Vanessa Aleksander: Warto tworzyć sztukę, ale na pewno nie kosztem zdrowia
Vanessa Aleksander to bez wątpienia jedna z najbardziej utalentowanych aktorek młodego pokolenia w Polsce. Potwierdza to jej występ w goszczącym właśnie w kinach filmie „Marzec 68”. Nam aktorka opowiada o swych coraz śmielszych próbach zaistnienia w Hollywood.
- Dwa lata temu skończyłaś szkołę aktorską i już masz w swym dorobku dwie główne role w ważnych filmach. Jak to się robi?
- Nie ma na to jednej recepty. To wypadkowa wielu rzeczy. Ktoś kiedyś we mnie uwierzył i dał mi szansę. To jest pewnego rodzaju continuum. Ja ze swojej strony staram się reprezentować wartości, w które mocno wierzę – pracowitość i sumienność. Na aktywną pracę w moim zawodzie składa się jednak również wiele czynników zewnętrznych - choćby odpowiedni ludzie w odpowiednim czasie i miejscu. Jest więc w tym duża doza przypadkowości. Jestem ogromnie wdzięczna za wszystkie szanse i możliwości, bo mam świadomość, że jest to bardzo ulotne. Trudno więc stawiać mi się w roli ekspertki w tym zakresie.
- Jak dostałaś główną rolę w „Marcu 68”?
- Castingi rozpoczęły się w trakcie pandemii. Wszystkie nagrania, które trzeba było wysłać w ramach zgłoszeń do filmu, nagrywałam więc sama w domu. Nie tylko dwie sceny dialogowe, ale również małą scenę śpiewaną i tańczoną. Było to o tyle śmieszne, że musiałam wszystko wynieść z salonu, żeby stworzyć przestrzeń, którą można pokazać na nagraniu castingowym i w której mogłabym zatańczyć. Wbrew pozorom nie było to takie proste. Film rozgrywa się pod koniec lat 60., więc oczywiście tańczyło się wtedy inaczej niż dzisiaj i należało znaleźć ruch specyficzny dla tamtego okresu.
- Potem były spotkania z realizatorami?
- Tak. Na początku były to spotkania z reżyserką castingu Małgosią Adamską i reżyserem, panem Krzysztofem Langiem, na kolejnym etapie dołączył do nas mój filmowy partner – Ignacy Liss. Dzień przed świętami Bożego Narodzenia w 2020 roku, po kilku sesjach przesłuchań, dostałam telefon z propozycją zagrania roli Hani (wtedy jeszcze Marty) w „Marcu 68”. Miałam więc piękny prezent gwiazdkowy.
- Film opowiada o rozruchach studenckich sprzed ponad pół wieku, o których wiedza w twoim pokoleniu jest raczej niewielka. Co cię zaciekawiło w tej historii, że chciałaś w niej zagrać?
- Przede wszystkim jej uniwersalność. Moja bohaterka walczy o wartości, w które również ja wierzę i o które również walczę. Nie zgadzam się na cenzurę słowa, nie zgadzam się na przypisywanie komuś obcej tożsamości, tylko po to, żeby wpisywał się w ramy „standardowego” świata. Już na etapie lektury scenariusza bardzo spodobało mi się, że historia zawarta w przebiegu fabularnym jest uczciwa i że bohaterowie są nieustępliwi. Motorem napędowym ich działania jest miłość, ale uruchamia ich także walka o to, w co wierzą. To jest mi bardzo bliskie.
- Do tej pory grałaś raczej postaci odległe od ciebie. Jak to było tym razem wcielić się w kogoś tak bliskiego tobie?
- Hania to zdecydowanie najbliższa mi postać z tych, które do tej pory zagrałam. W takiej sytuacji jest zawsze ryzyko, że nie będziemy umieli rozgraniczyć swoich emocji od emocji swojej bohaterki. Całe szczęście plan był bardzo przyjemny i pracowaliśmy w atmosferze pełnej szacunku. Zaczęliśmy zdjęcia dokładnie rok temu w marcu, a skończyliśmy w czerwcu. Zakwitła wiosna i grałam Hanię z uśmiechem na buzi. Uważam, że zrobiliśmy ważny film opowiadający o wydarzeniach, o których niewiele osób wie albo wie wciąż za mało. W moim odczuciu ciągle niewystarczająco się mówi o marcu 1968. Pokazujemy historię ludzi, o których nikt się nie upomniał i których nikt nie przeprosił. To dla mnie bardzo istotne. Zechciałam zagrać w tym filmie, aby zabrać w ten sposób głos w tej sprawie.
