Ukrainiec w Polsce to jak lata temu Polak na Wyspach
Z roku na rok w Poznaniu jest ich coraz więcej. W sklepie, szpitalu, na budowie i ulicy. Słyszymy ich język - obcy, a zarazem podobny. Rzadko zastanawiamy się jednak, jaka historia kryje się za tymi ludźmi. Sprawdziliśmy, czy Ukraińcy są w Polsce potrzebni, jak im się żyje i dlaczego na razie nie myślą nawet o powrocie do domu.
W powiecie poznańskim przebywa około 35 tysięcy Ukraińców. Mężczyźni pracują głównie w fabrykach, firmach transportowych i centrach przeładunkowych. Kobiety sprzątają, pracują w hipermarketach i sklepach z odzieżą. Z dnia na dzień jest ich coraz więcej. W ubiegłym roku Urząd Wojewódzki w Poznaniu wydał około 10 tysięcy pozwoleń na pracę. W tym roku tyle samo zostało wydanych tylko do początku czerwca. Przyjeżdżają tu głównie, by uczyć się i zarabiać. Pieniądze często przesyłają od razu do domów, gdzie za polską płacę minimalną jest w stanie wyżyć kilka osób.
Kto jest winien szarej strefy
Witold Horowski jest konsulem honorowym Ukrainy w Poznaniu i członkiem Stowarzyszenia Polska-Ukraina. To do niego mogą zwrócić się Ukraińcy ze swoimi problemami.
- Przychodzą, jeśli uważają, że ktoś ich skrzywdził. Prowadzimy działalność interwencyjną. Czasami musimy reagować nawet w dramatycznych przypadkach - kiedy ktoś został pobity, nie dostał wypłaty, miał wypadek. Staramy się też pomagać bezpośrednio na terenie Ukrainy - tłumaczy Horowski.
Według relacji konsula problemy Ukraińców w Polsce dotyczą przyziemnych spraw, takich jak wynajęcie mieszkania czy urzędowe formalności.
- Wolimy wynająć mieszkanie Polakom niż Ukraińcom. Jest to w pewnym stopniu uzasadnione, bo częściej zdarza się, że w lokalu mieszka nagle po kilka osób, ale to samo dzieje się z udziałem Polaków w Wielkiej Brytanii - przekonuje nasz rozmówca.
Według niego problemem jest społeczne przyzwolenie na to, by Ukraińcy zarabiali mniej.
- Pokutuje u nas mit, że obcokrajowiec jest tańszy. To skutkuje patologiami i uderza w Polaków. Bo skoro szef wie, że Ukrainiec może dostać mniej i nikt nie będzie protestował, to Polak będzie na „wylocie”. Nikt nie może za to winić Ukraińców. Oni nie mają rozeznania w pensjach
- wyjaśnia Horowski.
Patologie zauważa też w systemie wydawania uprawnień do pracy. Dziś Ukraińcy najczęściej przyjeżdżają do Polski na zasadzie 6-miesięcznych oświadczeń. Później muszą wrócić, a ponownie mogą przyjechać za kolejne pół roku. Pracodawca nie chce inwestować w takiego pracownika, a ten widząc to, często „odwdzięcza się” brakiem zaangażowania.
- Na kartę pobytu czeka się często 8-9 miesięcy. To oznacza, że kończy się wówczas półroczny okres, w którym można legalnie pracować. Później można w Polsce tylko przebywać i nic więcej. To prosta droga do szarej strefy - zauważa Horowski. Z kolei w niej problemami są brak ubezpieczeń, praca ponad siły, często szantaż ze strony pracodawcy i obawa przed deportacją.
- Takie zatrudnianie to pomysł pracodawców. Wyobrażacie sobie kogoś, kto przyjeżdża i ledwo mówi po polsku, ale proponuje „a może zróbmy to na czarno”? Absurd - podkreśla konsul honorowy. Krytykuje też firmy, które wynajmują pracownika w ramach tzw. leasingu.
Horowski określa to mianem „zalegalizowanej patologii”, bo wziąć w leasing można rzecz, ale nie człowieka. Często takie agencje pracują na wysokich marżach, a do pracownika trafia ledwie część zarobku.
