Urszula: Kolędy są w nas od dziecka i lubimy je wszystkie
„Cud nadziei” – głosi tytułem swego świątecznego albumu Urszula. Nam wyznaje, że niedawno została babcią i Boże Narodzenie to dla niej okazja do rozpieszczania wnuczki.
- W 2002 roku nagrała pani swą pierwszą płytę z kolędami. Co skłoniło panią, by wrócić do bożonarodzeniowej tematyki?
- Miałam już w dorobku płytę z kolędami, ale teraz postanowiłam uzupełnić ją o płytę pastorałkową. W tym roku ze względu na pandemię i brak koncertów, miałam trochę więcej czasu, żeby pochylić się nad tym pomysłem. I poprosiłam Andrzeja Kosmalę, menedżera Krzysia Krawczyka, który ma szerokie znajomości wśród autorów tekstów i kompozytorów, o zebranie takich utworów. Zaczął wczesną wiosną – i tych piosenek znalazło się sporo, bo aż trzynaście. Wtedy zaczęliśmy pracować nad ich aranżacjami.
- Mamy na albumie pastorałki i kolędy, ale o bardzo różnorodnym charakterze: są tu elementy folku, country reggae czy rocka. Lubi pani takie nowoczesne podejście do świątecznych piosenek?
- Absolutnie. Jestem otwarta na muzykę każdego rodzaju. Dlatego te utwory są utrzymane w bardzo różnych stylach. Łączy je jednak wspólne brzmienie – akustyczne i gitarowe. Kiedy więc dostałam te podkłady muzyczne, okazało się, że ich nagranie w środku lata nie będzie tak karkołomnym zadaniem, jak można by się spodziewać.
- Trudno było wytworzyć w takich warunkach świąteczny nastrój?
- Nagrywałam w studiu, które mieściło się w piwnicy. Zamykałam więc oczy i bez problemu mogłam się przenieść w inny świat. Poza tym, wspaniałe świąteczne aranże pomogły mi bezbłędnie odnaleźć odpowiedni nastrój i wczuć się w niego.
- Które z tych kolęd i pastorałek są pani najbliższe?
- Z kolędami właściwie się rodzimy. Są one w nas w naturalny sposób od dziecka. Dlatego lubimy właściwie wszystkie. Najbardziej podoba mi się „Lulajże Jezuniu”, bo jest wyjątkowo nastrojowe. Ale piękna jest też „Przybieżeli do Betlejem”, ze względu na to, że jest najbardziej dynamiczne. Z pastorałkami jest już inaczej – to nowe piosenki, które mogą mieć dłuższy żywot, mogą funkcjonować nie tylko w okresie świąt. Przykładem może być tytułowy utwór z mojej płyty – „Cud nadziei”. Ponieważ nie znałam osobiście autorów tych pastorałek, dopiero później dowiedziałam się, że ten, kto napisał tę piosenkę, jest z zawodu chirurgiem. Wtedy to przesłanie nadziei, które zawarł w swoim utworze, stało się dla mnie jeszcze bardziej przejmujące.
- Śpiewa pani również pastorałkę „Chciałabym znów dzieckiem być” w duecie z Kalinką Kalicką. I faktycznie: święta mają dla nas najbardziej magiczny charakter, kiedy jesteśmy dziećmi. Tak było też w pani przypadku?
- Oczywiście. Było nas dużo. To pamiętam. Ponieważ przychodzili do nas bracia i siostry moich rodziców z najbliższymi. Zbieraliśmy się u nas, bo tylko my nie mieszkaliśmy w bloku. Były to więc duże rodzinne spotkania, pełne kolędowania. W takiej dużej grupie jest łatwiej śpiewać, bo każdy coś podchwyci i głosy same się ładnie układają. Te rodzinne spotkania sprawiały, że nocowały u nas moje siostry i bardzo się z tego cieszyłam. Naszą ulubioną zabawą było wyjadanie cukierków z choinki, po których wieszałyśmy na drzewku tylko puste papierki. W domu było wtedy bardzo ciepło, bo tata odkręcał na ten czas kaloryfery na maksa.
- A prezenty?
- Było ich wiele, ale utkwiły mi w pamięci szczególnie dwa, które dostałam pod choinkę. Pierwszy to olbrzymi miś pluszowy. Kiedy go zobaczyłam, zachwyciłam się nim – ale po chwili pojawiała się myśl, gdzie jest ten mój stary miś bez oczka, którego gdzieś odrzuciłam. Powiedziałam o tym na głos i bardzo to rozczuliło moich rodziców. Potem najczęściej dostawałam książki. Wyjątkowo ucieszyła mnie jedna z nich – „Dzieci z Bullerbyn”. Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy czytałam o swoich rówieśnikach ze Szwecji i zwierzątkach, które miały w swoich zagrodach.
