Unikalny zbiór i całe życie zaklęte w setki zdjęć, opisów i relacji
Bogusław Borysowicz posiada bogate zbiory po rybakach Gryfa, którzy też stworzyli paprykarz.
23 listopada 1957 roku zawinął do Szczecina mały lugrotrawler „Kwiczoł”. Prowadził go zamiast pilota - Bogusław Borysowicz. Zacumował przy zrujnowanym nabrzeżu bułgarskim.
Ta chwila stała się początkiem Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf”, jednego z najbardziej znanych firm rybackich w Polsce i na świecie. Dziś nie istnieje, zlikwidowane po zmianach politycznych roku 1989. Pan Bogusław przepracował w PPDiUR „Gryf” 34 lata, w tym 17 lat pływając na trawlerach.
Kronikarz Gryfa
Przez wszystkie lata pracy Borysowicz dokumentował dosłownie niemal dzień życia firmy, jej statków, ludzi, produkcję, dokonania i klęski. Zmieniających się dyrektorów, nowości, przygody, dążenia, życie na łowiskach, a wszystko solidnie dokumentując fotograficznie.
- I w ten sposób zgromadziłem ogromny faktograficzny materiał, którego nikt nie ma w Polsce - mówi z dumą, ale w jego słowach przebija żal.
Przez ostatnie lata próbował zainteresować swoimi zbiorami muzea i instytucje zajmujące się historią. Gdy była mowa o przekazaniu ich za darmo, chętnych było wielu, gdy jednak wspominał o ewentualnej, jakiejś gratyfikacji, atmosfera rozmów stawała się bardziej niż chłodna.
Chętnie, ale...
- Napisałem list do prezydenta Świnoujścia, aby Muzeum Rybołóstwa Morskiego przejęło moje zbiory - opowiada. - Niebawem miałem przysłanych od nich pracowników. Przeglądali, cmokali z zachwytem, zapisywali coś skrzętnie. Bardzo wysoko ocenili zbiory.
Był rok 2013 i propozycja Borysowicza zbiegła się z pomysłem władz Świnoujścia, aby utworzyć w mieście unikalne Centrum Ekspozycji i Badań nad Historią Polskiego Rybołóstwa Dalekomorskiego.
- Przyjechała też osobiście dyrektor muzeum rybołóstwa, pani Barbara Adamczewska i też była zachwycona tym, co zobaczyła - dopowiada po chwili. - I całe to zamieszanie zakończyło się niczym. Nie wiem, czy prezydent nie dał pieniędzy na centrum czy była jakaś inna przeszkoda, ale na wspomnienie z mojej strony o jakiejś gratyfikacji za przekazanie zbiorów, potraktowali mnie choć grzecznie, to bardzo ozięble. Nagle bogate Świnoujście straciło zainteresowanie zbiorami.
- Zdaję sobie sprawę z ogromu pracy włożonej w stworzenie archiwum, jednak podana wycena jest, jak na możliwości finansowe muzeum, za wysoka - to opinia zastępca prezydenta miasta, Joanny Agatowskiej. -Muzeum jest samorządową instytucją kultury, która prowadzi samodzielną gospodarkę finansową w ramach posiadanych środków, kierując się efektywnością ich wykorzystania.
Mimo wszystko nie zrezygnował
Napisał do prezydenta Szczecina i do marszałka województwa. Prosił, aby przysłali specjalistów, niech ocenią rzetelnie zbiory.
- Wie pan, tu naprawdę nie chodzi o pieniądze - mówi cicho i tłumaczy. - Często jest tak, co już doświadczyłem i było przykro, że daje się komuś coś za darmo i później widzi, jak ta darowizna nie jest szanowana.
Przerywa i dodaje po dłuższej chwili:
- Może to moją wada, że tak bardzo cenię to, czego dziś już nie da się odtworzyć. Może to taka trauma wyniesiona z Powstania Warszawskigo, gdy widziałem burzone domy, zabytki, niszczoną kulturę narodu. I dlatego przywiązuję tak dużą wagę do tego, co zgromadziłem. To życie całego pokolenia powojennego rybaków, którzy tworzyli gospodarkę i znaczące miejsce Szczecina i Pomorza Zachodniego na mapie nie tylko kraju.
Gdy w rozmowach z władzami Szczecina i województwa sugerował odpłatność, zbiory przestawały interesować decydentów.
Ossolineum było zdziwione
Napisał do dyrekcji Ossolineum. Poprosił, aby przyjechał jakiś specjalista i rzetelnie wycenił jego zbiory, bo może się myli co do ich wartości.
- Zacząłem też wątpić, czy jest moralne z mojej strony oczekiwanie jakiejś zapłaty - mówi. - Pani dyrektor Ossolineum była zaskoczona, że przedstawiciele miejscowej władzy tak podeszli do tematu. Powinni je chcieć i koniecznie pokazać szczecinianom.
Archiwiści Ossolineum zbiory pana Borysewicza ocenili na minimum 20-25 tys. zł.
- Ponownie zwróciłem się do władz Szczecina i regionu informując ich o tym - opowiada. - Nie było odpowiedzi.
Wobec braku zainteresowania przekazał za darmo Książnicy Pomorskiej segregatory z 44 udokumentowanymi i opracowanymi „Moimi dziennikami” oraz 16 dalszych zawierających „Moje wspomnienia”. Pozostały „do wydania” jeszcze 15 kolejnych segregatorów z „Moimi dziennikami” i dalsze dziesięć z „Galerią morską”.
- Męczy mnie ta kwestia opłat - mówi. - Czy ta gratyfikacja to grzech?
To nie jest paprykarz
Paprykarz szczeciński powstał w 1967 r. Dziś jest legendą, obok junaka najbardziej znanym produktem kojarzonym ze Szczecinem. Obecnie na rynku możemy znaleźć produkt pod tą nazwą, ale budzi sprzeciw tych, którzy byli przy powstawaniu tego szczecińskiego specjału wymyślonego w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf”.
Bogusław Borysowicz: - Receptura powstała w laboratorium „Gryfu”. To był pomysł racjonalizatorski. Chodziło o zagospodarowanie ścinek tafli zamrożonych ryb. Nasi technolodzy podczas rejsów próbowali w różnych portach lokalnych potraw. Szukali też oryginalnych przypraw. Kiedyś trafili w Afryce na lokalny przysmak o nazwie „czop-czop”. Po powrocie do kraju szef, Wojciech Jakacki spytał dziewczyn, czy nie dałoby się go wyprodukować. Popróbowały, pokombinowały, dobrały odpowiednią recepturę, a że laboratorium stało na bardzo wysokim poziomie, udało się. Charakterystyczny smak paprykarza pochodził od sprowadzanej przez nas z Nigerii przyprawy „pima”. Trochę przypominała węgierską paprykę, stąd nazwa „paprykarz”. Na smak też miały wpływ pomidory sprowadzane prosto z Węgier lub Rumunii, dużo lepsze od krajowych.
To co dziś oferowane jest na rynku prócz nazwy niczym nie przypomina dawnego przysmaku z „Gryfa”