- Na pewno przed wejściem na plan zapoznałaś się z tłem historycznym opowieści. Jak wpłynęło to na twoją kreację?
- Na temat wydarzeń marcowych z 1968 roku miałam już jakąś wiedzę wcześniej. Między innymi dlatego, że z całym moim rokiem na studiach robiliśmy z Agatą Dudą-Gracz na Dworcu Gdańskim w Warszawie spektakl „Spakowani” z okazji rocznicy tych demonstracji. Dużo rozmawialiśmy więc na temat tego, co się wtedy działo i jakie były konsekwencje tych wydarzeń. Temat był mi więc znany – ale z chęcią cztery lata później jeszcze bardziej go zgłębiłam. Ta wiedza była niezbędna - podstawą jest wiedzieć o czym się opowiada, żeby móc korzystać z odpowiednich narzędzi. Dla mnie najbardziej istotne podczas przygotowań były filmy dokumentalne, wypowiedzi osób, które zostały wtedy zmuszone do emigracji lub żegnały kogoś bliskiego.
- Reżyser filmu Krzysztof Lang był naocznym świadkiem tamtych wydarzeń. To się przydało na planie?
- Tak, zdecydowanie. Bardzo dużo dały mi rozmowy z panem Krzysztofem. „Marzec 68” to właściwie opowieść o jego ciotecznej siostrze, z pochodzenia Żydówce, i jej największej miłości. Jego stosunek do tego, co się wtedy wydarzyło, bardzo mocno przełożył się na nasze zaangażowanie. Pan Krzysztof bardzo czuwał nad tym, aby to, co pokazujemy na ekranie, było bliskie prawdy.
- Które sceny były dla ciebie najtrudniejsze?
- Najtrudniejsza była dla mnie scena pożegnania Hani z Jankiem. Bardzo wymagająca była także ta, w której moja bohaterka uświadamia sobie, że choć wzbrania się przed tym wyborem, będzie musiała zdecydować czy jechać z rodzicami na emigrację czy zostać w Polsce. Jej rozmowa z Jankiem na ławeczce, kiedy po raz pierwszy Hania odsłania się przed nim i mówi z czym mierzy się jej rodzina - to były najbardziej kosztowne emocjonalnie dla mnie sceny.
- Duże wrażenie robią też sceny rozbijania studenckich demonstracji przez milicję. Czułaś się jakbyś była na ulicach Warszawy w marcu 1968 roku?
- Nie. Czułam się jakbym była tu i teraz na współczesnych protestach, w których sama brałam udział niedawno. Bo niestety temat filmu bardzo mocno koresponduje z obecną polską rzeczywistością. To bardzo przykre – ale nie była to podróż w czasie, a raczej powrót do manifestowania tego, o co dziś walczymy. Dlatego myślę, że mimo historycznego tła, ta opowieść bardzo zainteresuje współczesnych młodych ludzi.
- „Marzec 68” to także opowieść o miłości. W tego rodzaju filmach bardzo istotna jest „chemia” między parą głównych bohaterów. Jak było między tobą a Ignacym Lissem?
- Byliśmy bardzo blisko. Zaprzyjaźniliśmy się w trakcie pracy nad filmem. Okazało się, że współdzielimy pasję, jaką jest muzyka. To nas bardzo zbliżyło. Słuchaliśmy wspólnie dużo muzyki z tamtych czasów. Dzieliliśmy się również bardziej współczesnymi odkryciami. Okazało się, że mamy także podobne ideały czy rozterki. I to nas bardzo połączyło. Mocno uwierzyliśmy w tych bohaterów. Tak samo jak ja w Hani, tak Ignacy w Janku odnalazł masę bliskich mu cech.