- Kiedyś rodzice lubili kupować dzieciom pod choinkę praktyczne prezenty – czapki czy rękawiczki. Wtedy było rozczarowanie. U pani też tak się zdarzało?
- Oczywiście. Ale to też mnie cieszyło. Może dlatego, że byłam dziewczynką. Teraz coś takiego raczej się nie zdarza. „Ubranie to i tak musisz mi kupić. Ale co dla mnie?” – mówią dzieciaki. Dlatego odchodzi się od tego. Aczkolwiek ja lubię dostawać jakieś rękawiczki czy skarpetki ze świątecznymi motywami – choinką, reniferami czy świętym Mikołajem. Zakłada się je raz w roku – właśnie na święta.
- Ma pani starszą siostrę. Nie byłyście zazdrosne o swoje prezenty, jakie dostawałyście od rodziców?
- Szczerze mówiąc nie pamiętam. Siostra jest starsza ode mnie o cztery lata. Kiedy jest się dzieckiem, to naprawdę dużo. Dlatego ona na pewno dostawała inne prezenty niż ja.
- Pomagały panie w przygotowaniu wigilijnych potraw?
- Na ile tylko mogłyśmy. Kiedy widziałam mamę zasypiającą ze zmęczenia przy stole wigilijnym, myślałam czy podołam takim wyzwaniom jak Wigilia czy święta, kiedy będę już dorosła. Ale wtedy było trochę inaczej: trudno było zdobyć różne produkty, z których robiło się przysmaki na wigilijny czy świąteczny stół. Dzisiaj wszystko jest – wystarczy tylko wyjść do sklepu. To zupełnie inna rzeczywistość.
- Dużo było potraw na wigilijnym stole w pani rodzinnym domu?
- Chyba zawsze udawało się przygotować dwanaście – z tym, że liczyliśmy wszystkie rzeczy osobno, łącznie z chlebem czy napojami.
- Chodziła pani na pasterkę?
- Tak – kiedy byłam nastolatką. Wtedy właściwie co roku, potem już rzadziej. U nas w Lublinie chodziło się na pasterkę do katedry, a to jest wspaniały kościół. Ma niepowtarzalny klimat. Zawsze takie kościoły mnie zachwycały. Było mnóstwo ludzi, jedni przy drugich. Dlatego aż czuło się czasem oddechy innych, pachnące alkoholem. Pamiętam to jak dziś.
- Na pani płycie jest też „Australijska kolęda” napisana z perspektywy emigranta. Skąd taki pomysł?
- To utwór Rysia Kniata i Andrzeja Kosmali. Być może któryś z nich był w czasie Bożego Narodzenia na Antypodach? Bo powstała naprawdę przejmująca pastorałka.
- Pani świętowała kiedyś Boże Narodzenie za granicą?
- Na przełomie lat 80. i 90. spędziłam kilka lat w USA. Wynajmowałam wtedy z mężem poddasze w domu, w którym na każdym piętrze mieszkali inni Polacy. Było nas kilkanaście osób. Dlatego staraliśmy się zorganizować dokładnie takie same święta, jak w Polsce. Na każdym piętrze była choinka, a jakby tego było mało – ubraliśmy też choinkę na zewnątrz przy basenie. Niedaleko był też polski kościół. Było więc wszystko jak w Polsce – tylko większe, jak to w Ameryce.
- Święta w Ameryce są bardziej wystawne?
- Oczywiście. Pamiętam taką ogromną choinkę przed Rockefeller Center. Tuż obok jest specjalne lodowisko, na którym jeżdżą tłumy nowojorczyków. Czasem pokazują to na hollywoodzkich filmach. Pojechałam raz tam specjalnie, aby zobaczyć, jak to wygląda. I rzeczywiście ten widok zrobił na mnie wielkie wrażenie.
- Podpatrzyła pani jakieś amerykańskie zwyczaje związane ze świętami?
- Najbardziej zaskoczyło mnie, że tam nie wszyscy obchodzą święta. Nasi sąsiedzi przez siatkę to byli wyznawcy judaizmu. Może nie tacy ortodoksyjni, ale obchodzili swoje własne święta. Próbowaliśmy podpatrzeć co będzie w Boże Narodzenie i okazało się, że w ogóle go nie celebrowali. W Wigilię i kolejne dni świąt stołowali się w chińskich restauracjach – ponieważ były to często jedyna otwarte w tym czasie lokale.
- Występowała pani kiedyś na scenie w święta?
