Uprzejmie donoszę, że pan J. handluje...
Najbardziej dziwią donosy wysyłane na dwa miesiące przed końcem wojny. Czasem ponaglano Niemców, skarżono się, że ci nie interweniują...
„Donoszę, że pan C. zamieszkały przy ul. Wólczańskiej i pan Jan. J. zamieszkały przy ul. Radwańskiej handlują towarami i punkt czekami na dużą skalę, a spotykają się stale w restauracji przy ul. Piłsudskiego” - taki list w maju 1942 roku otrzymała niemiecka policja kryminalna w Łodzi. Ile takich donosów wysyłali łodzianie podczas II wojny światowej? Dokładnie nie wiadomo. Na kilkanaście natrafił Wojciech Źródlak, historyk z łódzkiego Muzeum Tradycji Niepodległościowych. Znalazł je, przeglądając swoje archiwum. Wcześniej na takie donosy pochodzące z Archiwum Państwowego w Łodzi natrafił na portalu Niewiarygodne.pl.
- Przy czym tamte donosy pochodziły z pierwszych lat okupacji - mówi Wojciech Źródlak. - W moim archiwum są listy z samego końca wojny. Ostatni pochodzi z listopada 1944 roku, a przecież dwa miesiące później Łódź zajęli Rosjanie. To najbardziej przeraża. Po pięciu latach wszyscy wiedzieli, czym jest niemiecka okupacja, czym grozi złożenie takiego donosu.
Donosy najczęściej dotyczyły przestępstw gospodarczych, pracy. Zwykle tego, że ktoś miał fałszywe zaświadczenie o pracy, a na przykład zajmował się nielegalnym handlem.
Wiele dotyczyło też handlu i produkcji wódki... „Donoszę, że W. Mieczysław, zamieszkały na Chojnach przy ul. Oberschlesien (obecna ul. Broniewskiego) trudni się gotowaniem wódki na większą skalę” - pisał autor donosu zamieszczonego na portalu Niewiarygodne.pl. - „Tak, że tygodniowo gotuje od 18 do 28 litrów wódki. Prócz tego zajmuje się handlem materiałami. Najwięcej trudni się polityką. Posiada jakieś gazetki i rozgłasza między pracownikami wiadomości radiowe angielskie. Również kiedyś był wysłany na roboty do Niemiec skąd powrócił jako chory na oczy. Chorobę tę sam sobie zrobił przez wkładanie jakiegoś proszku do oczu, który stale nosi przy sobie. Chwali się, że nie jest tak głupi żeby w Niemczech pracować, gdyż ma na to sposób i drugim wyjeżdżającym zaleca go. Szczyci się, że z gotowania wódki i handlu ma taki dochód, że może utrzymać trzy kochanki. Prosimy aby policja się nim zajęła, bo to niebezpieczny człowiek dla otoczenia, a przez trudnienie się polityką może tylko drugich narazić”.
20 lutego 1942 roku do kripo wpłynął anonim na Konrada S., mieszkańca ul. Łagiewnickiej 31. „Życzliwy” podawał, że ten pan działa na niekorzyść Niemiec. Skarżył, że „skombinował” dokumenty, które miały świadczyć, że jest Niemcem. W pełnym błędów ortograficznych anonimie pisał, że u Konrada w rodzinie wszyscy byli Polakami. Ostatnio jednak przy wódce miał się wygadać, że nie chce być dalej Niemcem, bo mogą go wziąć do wojska. Bał się też, że gdy na ulicy zaczepi go policja i poprosi o papiery, to może pójść do Dachau. Skarżono, że mężczyzna ten ma kochankę Janinę, która mieszkała przy obecnej ulicy Warszawskiej.
„Ta jego kochanka była zatrzymana w Arbeitsamcie, bo poszła i chciała zarejestrować swoją siostrę Stanisławę, ktura nie była i niejest nigdzie zarejestrowana” - pisał w anonimie „życzliwy”. „Ta Stanisława mieszka przy ul. Zawadzka (obecna Próchnika - przyp. red.), tam gdzie jest hotel, u Karoli B., na trzecie piętro. Ta B. ją ukrywa. Konrad W. wie o wszystkim najlepiej, bo on uwolnił swoją kochankę jak siedział na ul. Łąkowej (obóz przesiedleńczy - przyp. red.) i miała być wysłana ze swoją siostrą do Niemiec” (oryginalna pisownia).
