27. Wielkanocny Festiwal im. Ludwiga van Beethovena przeszedł do historii. Może jednaknie pozostaną idee, które niósł - łączenie Wschodu i Zachodu oraz ludzi różnych kultur
Kiedy 20 lat temu Elżbieta Penderecka postanowiła o przeniesieniu Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena z Krakowa do Warszawy, słynny polski dyrygent Kazimierz Kord, który przecież wcześniej był przez wiele lat dyrektorem artystycznym warszawskiej Filharmonii Narodowej, powiedział jej: - Nie przenoś festiwalu z Krakowa do Warszawy!
Elżbieta Penderecka odpowiedziała: - Wiesz, Kaziu, każde miasto ma swoją duszę. Salzburg jest inny od Wiednia, a Kraków jest inny od Warszawy.
I podjęła decyzję, by po siedmiu latach organizacji festiwalu w Krakowie, przenieść go do stolicy Polski. Nigdy tego nie żałowała.
- Spotkałam tu w Warszawie wspaniałą publiczność, która ponadto bardzo ciepło mnie wita. Za to dziękuję - mówi dziś Elżbieta Penderecka. Z dumą powtarza, że widownia warszawskiej Filharmonii Narodowej jest wymagająca, a mimo to podczas festiwalowych koncertów często nagradza artystów owacją na stojąco. To świadczy o wybitnym poziomie artystycznym Festiwalu.
I dlatego trudno się dziwić publiczności. Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena, który już po raz 27. był zorganizowany na przełomie marca i kwietnia jest jedną z najważniejszych i najpopularniejszych imprez muzycznych w Warszawie. Program tegorocznej edycji, odbywającej się pod hasłem „Beethoven - między Wschodem a Zachodem”, wskazywał na wzajemne przenikanie się obu kultur w muzyce XIX i XX wieku. Trzynaście dni festiwalowych wypełniło 10 koncertów symfonicznych i 5 kameralnych. Były też wykonania prapremierowe.
Siedem Bram Jerozolimy
A wielki finał tegorocznego festiwalu, który tradycyjnie odbył się w Wielki Piątek w gmachu Teatru Wielkiego Opery Narodowej, był niezwykły i wyjątkowy. Monumentalne dzieło Krzysztofa Pendereckiego, „Siedem Bram Jerozolimy”, napisane na jubileusz 3000-lecia Jerozolimy (premiera odbyła się 9 stycznia 1997 roku) wybrzmiało w wykonaniu Chóru oraz Orkiestry Filharmonii Narodowej pod dyrekcją ormiańskiego dyrygenta Sergeya Sambatyana. Wystąpili też znakomici soliści: Iwona Hossa, Karolina Sikora, Anna Lubańska, Adam Zdunikowski, Piotr Nowacki, Sławomir Holland.
Potężne dźwięki orkiestry i głosów artystów wbijały w fotele. - To było absolutnie piękne i poruszające. Aż strach pomyśleć, co nam dacie za rok na finał - pisali w mediach społecznościowych widzowie po koncercie.
Elżbieta Penderecka otrzymała od warszawskiej publiczności kilkuminutową owację na stojąco.
Muzyka łączy
Cechą festiwali beethovenowskich już od 20 lat, kiedy organizowane są w Warszawie, jest wyjątkowość każdej edycji. Zmieniają się artyści, zmienia się oczywiście program, a także czasy, w jakich ta impreza się odbywa - była pandemia, przez co festiwal trzeba było przesunąć na jesień, ostatnie dwie edycje odbywają się z kolei w cieniu wojny w Ukrainie - jednak każdego roku bez kokieterii można mówić, że festiwal był wyjątkowy, unikalny. Tym razem program festiwalu sprawił, że Wschód rzeczywiście łączył się z Zachodem, jak to zresztą pięknie wyraził po jednym z koncertów hiszpański dyrygent Robert Treviño, który prowadził znakomitą Baskijską Orkiestrę Narodową: - Festiwale taki, jak ten, służą zbliżaniu ludzi różnych krajów i kultur. Przyjechaliśmy tu, byście mogli nas poznać lepiej, a my was. Chcieliśmy by ta muzyka sprawiła, że lepiej się wzajemnie poznamy, że będziemy się komunikować. Tej komunikacji dzisiaj nam najbardziej potrzeba - mówił.
Już zresztą koncert inauguracyjny był zapowiedzią tego łączenia kultur. Młodzi artyści z Korei Południowej - Korea National University of Arts Symphony Orchestra pod dyrekcją Chi-Yong Chunga - wykonali utwór Glory of Dawning koreańskiego kompozytora Young Jo Lee.