Historie prawdziwe
Viktoria Yurchenko prowadziła kwiaciarnię w mieście we wschodniej Ukrainie. Kiedy podjęła decyzję o wyjeździe za granicę, wahała się między Polską a Izraelem.
- Zobaczyłam w internecie ogłoszenie, że potrzeba osób do obróbki kurczaków. Przyjechałam, choć na początku w ogóle nie znałam polskiego. Mówiłam po rosyjsku
- wspomina pani Viktoria. Dziś w Polsce mieszka już jej mąż i kilkuletni syn. Do przyjazdu przygotowywana jest także córka. Jak przyznaje, na początku tęskniła za rodziną. Teraz ma bliskich przy sobie, dlatego na Ukrainę jeździ tylko w wakacje. Jak mówi, dobrze jej w Poznaniu, który od początku był dla niej łaskawy - poza jednym incydentem: - Gdy pracowałam w sklepie, pewna kobieta powiedziała, że nie życzy sobie, żebym ją obsługiwała - wspomina pani Viktoria.
Kobieta zaczynała od obróbki kurczaków, ale od ponad dwóch lat pracuje jako sprzątaczka i koordynatorka w firmie JP Work International (agencja pracy), której właścicielem jest Jan Pawelczak.
- 80 proc. naszych pracowników to osoby pochodzące z Ukrainy. Pracują na umowie zlecenie albo o pracę. Dbamy, żeby wszystko odbywało się legalnie - tłumaczy.
Agencja stara się kompleksowo dbać o sprawy obcokrajowców, reprezentując ich w załatwianiu formalności i wynajmując mieszkanie. Ich standard Pawelczak określa jako „lepsze studenckie warunki”. W pokoju mieszkają nie więcej niż dwie osoby. Poza tym firma dba o dojazd, zapewnienie strojów roboczych i badań.
- Zaczęło się od tego, że pomagaliśmy naszej rodzinie z Ukrainy. Zaprosiliśmy ich do Polski i pomogliśmy w znalezieniu pracy. Dziś mamy doświadczenie i łatwiej nam załatwić urzędowe formalności niż osobie, która dopiero przyjechała - mówi Pawelczak. Tym bardziej że o ile osoby przyjeżdżające z zachodu Ukrainy łatwiej odnajdują się w naszych realiach, o tyle w przypadku Ukraińców ze wschodu bariery są większe.
- Mimo wszystko podobieństw jest więcej. Nasze narody cechuje etos pracy, inny niż u osób z Gruzji i Mołdawii, z którymi też współpracujemy. Ukraińcy przychodzą do pracy i chcą pracować. A problemy? Są podobne do tych z Polakami
- śmieje się Jan Pawelczak.
Jego firma w kilku regionach zatrudnia budowlańców, pracowników sklepów, kierowców, opiekunów osób starszych, mechaników i przedstawicieli wielu innych zawodów. Często mają oni wyższe wykształcenie, ale w Polsce pracują na niezwiązanych z nim stanowiskach. - Od nas wynajmuje się pracę. Zajmujemy się resztą. Kiedyś próbowaliśmy być pośrednikiem, ale to rozminęło się z oczekiwaniami osób, które tu przyjeżdżają. One liczą na trochę wsparcia i opieki - wspomina Jan Pawelczak.
Zapytany o zarobki pracowników wymienia, że „na rękę” jest to minimum 1800 zł miesięcznie, średnio 2200, a maksymalnie do 4 tysięcy zł. Są to kwoty, które zostają pracownikom na życie, bo mieszkanie i dojazd opłaca firma. - Dla porównania na Ukrainie średnio zarabia się 3 tys. hrywien, a to nieco ponad 100 dolarów. Pracuje się długo, a ceny wyrównały się już z tymi w Polsce - wylicza Jan Pawelczak.
Żona to nie rodzina
Wydział Spraw Obywatelskich i Cudzoziemców przy placu Wolności codziennie przeżywa oblężenie. W pomieszczeniach, gdzie swoje sprawy mogą załatwić obcokrajowcy, cały czas ustawiają się kolejki. Spotkaliśmy tam Irenę Zielińską, Ukrainkę, która do Polski przyjechała ze Lwowa. Jej mąż pracuje tu od lat, na budowie. Jest Ukraińcem z polskim pochodzeniem.