- Najdłużej byliśmy trzy lata w New Jersey. I wtedy mogło się zdarzyć, że zagraliśmy w święta, choćby u Leszka Świerszcza w jego polonijnym klubie. Generalnie jednak we wszystkie w Boże Narodzenie lokale są w USA zamykane. Amerykanie, tak jak Polacy celebrują je w domach.
- Są na pani płycie dwie smutne pastorałki – „Na mojej twarzy łza” i „Noc nie przyszła pod mój dach”. Opowiadają o takich świętach, podczas których zabrakło kogoś bliskiego. Przeżyła pani i takie Boże Narodzenie?
- Mój mąż zmarł 22 listopada 2001 roku. Święta były miesiąc później. Kilka lat potem tego samego dnia zmarła moja mama. W Boże Narodzenie szczególnie wtedy czułam brak tych, którzy odeszli. Staraliśmy się więc być wszyscy razem. I wspierać się nawzajem. W takich momentach tylko rodzina pozwala nam przetrwać. Jesteśmy razem – i życie toczy się dalej. Skoro my żyjemy, to znaczy, że mamy w tym życiu jeszcze coś do zrobienia.
- No właśnie: artyści nie zawsze mają czas na założenie rodziny. Pani się udało mimo dużej aktywności muzycznej. Docenia pani ten fakt?
- Oczywiście. Nie wyobrażałam sobie, by mogłoby być inaczej. Ja zawsze pragnęłam mieć własną rodzinę. Samotność? Chyba, że z wyboru. Nigdy z konieczności. Ja lubię mieć swoją przestrzeń w domu, lubię czasem pobyć sama ze sobą. Ale taka samotność z konieczności, musi być czymś ciężkim i przygnębiającym.
- Pani syn Piotr jest już dorosły. Odziedziczył po pani muzyczne zainteresowania?
- Do pewnego stopnia. Jako dziecko grał na perkusji. Potem został technicznym w moim zespole. Przygotowuje całe zaplecze występu: rozkłada perkusję, stroi gitary, ustawia mikrofony. To trudne zadanie – ale daje sobie radę. Dlatego teraz jeździ nie tylko ze mną, ale również z innymi zespołami. Oczywiście obecnie ma przerwę, bo nikt nie gra koncertów.
- Cieszy panią, że związał się z muzyką?
- Tak. Bo wiem, że to lubi. To zajęcie jest jego pasją i sprawia mu ono prawdziwą radość.
- Kiedyś był chyba zafascynowany motocyklami. To dlatego, że jego mama wychowała się w Lublinie, gdzie jest słynny klub żużlowy Motor?
- Niewykluczone. Pamiętam takie wakacje nad jeziorem lubelskim, gdzie słuchaliśmy przez radio transmisji z wyścigów motocyklowych. Piotrek to uwielbiał. Był na tym punkcie zakręcony. Teraz już mniej – bo jest dorosły i ma inne obowiązki. Ale czasem wyjeżdża z kolegami na motorach na zwariowane wypady w Bieszczady.
- Założył już rodzinę?
- Tak. Te najbliższe święta organizujemy właśnie pod kątem mojej wnusi – będzie wspaniała choinka i mnóstwo prezentów pod nią.
- To znaczy, że jest pani już babcią?
- Tak. Od półtora roku.
- Niewiarygodne. Jak się pani czuje w tej roli?
- Już się przyzwyczaiłam, bo trochę to trwa. Ale to naprawdę super uczucie. Nie ma tego zmęczenia dzieckiem, co przy własnym – bo to rodzice muszą do niego wstawać w nocy a nie babcia czy dziadek. To również rodzice muszą wymagać od dziecka. A babcia ma wnusię raz na jakiś czas, może więc ją rozpieszczać do woli. Jest więc cudnie.
- Kiedy urodził się pani młodszy syn Szymon, powiedziała pani, że jest cudem, bo przyszedł na świat, kiedy miała pani 43 lata. Jakie są korzyści z późnego macierzyństwa?
- Przerwa w pracy. Zrobiłam sobie wtedy trzy lata urlopu, który poświęciłam tylko Szymonowi. Zorganizowałam też nowy zespół, z którym potem mogłam jeździć po Polsce. Piotrkowi nie mogłam poświęcić tyle czasu, bo byliśmy wtedy z mężem rozkręceni i dużo nagrywaliśmy czy koncertowaliśmy. Dla Szymona miałam już więcej czasu tylko dla niego.
- Teraz Szymon ma 17 lat. To trudny wiek. Jak sobie pani z nim radzi?