O tym, że muzyka łączy, świadczył także przekrój publiczności festiwalu. Można na nim było spotkać osoby publiczne od prawej do lewej strony polskiej sceny politycznej, na koncerty przychodzili ministrowie, posłowie, redaktorzy naczelni mediów. I choć na co dzień być może spierają się o niemal wszystko, to na koniec koncertów łączyli się w aplauzie z podziwu dla usłyszanych utworów i wykonawców.
Polskie skarby
Organizatorom Festiwalu - Stowarzyszeniu im. Ludwiga van Beethovena, które w tym roku obchodzi jubileusz 20-lecia istnienia, od początku przyświeca także idea promowania polskich artystów i orkiestr oraz młodych, zdolnych wykonawców i twórców.
To zresztą zgodne z ideą, jaka przyświecała państwu Pendereckim, kiedy tworzyli Europejskie Centrum Muzyki w Lusławicach, gdzie zapraszali najzdolniejszych młodych twórców.
Sama Elżbieta Penderecka mówiła nam, że Festiwal Beethovenowski ma również za zadanie pokazać światu polską muzykę klasyczną i polskich wykonawców, a także edukować polską publiczność, przyciągać także tych, którzy zwykle nie chodzą do filharmonii.
Zgodnie z tymi ideami w trakcie 27. Wielkanocnego Festiwalu im. Ludwiga van Beethovena można było wysłuchać naprawdę wspaniałych koncertów w wykonaniu polskich muzyków: Orkiestry Filharmonii Narodowej prowadzonej przez Leonarda Slatkina i wspomnianego już Sergeya Sambatyana, Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach pod dyrekcją Jacka Kaspszyka, która zachwyciła wykonaniem VI Symfonii „Pieśni chińskie” Pendereckiego oraz „Das Lied von der Erde” Gustawa Mahlera, Orkiestry Polskiego Radia w Warszawie pod batutą Michała Klauzy, Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa prowadzonej przez Johna Axelroda (rewelacyjne wykonanie m.in. „Timepiece” Cindy McTee, uczennicy Krzysztofa Pendereckiego), Sinfonii Varsovia pod batutą Alexandra Liebreicha i Radomskiej Orkiestry Kameralnej pod dyrekcją Jurka Dybała.
Kilka koncertów tegorocznego festiwalu miało charakter szczególny. Ale chyba najważniejsze było upamiętnienie trzeciej rocznicy śmierci Krzysztofa Pendereckiego. Pamięć wielkiego kompozytora została uczczona koncertem kameralnym dzieł kompozytora w wykonaniu Apollon Musagète Quartet, Janusza Wawrowskiego, Sarah McElravy, Claudio Bohórqueza, Manuela Escauriaza Martinez-Peñuela, Andrzeja Cieplińskiego i Łukasza Krupińskiego.
W ziemi i w niebie
Elżbieta Penderecka wyjaśniła, skąd w ogóle wziął się pomysł organizacji Festiwalu Beethovenowskiego. - Jestem z tym festiwalem związana od 27 lat, sama go inicjowałam. Pracowałam wówczas jako przewodnicząca komitetu „Kraków europejską stolicą kultury” - wspomina Elżbieta Penderecka.
W tym czasie miała już doświadczenie z dziesięcioletniego prowadzenia wraz z mężem - maestro Krzysztofem Pendereckim - innej dużej imprezy: Festiwalu Pabla Casalsa w Portoryko.
- Z mężem przeżyłam 55 szczęśliwych lat, przyjaźniliśmy się z wieloma wybitnymi artystami, od Chagalla, Picassa, Salvadore Dali, po wielu pisarzy i ludzi muzyki i czułam, że wiem już coś więcej o muzyce, o sztuce - opowiada pani Elżbieta Penderecka.
- Znajomość z tymi ludźmi dała mi taką pewność, a wielu z nich mówiło: - Pani Elżbieto, warto zrobić jakiś nowy festiwal. Zaczęłam go w Krakowie, a później po siedmiu latach przeniosłam go do Warszawy - dodaje inicjatorka festiwalu.
I to właśnie między innymi za tę działalność Elżbieta Penderecka została odznaczona jeszcze w czasie trwania festiwalu Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. To najwyższe wyróżnienie, jakie może przyznać minister kultury.
Dyrektor Stowarzyszenia im. Ludwiga van Beethovena Andrzej Giza otrzymał odznakę honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
- Bez pani pracy, bez pani wysiłków nie mielibyśmy takiej uczty duchowej, którą mamy od 20 lat w tym miejscu i w innych miejscach związanych z tym festiwalem - mówił, wręczając odznaczenia wiceminister kultury Jarosław Sellin.
- Mój mąż, świętej pamięci Krzysztof powtarzał, że każda twórczość musi być zakorzeniona podwójnie: i w ziemi, i w niebie - powiedziała niedawno Elżbieta Penderecka. W trakcie Festiwalu Beethovenowskiego można było poczuć prawdziwość tych słów.