- Przyjechaliśmy z synem do męża 20 lipca. Już wcześniej mieszkaliśmy trochę w Polsce. Syn skończył nawet jedną klasę w szkole w Białym Borze (woj. zachodniopomorskie). Tam wtedy mieszkaliśmy. Nie chciał się uczyć, więc wróciliśmy na Ukrainę
- wspomina pani Irena. Dziś jej syn ma już 17 lat, a ona szuka dla niego miejsca w Poznaniu, gdzie mógłby kontynuować naukę.
- Lubi malować, myślę o jakimś kierunku artystycznym, a może czymś związanym z technologią - zastanawia się Zielińska. - Syn nie chce żyć na Ukrainie? - pytamy. - A co on ma tam robić? Do wojska się zaciągnąć? Tam nie ma dla nas żadnej perspektywy - ucina pani Irena.
I tłumaczy, że sama pracowała także w Izraelu, sprzątając biura. Mieszkała tam pięć lat. Z kolei we Lwowie była archiwistką, a na tamtejszym uniwersytecie skończyła dziennikarstwo.
- Trochę już mówiłam i pisałam po polsku. Trzeba było tłumaczyć polskie dokumenty na ukraiński. A kiedy syn skończył tu jedną klasę, to tak jakbym wtedy ja też poszła do szkoły - śmieje się pani Irena.
Kiedy znajdzie już szkołę dla syna, chce poszukać sobie pracy. Jak mówi, starczy jej coś niewielkiego, sprzątanie biura.
- Z synem jest łatwiej, bo ma polskie pochodzenie po ojcu. Ale żona to według przepisów nie rodzina. Prawo pozwala nas rozłączyć - martwi się nasza rozmówczyni. Na Ukrainę nie zamierza jednak wracać. Stara się o kartę pobytu.
- Miało być u nas lepiej - jest coraz gorzej. Mam 30 lat pracy za sobą i 50 euro emerytury. Moja matka pracowała 46 lat jako nauczycielka i dostaje 60 euro. A podstawowe opłaty wynoszą… 40 euro - wylicza Zielińska.
Na Ukrainie mieszka jeszcze jej starszy syn. Prowadzi tam sklep z częściami samochodowymi i nie zamierza wyjeżdżać. Z kolei 12 lat temu zrobił to jej brat. Dziś ma dom w Kanadzie.
Kucharz ze Wschodu
- Zaczęło się od tego, że moja dziewczyna wyjechała na studia magisterskie do Polski. W 2012 roku postanowiłem ją odwiedzić. Wizę wtedy można było dostać trochę trudniej niż teraz. Ale mnie się udało - wspomina Ivan Boichuk.
28-latek urodził się w Kijowie. Skończył studia ekonomiczne, chociaż zawsze chciał uczyć się w technikum gastronomicznym. Na wyższe bardziej prestiżowe wykształcenie nalegali jednak rodzice. W Kijowie pracował jako kierowca w ministerstwie spraw nadzwyczajnych.
- Nie chcieli dawać mi dłuższego urlopu, chociaż uzbierałem sobie specjalnie więcej dni wolnych. Pieniądze nie były wielkie, jak w każdej państwowej jednostce. Dlatego żegnałem się bez żalu - opowiada.
Do Poznania przyjechał latem 2012 roku. Miał ze sobą trochę oszczędności. Nie od razu i nie bez pomocy, ale udało mu się znaleźć pracę. Trafił do restauracji na zmywak.
- Trudno było ubiegać się o jakieś poważne stanowiska, ponieważ nie znałem języka - tłumaczy.
Mężczyzna miał plan, aby zapisać się na kursy językowe, jednak nie miał na to czasu. - Kilka razy chcieliśmy wrócić na Ukrainę, bo ledwo wystarczało nam na wynajem kawalerki i jedzenie - opowiada Ivan. Wtedy wybuchła rewolucja w Kijowie. Para zdecydowała, że nie ma sensu wracać do domu. Jego dziewczyna wieczorami nalegała na czytanie po polsku. 28-latek pisał nawet dyktanda. Chciał być samodzielny. Po ośmiu miesiącach zaczął płynnie rozmawiać po polsku.
