro w Norwegii. Pani Barbara dołączyła do męża po 1,5 roku, bo rodzina źle znosiła rozłąkę. Pan Łukasz miał już wtedy dobrą, stabilną pracę i opanowany język norweski. Wynajęli dwupokojowe mieszkanie, a gdy rodzina się rozrosła, zamienili je na malowniczy domek pod Oslo; położony w lesie, z widokiem na fiord. Zaprzyjaźnili się z sąsiadami: Norwegami, którzy wynajęli im tę posiadłość. - Nasze dzieci traktowały ich jak dziadków i tak jest do dziś -wspominają Iwańscy. Słyszeli dużo złego o instytucji Barnevernet, bo jej działanie dotknęło sporo polskich rodzin z Norwegii. Oficjalnie, w tym liczącym ok. 5 mln mieszkańców kraju mieszka 120 tys. naszych rodaków, w tym 20 tys. dzieci. Barnevernet wszczął procedurę odebrania dzieci wobec 219 polskich rodzin. To dane z września tego roku. Iwańscy znaleźli się na muszce urzędników Barnevernet dziewięć miesięcy temu
wskutek donosu pielęgniarki.
Pechowy okazał się dla nich dzień... 13 marca. 2,5 letni wówczas Julian tak niefortunnie skoczył ze stopnia schodów, że skręcił sobie rękę. - Myśleliśmy, że to stłuczenie - wspomina pani Barbara, bo to ona była wtedy z synkiem. Rodzice zaczęli się poważnie niepokoić, gdy w nocy Julian zaczął płakać. Bolała go ręka, nie pozwalał jej dotknąć, więc zdecydowali, że pojadą na pogotowie.
- W tym czasie była z nami moja mama, więc dzieci zostały pod jej opieką - tłumaczy pani Barbara. Przyjęła ich pielęgniarka, która bez zbadania Juliana orzekła, że nic złego się nie dzieje. - Wyciągnęła z szuflady paracetamol i poradziła wizytę u lekarza pierwszego kontaktu w następnym dniu -wspominają Iwańscy.
- Przypomniałem tej pani, że płacę w Norwegii podatki i mam prawo do lekarza, a ona jest tylko pielęgniarką, więc nie powinna stawiać diagnozy, że nic złego się nie dzieje, skoro dziecko wije się z bólu - wspomina ojciec Juliana. Przypuszcza, że te słowa „pani jest tylko pielęgniarką” tak zbulwersowały pracownicę pogotowia, że zaczęła wymachiwać rękami i grozić. - „I wyjdź w tej chwili, bo ja już z tobą nie rozmawiam”, krzyknęła do męża, więc Łukasz wrócił do poczekalni, a my z nim - relacjonuje pani Barbara. Później przyjęła ich inna pielęgniarka i przeprosiła za przykry incydent.
- Zaprowadziła nas do lekarki, a ta nastawiła Julianowi rękę, bo kość wyskoczyła ze stawu - wspominają rodzice. Zdążyli zapomnieć o przykrej sprawie, gdy nagle, miesiąc później, pani Barbara odebrała telefon od najstarszego syna.
- Wiktor dzwonił ze szkoły. Mówił, że został przesłuchany przez panie z Barnevernet i że teraz rozmawiają one z młodszym rodzeństwem. Powiedział, że przeczytały mu raport, napisany przez pielęgniarkę z pogotowia. Zgadzało się w nim tylko to, że Julian miał problem z ręką i że rodzice byli z nim w pogotowiu, a reszta to wymysły - twierdzi pani Barbara. Była w szoku, gdy się dowiedziała, że prawie miesiąc temu Barnevernet wszczął w tej sprawie procedurę sprawdzającą.
- Zasięgano opinii o naszej rodzinie w szkole, przedszkolu, u znajomych i mojego pracodawcy, a ci mieli zakaz informowania nas o tym - wspomina pan Łukasz. Jego też przesłuchano i kiedy poznał treść donosu, był w szoku.
Kiedy poprosiłem o protokół zakończenia postępowania, usłyszałem, że czekają na raport z policji, zamierzają też jeszcze porozmawiać z młodszymi dziećmi, przesłuchać żonę i obejrzeć nasz dom - wspomina pani Barbara
Same kłamstwa!