- Ja nawet często nie wiem, że on jest w domu. Tak cicho siedzi w swoim pokoju. Teraz jest pandemia – i rzadko wychodzi. Jak ma komputer i kolegów na słuchawkach, z którymi gra w różne gry, to się w ogóle nie nudzi. Wychodzi tylko czasem na spacery ze swoją dziewczyną, więc na szczęście łapie trochę świeżego powietrza. Ale większość czasu spędza przy komputerze. Jak nie uczestniczy w zdalnych lekcjach, to gra albo spotyka się z kolegami w internecie.
- Przejawia jakieś zainteresowania muzyczne?
- Do słuchania rapu. (śmiech) W aucie puszcza mi najczęściej to, co go aktualnie fascynuje. Są to tacy wykonawcy, jak Taco Hemingway, Quebonafide, Kali czy Paluch. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że gra mi tylko te utwory, które są ocenzurowane, bo zdarzają się i takie, w których jest 90 procent przekleństw. Ale dzięki niemu ja też jestem fanką rapu. (śmiech)
- Niedawno obchodziła pani 35-lecie swej kariery pod hasłem „Najlepsze osiemdziesiąte”. To właśnie tamten czas był najfajniejszy w pani działalności?
- Chyba nie. Fajny, ale nie najlepszy. O wiele lepsze były lata 90. W sensie muzycznym bardziej przytomne, bardziej moje, bardziej dojrzałe. Miałam bowiem większy wpływ na swoje piosenki, choćby przez to, że pisałam własne teksty. A wcześniej – nie. Lata 80. były ważne, bo wtedy zaczynałam. To była więc inna sytuacja.
- Jak to było zostać gwiazdą w czasach Peerelu?
- Najlepsze było to, że wszyscy mnie znali. Byłam „tą Urszulą”. Najgorsze z kolei było to, że nijak się nie można było dorobić. Kiedy pod koniec lat 80. przeprowadzałam się od rodziców do wynajętego mieszkania w Warszawie, zabrałam ze sobą telewizor i jugosłowiański zestaw wypoczynkowy. (śmiech) To był cały mój majątek. A miałam już w dorobku „Dmuchawce, latawce, wiatr” i inne przeboje z Budką Suflera. Teraz jest trochę lepiej – przede wszystkim są tantiemy wykonawcze, których nie było za czasów Peerelu. Dlatego artystom żyje się godniej.
- W latach 80. fani byli wyjątkowo oddani w uwielbieniu dla swych idoli. Nie brakuje pani tego dzisiaj?
- Dzisiaj mam bliższy kontakt z fanami dzięki mediom społecznościowym. Dlatego wiedzą dokładnie, gdzie jestem i co robię. Mają wszystkie informacje na bieżąco. W latach 80. fani nie mieli takiego dostępu do artystów. Czasem było tak, że wracałam z koncertów do Lublina, a tam pod moim domem koce rozłożone i fani czekają już na mnie. Do tego mama robi im kanapki. (śmiech)
- Dzisiaj chyba fanów nie stać by było na takie poświęcenie.
- Oczywiście nie przyjeżdżają pod mój dom i nie rozbijają namiotów. Ale są tacy, którzy jeżdżą na każdy koncert.
- Współautorem pani sukcesów w latach 80. był Romuald Lipko. Pożegnaliśmy go na początku tego roku. Jak go pani zapamięta?
- Chyba właśnie z nim najlepiej mi się rozmawiało. To była najbliższa mi dusza w zespole. On najwięcej o mnie wiedział. Pomimo dużej różnicy lat. Mogłam do niego mieć zaufanie. Był mądrym i dobrym człowiekiem.
- Mówiła pani, że wtedy Budka Suflera to byli pani idole. Jak się z nimi pracowało?
- Cóż: wychodziłam na scenę i robiłam najlepiej to, co do mnie należało. Byłam zaproszonym gościem podczas ich występów. Czułam do nich oczywiście pewien dystans – ale staliśmy na tej samej scenie. A to łączy.
- W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Tamta nieśmiałość jest ze mną do dziś”. Jak to możliwe?
- Niezależnie od tego, ile mamy lat, w środku cały czas jesteśmy tacy sami. To się nie zmienia. Można się obyć ze sceną, szczególnie kiedy się lubi to, co się robi. Dlatego występy z wiekiem stają się łatwiejsze. Ale gdybym miała wyjść teraz na scenę i powiedzieć wiersz – byłoby mi trudniej. Łatwiej mi go wyśpiewać.
- Studiowała pani w latach 80. wychowanie muzyczne. Nie żałuje pani, że nie została nauczycielką, tylko gwiazdą rocka?
- Raczej nie. Mam w zespole dwóch muzyków – gitarzystę i klawiszowca – którzy udzielają lekcji gry na instrumentach. I oni mówią, że to naprawdę ciężki kawałek chleba.