Uciekli z Ukrainy przed bombami i czołgami. Do Polski jechali trzy doby
Ola widziała na własne oczy, jak Putin rozpoczął wojnę z Ukrainą. Pierwsze bomby wybuchły kilkanaście kilometrów od miasteczka, w którym mieszkała. Obudziła męża, zadzwoniła do siostry, do syna i jego dziewczyny: Pakujemy się! Zajechali jeszcze do rodziców, gdzie były młodsze dzieci. W siedem osób jechali jednym samochodem. Ostatnie 15 kilometrów, wycieńczeni, przeszli piechotą, bo mąż Oli musiał wrócić do domu, walczyć. Dziś są w Białymstoku, bezpieczni. Ale ciągle dzwonią do rodziny, która została na wojnie. Wyczekują też telefonów od przyjaciół. Nie chcą się tu u nas zadomawiać. – Nasz dom jest tam… Tam, gdzie teraz wojna.
Ilu Ukraińców uciekło już przed rosyjskimi bombami, dokładnie nie wiadomo. Mówi się nawet o milionie osób. Na przejściach granicznych między Polską a Ukrainą od tygodnia ciągle coś się dzieje, ciągle są ludzie: ci, którzy przyjechali pomagać, i ci, którzy tej pomocy tak bardzo potrzebują. Tyle tu dobroci, ciepła, tyle tu nieszczęścia i ludzkich dramatów.
Z ojczyzny uciekają przede wszystkim Ukrainki z dziećmi. Ich mężowie, ojcowie, bracia, synowie odwożą ich pod granicę i zostawiają z nadzieją, że ktoś im pomoże, ktoś się nimi zaopiekuje. Sami jadą walczyć. Chcą bronić ojczyzny. Serce ich wzywa z powrotem do Ukrainy. Zresztą mają też taki obowiązek. Ukraina nie wypuszcza za granicę mężczyzn powyżej 18. roku życia. Wyjątki robi tylko w tych rodzinach, które mają pod opieką co najmniej trójkę dzieci.
Na granicę wciąż jeżdżą również białostoczanie. Zawożą żywność, wodę, koce, a z powrotem przywożą ukraińskich uchodźców. Pod swój dach zapraszają ich zwykli obywatele, ale pomoc organizują też samorządy, fundacje, instytucje.
Jako pierwsza na Podlasiu uchodźców „przygarnęła” gmina Michałowo. W miniony czwartek kilka ukraińskich rodzin trafiło do białostockiego Stowarzyszenia Droga. Wielki ośrodek w Wasilkowie otworzył wojewoda podlaski i – jak zapewniają jego przedstawiciele – w razie potrzeby jest w stanie stworzyć takie ośrodki jeszcze w innych częściach województwa.
Tydzień temu, w sobotę, 30 osób trafiło też pod opiekę białostockiej Fundacji Dialog, która od lat pomaga uchodźcom. Całe szczęście, że akurat pod opieką Dialogu było tylko siedem osób, a jednocześnie fundacja dostała nowe mieszkania wspierane. Nie było więc problemu z miejscem dla uciekających Ukraińców.
U was czujemy się bezpiecznie
Wśród osób, które trafiły do białostockiej Fundacji Dialog, jest rodzina Dudarów: mama Svitlana, tata Viktor i troje dzieci: 11-letnia Irina, siedmioletnia Nina i czteroletni Nazar. Jeszcze w ubiegłym miesiącu spokojnie żyli sobie w maleńkiej miejscowości koło Łucka, jakieś 300 kilometrów od polskiej granicy.
– Dobrze nam było – uśmiecha się Svitlana. Ona jest psycholożką, mąż zajmował się remontami i pracami budowlanymi. Dzieci chodziły do szkoły, przedszkola. Niczego więcej im do życia nie było trzeba.
Gdy Putin zaatakował, schowali się w schronie. – Przeczekamy – myśleli. Szybko jednak zrozumieli, jak bardzo jest niebezpiecznie. Bo w internecie wciąż mówili o kolejnych atakach, kolejnych wybuchach, kolejnych czołgach, które pojawiały się koło każdego większego miasta Ukrainy, przy lotniskach. Zresztą nie tylko w internecie czytali o bombach. Wybuchy były i koło nich, całkiem blisko.