Donosiciel podawał, że „uwolnienie kochanki i jej siostry kosztowało Konrada S. 600 marek. A miał pieniądze, bo handluje na dużą skalę. Słucha też radia, zagraniczne stacje u siebie lub kolegów, opowiada różne rzeczy na niekorzyść Niemców”.
„Konrada S. proszę brać krutko, bo to spryciarz nie lada” - radził Niemcom donosiciel. „Muwi, że Niemców zawsze wykiwa. W tamtejszym rewiże policji ma znajomości. Muwi, że wszyscy to jego koledzy. Konrad S. w domu mało przebywa, bywa on przeważnie u swojej kochanki Janiny K.” (pisownia oryginalna).
Jak udało się ustalić Wojciechowi Źródlakowi, policja kryminalna przekazała ten donos gestapo. Konrad S., który miał 41 lat, został zatrzymany przez niemiecką policję. Oskarżono go o nielegalny handel i kradzieże, po czym skazano na rok więzienia. Karę odbywał najpierw w Kaliszu, a potem Sieradzu. Tam zmarł w październiku 1942 roku. Aresztowano również kochankę Konrada, Janinę K. Okazało się, że informacja o jej wykupieniu z obozu przy ul. Łąkowej była fałszywa. Mimo to jeszcze we wrześniu 1942 roku przebywała w więzieniu i prawdopodobnie nie uzyskała wolności do końca wojny.
- Są to zwykłe ludzkie donosy, a nie donosy instytucjonalne, które wynikają ze świadomie podjętej współpracy z organami represji okupanta - zauważa Wojciech Źródlak. - Najbardziej wstrząsnął mną donos złożony na nauczycielkę, która prawdopodobnie prowadziła tajne nauczanie. W innym donosie ktoś denerwuje się, że już trzeci raz pisze i nie ma reakcji.
Większość tych zwykłych donosów była skierowana do łódzkiej policji kryminalnej - nazywanej kripo. Mieściła się przy ul. Kilińskiego 152. Teraz w tym budynku swoją siedzibę ma Prokuratura Apelacyjna w Łodzi. Stamtąd były kierowane do łódzkiego gestapo, którego centrala mieściła się przy al. Anstadta. Wiele wskazuje, że każdy donos był skrupulatnie sprawdzany. Łódzka placówka gestapo liczyła wiosną 1944 roku 388 funkcjonariuszy, z którymi współpracowało ponad 800 konfidentów.
- Dzięki temu bez większych kłopotów trzymali w szachu półmilionową Łódź i jej okolice - dodaje historyk z Muzeum Tradycji Niepodległościowych Oddział Radogoszcz. - Konsekwencją tego był m.in. mierny w sumie rozwój i działalność łódzkiego ruchu oporu wszelkich odcieni, nękanego regularnymi i masowymi aresztowaniami. Działalność konspiracyjna była do tego stopnia utrudniona, że dowództwo łódzkiego okręgu AK musiało w końcu przenieść się do Piotrkowa Trybunalskiego, czyli na teren Generalnej Guberni.
W styczniu 1942 roku niemiecka policja otrzymała donos dotyczący Heleny W.
„Przy ul. Mazurskiej 25 zamieszkuje przy rodzicach panna Helena W.” - pisał donosiciel. - „Z zawodu jest nauczycielką. Rejestrowała się jako hafciarka, ale utrzymuje się z lekcji, których udziela po kryjomu. Kobieta ta zdradza skłonności do plotek radiowych, które gdzieś tam słyszy z dzienników angielskich. Rozsiewa te wiadomości szczególnie wśród mężczyzn, których wabi i łudzi. Przez nią niejeden został oderwany od rodziny i cierpi niewinnie. Czemu to ona ma dłużej zrażać ludzi swym gadulstwem!”.
W tym donosie nie ma błędów ortograficznych, co może świadczyć, że pisała go wykształcona osoba. Może zazdrosna żona? Donosiciel podał też dokładny rysopis Heleny W. Była wysoka, okrągła na twarzy, szatynka, mająca 30-35 lat.
W lipcu 1943 roku do kripo nadszedł donos na Weronikę, mieszkankę ul. Kilińskiego. Z rozbrajającą szczerością donosiciel podawał, że nie zna jej nazwiska. Wie tylko, że wcześniej mieszkała na ul. 1 Maja 21.
