U „Barbera” Pachniało rumem. Przez pewien czas tradycje kontynuowała „Pasieka”. Najbardziej malowniczo było u Cioci del Ponti.
Był sobie kiedyś przy Małym Rynku, w domu nr 2, sklep kolonialny Barberowskiego, a za sklepem szynk. Tutaj, u „Barbera”, wódką, herbatą, herbatą z rumem lub samym rumem rozgrzewały się przekupki. Jeżeli wierzyć Franciszkowi Kleinowi - knajpa była niezwykle malownicza:
Widziałem to szynczysko. Poprzez kłęby dymu widać było pełno twarzy i postaci, ale jakich! Była to galeria typów i fizjonomii godnych pędzla Rembrandta lub Halsa.
Z chwilą, gdy tramwaje wyrugowały z Małego Rynku stragany, szynk „Barbera” zaczął podupadać i nic go już nie mogło uratować. Wprawdzie w 1953 roku szyny tramwajowe znikły ze ścisłego centrum, ale były to już zupełnie inne czasy, które raczej nie sprzyjały malowniczości...
Jeszcze za namiastkę niegdysiejszych krakowskich knajp mogła uchodzić „Pasieka”, mieszcząca się w kamienicy nr 3 i działająca jeszcze długo po wojnie. Jej atrakcję stanowiły beczki zamiast krzeseł i - jak opowiadał Bruno Miecugow, dziennikarz, bywalec knajp -„dziadek z prundem”, staruszek, który za drobną opłatą podłączał klientów do maszyny elektrostatycznej. Poprzedniczka „Pasieki” też budziła zachwyt Franciszka Kleina:
Obok szynkowni mieściła się tu jeszcze druga izba (dom nr 3), nakryta bardzo pięknym sklepieniem. I ona również była jakby żywą akwafortą Rembrandta. Gdy wszedłeś, mogłeś dopiero po chwili rozróżnić w półmroku tu panującym - wśród balsamicznego zapachu rumu i innych alkoholowych żywic - ogromne, dostojne kufy i beki, zalegające z powagą to wnętrze. Według lokalnej tradycji ta salka była niegdyś kaplicą jakiegoś bractwa zakonnego. Jeszcze przed dwudziestu kilku laty (Klein napisał ten tekst w 1936 roku) można było widzieć w pięknej sieni tego domu figurę świętego w habicie dominikańskim.
Michał Rusinek w „Plutonie z Dzikiej Łąki” opisał kolejną malowniczą knajpę:
Schodziliśmy się więc u cioci del Ponti. (...)
Boczny pokoik cioci del Ponti był świadkiem wielu (...) wieczorów napełnianych atmosferą hazardu, wonią ciemnego piwa i największego smakołyku, zwijanych śledzi. Nie przeszkadzał, lecz przeciwnie: sprzyjał nastrojowi nieustanny brzęk szklanek, mytych poza ścianą, czy przesączony dymem gwar dorożkarzy i tragarzy, którzy obok, przy bufecie, wymieniali żelazne pieniądze (tak, żelazne były wtenczas pieniądze) na tęgie kieliszki żytniówki.
Urok tej knajpy, pełnej jakichś pak z piwa w przejściach, beczek ogórków, blaszanych pudeł z rolmopsów czy drewnianych skrzynek z piklingami, wśród których przetaczała się pulchna pani Ponti, był nie zastąpiony niczym. Gdy przechylałeś pieniste piwo i lałeś je w spragnione gardło, wisiały nad tobą czarne, jałowcowe kiełbasy, oprószone salami i lśniące, sękate kabanosy. Widziałeś na każdym porcelanowym kołku pachnący boczek i pod nim na najwyższej półce omszałe butelki wiśniaku i zielone gąsiory miodu. (...) Ogórek brało się łopatką z przepaścistej beczki, ale potem miałeś prawo jeść go uczciwie, w palcach. Wszystko jadło się z ręki: i kiełbasę, i ser, i twarde obmoknięte jajko, z którego wspaniale, jakże gładko, schodziła potrzaskana łupina.
Rzeczywiście był w Krakowie lokal śniadankowy Del Ponti. Mieścił się na rogu Karmelickiej i Garbarskiej. Ciągle w tym miejscu działa restauracja, niestety już nie tak malownicza, ba, o wiele mniej kolorowa od poprzedniczki sprzed kilkudziesięciu lat. W studenckich czasach wpadaliśmy tam na piwo, na rozmowę ze stolarzem, który z sensem potrafił dyskutować o Platonie. Wśród bywalców mundurem pstrokatym od odznaczeń wyróżniał się Edek Partyzant, postać znana na Zwierzyńcu, a osobliwie na Salwatorze.