Ta kobieta, prywatnie, a nie jako pracownica pogotowia, bo to donosu pielęgniarki nie poparło, zasugerowała, że najpewniej to ja uszkodziłem dziecku rękę, bo wyglądam na furiata i despotę. Zapewne biję dzieci i żonę, bo matka Juliana wyglądała na zalęknioną i prawie się przy mnie nie odzywała, a kiedy ja opuściłem gabinet, żona wyszła ze mną - pan Łukasz przekazuje treść donosu. Wprawdzie usłyszał od pań z Barnevernet, że tam, gdzie sprawdzano jego rodzinę, uzyskano pozytywne opinie i będą zamykać sprawę, ale... - Kiedy poprosiłem o protokół zakończenia postępowania, usłyszałem, że czekają na raport z policji, zamierzają też jeszcze porozmawiać z młodszymi dziećmi, przesłuchać żonę i obejrzeć nasz dom - wspomina.
Dzieci przeżyły traumę. Opowiadały, jak usiłowano z nich wydobyć coś, co obciążyłoby rodziców. - Jedno z dzieci przyszło do domu zapłakane i nie chciało iść do szkoły - wspomina pani Barbara.
Iwańskim przypomniały się ostrzeżenia przyjaciół, że jak Barnevernet rozpocznie procedurę, to nie popuści. - Córeczka naszej znajomej spadła ze schodów i podbiła sobie oko. Pani ze szkoły, w której dziecko się uczyło, poinformowała o tym Barnevernet i zaczęła się inwigilacja rodziny. Do czasu wyjaśnienia sprawy nie tylko zabrali jej córkę, ale i 16-miesięcznego synka. Wyrwali malucha z rąk opiekującej się nim babci i zostawili matce kartkę
z pokwitowaniem przejęcia dziecka.
Matka 6 miesięcy toczyła batalię o zwrot córki i synka - wspominają Iwańscy. Wiedzieli, że mają do wyboru: natychmiast uciekać albo Barnevernet odbierze im dzieci. Upewnili się w tym po rozmowach z konsulem, prawnikami i duchownymi z parafii. Uprzedzono ich, że trzeba działać szybko i w tajemnicy. Spakowali cztery walizki, w Polsce kupiono im bilety na samolot. - Najmłodsze dzieci usłyszały, że jedziemy wcześniej na święta, o ucieczce wiedział tylko znajomy, który wiózł nas nocą na lotnisko i najstarszy syn Wiktor, który tak zareagował: „No, to jest ciężko i będzie ciężko, ale tam gdzie wy, tam i ja”- wspominają ze wzruszeniem. Wylądowali w Polsce i odetchnęli, choć Barnevernet nadal nie dawał im spokoju. - Telefonowali, pytali o adres, informowali, że jesteśmy w ich rejestrze. Dali spokój, gdy powiedziałem, by kontaktowali się z nami przez Sławomira Kowalskiego, polskiego konsula. To wspaniały człowiek, który pomaga polskim rodzinom, rozbijanym przez Barnevernet - mówią Iwańscy.
Ich sytuację zna dobrze Artur Kubik, szef związku „Solidarność” w Norwegii. - Takie zachowania Barnevernetu wobec rodzin - imigrantów to codzienność. Pomagamy im przez naszych prawników. Dwa miesiące temu urząd ds. dzieci wszedł do polskiej rodziny i zabrał dziecko pod pretekstem rzekomej pedofilii. Dziecko zabrano na ginekologię i poddano narkozie, z której się nie wybudziło i trzeba je było wieźć helikopterem do innego szpitala. Jakoś z tego wyszło, a rodzinie, którą fałszywie oskarżono, przysłano rachunek na 50 tys. koron za... ratowanie dziecka respiratorem. Moim zdaniem, 95 proc. spraw prowadzonych przez Barnevernet opiera się na zarzutach wyssanych z palca, a Norwegia to kraj oparty na donosach i mało przyjazny dla rodzin. Nie tylko dla emigrantów, bo głośno o Norweżkach, ściganych przez ten urząd, które proszą o azyl w Polsce - ocenia Kubik.