– Rosjanie na Ukrainę napadli z każdej strony, wszędzie był atak – opowiada pan Viktor. – Byliśmy przerażeni i nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Przecież piwnica to nie jest dobry schron.
A bombardowanie Łucka nie ustało nawet następnego dnia. O piątej usłyszeli bomby, a o szóstej już siedzieli w samochodzie.
– Chcę, żeby moje dzieci dorastały bez strachu, bezpiecznie – mówi pani Svitlana. I opowiada o podróży do Polski: – Droga była taka ciężka, taka długa. A dzieci były takie grzeczne...
Jechali ponad 30 godzin. Na szczęście po drodze zajechali jeszcze do rodziców, by się pożegnać, a mama wcisnęła im do samochodu wodę i kilka słoików z jedzeniem.
Ale dzieci z samochodu na trasie w ogóle nie wysiadały. Było zbyt niebezpiecznie. Cały czas widzieli latające nad ich autem drony, samoloty. Internet prawie nie działał, a oni nie wiedzieli, co robić, gdzie jechać. Na szczęście pomogły znajome z USA. Szukały informacji o pomocy w Polsce, o zasadach przyjmowania uchodźców, o tym, jak można dostać się z granicy w głąb kraju, gdzie szukać schronienia i podawały już konkretne linki. Dzięki temu czuli się nieco spokojniej. Dziś jednak wiedzą, że i bez tego poradziliby sobie z przekroczeniem granicy. Tyle tam teraz ludzi, tylu Polaków o otwartych sercach, tyle pomocy.
Od poniedziałku są w Białymstoku – tak blisko wojny, a jednak tak daleko. Tu życie płynie normalnie, wydaje się spokojnie. Ale wciąż bardzo martwią się o swoją rodzinę. Tę, która została w Ukrainie. Oni tu czują się bezpiecznie. A tam? Nie wiadomo, co będzie, co się wydarzy.
Na razie chcą tu zostać. Chcą, by dzieci poszły do szkoły, przedszkola, by życie toczyło się dalej – mimo wszystko. W najbliższych dniach będą szukać pracy. Fundacja Dialog obiecuje – w razie potrzeby – w tym pomóc. Nie tylko zresztą w tym i nie tylko im, ale i wszystkim, którzy będą tego potrzebowali.
– Szykujemy się do pomocy psychologicznej, ale i tej związanej z załatwieniem formalności w urzędach. Niedługo też dzieci będą musiały pójść do szkoły. W znalezieniu odpowiedniej i zaklimatyzowaniu się też będziemy starali się pomóc – deklaruje Marcin Kruhlej z Fundacji Dialog.
Tania widziała, jak wybuchła wojna
Jednak nie tylko fundacje niosą pomoc Ukraińcom, ale i sami białostoczanie chętnie zapraszają ich pod swój dach. Na przykład sześcioosobową ukraińską rodzinę pod opiekę wzięli Aleksandra i Kamil Toczydłowscy. Zupełnie przypadkiem. Bo tak naprawdę tej pomocy podjęła się ich znajoma, która już od roku wynajmowała pokój starszemu panu z Ukrainy. Gdy wybuchła wojna, od razu do niego pobiegła: – Czy potrzeba jakiejś pomocy? – zapytała. A on opowiedział o rodzinie, która ucieka spod samego Krymu. O pomoc w poszukiwaniu lokum poprosiła właśnie Aleksandrę Toczydłowską. – A my szukaliśmy właśnie lokatorów do malutkiego domku. Mój mąż od razu powiedział: już nie szukamy – opowiada Aleksandra.
Pojechali po rodzinę aż na granicę. To były nerwy. Bo uciekającym rozładowały się komórki, później nie było zasięgu, a potem nagle się okazało, że już są w Lublinie, bo przy granicy ktoś ich wsadził do autokaru. Gdy Toczydłowscy pojechali do Lublina, „ich” Ukraińcy znów wylądowali gdzieś bliżej granicy. W końcu się jednak odnaleźli, ale ile było nerwów, ile strachu.