- Znalazłem inną pracę, też w restauracji, ale jako kucharz i dostałem pozwolenie na czasowy pobyt. Rozliczyłem swój pierwszy PIT. Wzięliśmy ślub. Od tego czasu gotowałem w kilku restauracjach i koledzy namawiają mnie na zdanie egzaminu na kucharza, a to z powodu większego napływu rodaków ze Wschodu, którzy gotowi są pracować za mniejsze pieniądze niż Polacy
- mówi Ivan Boichuk.
Zakochana w polskiej powieści
Kiedy rozmawiam po polsku, na ogół trudno jest uchwycić mój akcent, ale zdarzają się wyjątki - mówi Ania Zhuk. 28-latka przyjechała do Polski pięć lat temu. Całe dzieciństwo spędziła w prowincjonalnym miasteczku na zachodzie Ukrainy. Później przeniosła się do Lwowa, gdzie studiowała polonistykę. Czuła jednak niedosyt. Chciała uczyć się w Polsce, dlatego przyjechała do Poznania. Obecnie pracuje w jednym ze znanych sklepów odzieżowych w centrum miasta, choć - jak mówi - nie jest to praca jej marzeń. W szufladzie ma bowiem dwa dyplomy magistra.
- Kiedyś jeden z klientów zapytał mnie, skąd pochodzę, bo mam ładny akcent. Innym razem klientka stwierdziła z mało ukrywaną pogardą w głosie, że udało mi się ładnie nauczyć języka polskiego. Moja koleżanka z pracy usłyszała z kolei od innej klientki, że nie życzy sobie, aby obsługiwała ją „tamta Ukrainka” - mówi Ania. I dodaje: - Staram się tym nie przejmować, ale nie zawsze mi się to udaję. Ciekawe, że kiedy mówię, że jestem ze Lwowa, to prawie każdy odpowiada: „piękne polskie miasto”. Nauczyłam się z tego żartować i nie zawracać sobie głowy - dodaje.
Ania nie przesądza, czy zostanie w Polsce na stałe. Na razie w Poznaniu czuje się jednak komfortowo. Z sentymentem wspomina studia na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, gdzie czuła się akceptowana i szanowana. Podobnie jest w pracy.
- Zawsze czułam zainteresowanie oraz wsparcie. Zresztą jest tak do dziś. Bardzo mocno zżyłam się z ludźmi
- szczególnie w pracy i czuję, że to właśnie oni trzymają mnie tutaj bardziej niż cokolwiek innego.
To, co wyróżnia Anię, to znajomość języków. Jak mówi, w sklepie nikt z całej ekipy nie da rady porozumieć się z klientem po rosyjsku, czy tym bardziej po ukraińsku. Poza tym perfekcyjnie mówi po polsku, a życia nie wyobraża sobie bez polskiej literatury. - Podziwiam Olgę Tokarczuk, czytając jej książki, czuję się, jakbym była w domu - mówi 28-latka.
Mają własną tożsamość
- Ukraińcy piszą tu też piękne historie, często odbijają się od dna. Pewnie takich osób jest więcej, ale do nas niewielu przychodzi, żeby się chwalić - mówi Witold Horowski. Według niego Polacy muszą zrozumieć, że ważna jest nie asymilacja obcokrajowców, ale integracja.
- Na Boga, ci ludzie mają własną tożsamość. Nie wymagajmy, by byli Polakami. Muszą się integrować, rozumieć nas, a byłoby fantastycznie, gdybyśmy my też potrafili ich dostrzec w przestrzeni, przywitać, pozdrowić. To ma dla nich ogromną wartość - proponuje konsul honorowy.
Dlatego też Stowarzyszenie Polska-Ukraina od kilku lat organizuje festiwal Ukraińska Wiosna. - Dziś jest to swego rodzaju egzamin, czy obywatele Ukrainy zaakceptują ten festiwal, potraktują jako swój. Widzimy, że to się sprawdza, są chętni do pomocy w organizacji - zapewnia Ryszard Kupidura, wiceprezes stowarzyszenia. I dodaje: - Poznań długo był „wyspą” bez mniejszości ukraińskiej. W ostatnich latach ten krajobraz się zmienia.
A Witold Horowski zaznacza, że nie mamy innego wyjścia, jak polubić rzeczywistość, bo bez Ukraińców polskie budownictwo, rolnictwo czy sektor usług będą w dramatycznej sytuacji. Poza tym dziś cudzoziemcy podejmują pracę, której często Polacy nie chcą już wykonywać.