„Proszę nie zwlekać!” - alarmował w donosie łodzianin. „Panowie już piszę po raz drugi o tej samej osobie, którą poszukujecie, chandlarkę mięsem, która dostała wyrok 5 miesiency i nie stawiła się tylko chandluje nadal kartkami mięsnemi i chlebowemi. Przywozi je z Kalisza (...) Ten chandel uprawia ze swoim kochankiem B. Stanisławem, który mieszka gdzie jndziej a uniej stale śpi i przesiaduje, ona nigdzie nie robi, on co parę tygodni przerobi to znów choruje specjalnie, żeby móg chandlować. Proszę wkroczyć. Proszę przyjść o 8.30 wieczur, jakby jego nie było to proszę ją przycisnąć do muru, powie gdzie mieszka, bo czasami to go na noc niema” (pisownia oryginalna).
Donosiciel podawał bardzo dokładny adres zamieszkania Weroniki. Był jednak rozczarowany, że upłynęło kilka tygodni, a w sprawie kobiety Niemcy nic nie zrobili. Napisał więc kolejny donos.
„Panowie już pisze trzeci list o tej samej osobie i widzę, że nic nie skutkuje” - pisał „życzliwy” znajomy. „Jak się widzi to Handlarzą dajecie wolną rękę, bo macie w ręcach Handlarzy i stego nic sobie nie robicie” (pisownia oryginalna).
Nie wiemy, czy po tej trzeciej interwencji donosiciel był wreszcie zadowolony i Weronika trafiła do więzienia. Tymczasem w październiku 1943 roku do łódzkiej policji kryminalnej wpłynął donos na panią K. Ktoś skarżył się, że jest młoda i nie chce pracować. Twierdzi nawet, że do pracy nie pójdzie nawet, gdy wojna będzie trwała jeszcze dwadzieścia lat...
„Czotydzień jadzie na Wieś do Dambia (prawdopodobnie chodzi o Dąbie nad Nerem - przyp. red.) i smuchłuje” - pisał donosiciel. - „Na Kochanka Szofera i pszewozi i Kury, jajka, Mięso i smieją się zbiednych” (pisownia oryginalna).
W lutym 1944 roku skarżono się, że mieszkańcy ul. Limanowskiego trudnią się „smuchlem i złodziejstwem”. W ich mieszkaniu znajdują się futra, wełny, kartki, mąka. Donos spowodował, że w kamienicy przy ul. Limanowskiego pojawiła się policja. Znaleziono 300 dolarów, a także kilka kuponów materiałów, które skonfiskowano. Inny z donosicieli 8 listopada 1944 roku informował, że w NSV przy ul. Piotrkowskiej 242 pracują złodzieje. Wynoszą materiały pościelowe, koszule męskie, cukierki i wódkę. Złodziejami mieli być Halina S. i jej wujaszek.
- Donos przesłano do dyrekcji NSV, czyli łódzkiej placówki Narodowo-Socjalistycznej Opieki Społecznej, która powstała kilka dni po wkroczeniu wojsk niemieckich do Łodzi, pod kierownictwem specjalnego pełnomocnika przybyłego z Rzeszy - wyjaśnia Wojciech Źródlak. - W końcu września 1939 roku istniało już w mieście 10 punktów NSV. Zbierano w nich dary od łódzkich Niemców, rozdzielano bezpłatnie żywność i opiekowano się rannymi żołnierzami wermachtu...
W innym z donosów „życzliwy” prosił „Szanowną Władzę”, by przyszła na Ludendorff Strasse (obecna ul. Żeromskiego). Tam mieszkał bowiem Józef K., który pracuje przy przewożeniu mebli, ale wciąż siedzi na kolei i „tam okrada Państwo”.
„U niego można wszystkiego dostać jeszcze wojny nie znają i suchego chleba nie jedli!” - pisał do kripo donosiciel. „Ona wypasiona jak ta świnia i tylko się z bidnych śmieje. W tym domu jest już dwuch aresztowanych D. - dozorca i K. - jego sąsiad za wódkę, bo gotowali, a K. się z nich śmieje, że siedzą. A on właśnie był cały cherszt bo im wszystko dostarczał przynosił z kolei cukier i drożdże i nanich zarabiał i całe noce tam z nimi pił i grał w karty (...) Ile on tam mąki nakradnie i innych rzeczy a kartofli jak było ciepło. Po 20 mak (marek) by nie żył tak dobrze i śniadania bez wódki nie zje i 3 pokoje z kuchnią ma, telefon. A ona się we futro ubierze i chodzi jak ten paw...”(pisownia oryginalna).