W domu Toczydłowskich na białostockich Dziesięcinach zamieszkały siostry: Ola i Tatiana oraz ich dzieci. Andriej to synek Tatiany, a Wiktoria i Dima to dzieci Oli. Jest z nimi jeszcze Kristina, dziewczyna Dimy.
Przyjechali z chersońskiego obwodu, z Kachowki i Nowej Kachowki. To 40 kilometrów od Krymu. I to tam Putin zaatakował najpierw. Gdy ogłosił wojnę, byli już przygotowani – paszporty od dawna leżały razem w szufladzie.
To Ola pierwsza zobaczyła wybuchy. Zadzwoniła do siostry i do syna. – Jedziemy! – zdecydowali. Po 40 minutach wszyscy byli już w drodze – w siedem osób w jednym samochodzie. Jechali trzy doby. Wybuchały mosty, policjanci kierowali ich z dróg na pola. Mówili: uważajcie na miny, na drogach jest niebezpiecznie.
Później mąż Oli zostawił ich – 15 kilometrów od granicy. On wrócił do domu, oni poszli dalej. Trafili do Białegostoku.
Chcemy wrócić do siebie...
Teraz Nowa Kachowka jest całkowicie pod okupacją. Rodzina Kristiny od tygodnia praktycznie nie wychodzi z piwnicy. Siedzą po ciemku z maleńkimi dziećmi i niepełnosprawnym tatą. Jak mówi Dima, wszędzie chodzą bojówki Putina. Kiedy spotykają któregoś z mieszkańców – zabijają, tak po prostu. Kto nie wyjechał w czas, nie ma już możliwości wydostania się z miasta. Dima wie, bo wciąż siedzi z telefonem w ręku. Wciąż śledzi informacje, które płyną z ojczyzny, wciąż próbuje skontaktować się ze znajomymi. Pokazuje zdjęcia, filmy, opowiada: tu wybuchy bomb, tu kolejka do apteki, tu ludzie wyszli z domów, bo akurat przywieźli jedzenie. Ale najgorsze są nagrania z ataków, z wybuchów bomb... Trudno uwierzyć, że to prawda, że to rzeczywistość bliskich, którzy zostali w Kachowce. Ich domy jeszcze stoją, ale sąsiednie ulice już zostały zrównane z ziemią.
Ola boi się o męża, który został w Ukrainie. Choć wie, że trzeba walczyć i się bronić, to bardzo się cieszy, że w ostatniej chwili przenieśli go do Lwowa, na szkolenie wojskowe, bo mąż nie umiał obsługiwać broni. Teraz jest nadzieja, że będzie dobrze. We Lwowie na razie spokojniej... Ola wciąż zerka w telefon, wciąż czeka, aż mąż się odezwie. A przez laptopa próbuje połączyć się z pracą. W Ukrainie pracuje jako księgowa. Właśnie minął czas wypłat, ona nie zdążyła porobić przelewów i ludzie zostali bez pieniędzy. Nie może przestać o tym myśleć i gdy tylko łapie połączenie z systemem – robi kolejny przelew.
Dima tęskni za domem, boi się, no i ma nadzieję. Z drugiej strony – chce po prostu żyć. Już pytał, czy jest w Białymstoku szkoła geodezyjna, czy mógłby tam się uczyć. Nie chce tracić roku. Jak wróci do domu, to pójdzie po prostu do kolejnej klasy. Jego dziewczyna, z którą zresztą do tej pory uczyli się w jednej klasie, od razu zastrzega, że ona w Polsce uczyć się nie będzie. Z Ukrainy przywiozła tylko zestaw do robienia manicure. Umie to świetnie i na razie tym chce się zajmować. – Chcę coś robić, pracować, zarabiać – tłumaczy.
Ola i Tania na propozycję pomocy w szukaniu pracy reagują zdziwieniem. Jaka praca? Jaki Białystok? Zastrzegają, że zaraz wracają do siebie. Tak bardzo wierzą, że za chwilę będzie już dobrze, że za chwilę wojna się skończy.