- Jesienią zeszłego roku oglądaliśmy cię w zupełnie innej produkcji - w polskiej wersji popularnego serialu „The Office”. To chyba pierwszy raz, kiedy zagrałaś w komedii. Jak się odnalazłaś w tej konwencji?
- Przyznam szczerze, że to najbliższa mi konwencja. Moi znajomi śmieją się, że wreszcie klaun trafił do cyrku. Oczywiście było to bardzo trudne zadanie, bo format tzw. mockumentu jest wyjątkowo specyficzny. Trzeba było bardzo uważać, by pozostać w ramach tego, co proponuje oryginał, a przy tym wprowadzać swoje własne rozwiązania. Było więc sporo pytań i wątpliwości, ale sama możliwość grania komedii sprawiła mi dużo radości. Czułam się z tym bardzo komfortowo, bo uwielbiam się wygłupiać i żartować. Daje mi to dużo energii i tym razem na planie też tak było.
- Komedię trzeba grać na poważnie, żeby nie popaść w karykaturalność. Jak sobie z tym dawałaś radę?
- Nie mam na to jakiejś gotowej recepty. Wydaje mi się, że przede wszystkim trzeba wierzyć w swego bohatera. Jeśli wierzy się w jego motywacje, w to, że on-bohater jest autentyczny, to jesteśmy w stanie obronić nawet najbardziej komiczne czy absurdalne sytuacje. Ja jestem na razie na początku mojej aktorskiej drogi, więc mówienie przeze mnie o jakichkolwiek zasadach czy regułach, jest trochę na wyrost, bo sama dopiero ich poszukuję.
- Konwencja mockumentu, którym jest „The Office”, przypomina trochę teatr. Czy to znaczy, że podczas pracy nad tym serialem przydały ci się twoje teatralne doświadczenia?
- Raczej nie. Nie jestem w stanie przyrównać pracy nad „The Office” do jakiejkolwiek innej. Musiałam sięgać na planie tego serialu po narzędzia, z których wcześniej nigdy nie korzystałam.
- Inspirowałaś się angielską czy amerykańską wersją tego serialu?
- Na początku powiedziano nam, żebyśmy się nie sugerowali ani angielskim, ani amerykańskim formatem. Wręcz poproszono nas, byśmy nie oglądali przed wejściem na plan oryginalnych odcinków. Twórcom zależało bowiem, aby zespół aktorski za bardzo się nimi nie sugerował. Każdy z nas kierował się więc w kreowaniu swojej postaci własną intuicją – i być może dzięki temu uniknęliśmy kalki. Wydaje mi się, że wykreowaliśmy coś oryginalnego i osadzonego mocno w polskich realiach.
- Widzowie myślą, że kręcenie komedii to dla aktorów nieustanny ubaw. Tak było przy „The Office”?
- Mieliśmy czasem wyznaczone tak absurdalne zadania przez naszych scenarzystów, że tego śmiechu faktycznie było sporo. Ja dałam się poznać na planie jako główny „czajnik” ekipy. Wyjaśniam tutaj niezorientowanym, że tak się mówi na aktora, który się „gotuje”, czyli wybucha niekontrolowanym śmiechem podczas kręcenia poszczególnych scen. Muszę przyznać, że na planie „The Office” bawiłam się świetnie, była to jednak bardzo wymagająca praca. Podobnie jak większość zespołu spotkałam się po raz pierwszy z tym, że każdy z aktorów był obecny w każdej scenie tego serialu. Bo nawet jak się nie dialogowało – to i tak było się w tym tytułowym biurze i trzeba było sobie znaleźć jakieś aktorskie zadanie. To był więc bardzo intensywny czas, ale jestem za niego bardzo wdzięczna.
- Kręcenie „The Office” było dla ciebie odpoczynkiem po trudnej roli w „Sali samobójców. Hejter”?
- Raczej nie, bo „Hejtera” kręciłam w 2018 roku, a „The Office” trzy lata później.
- Powiedziałaś w jednym z wywiadów, że zagrania Gabi w „Hejterze” wydobyło z ciebie takie pokłady ciemności, o których nie wiedziałaś, że masz je w sobie. Jak sobie z tym poradziłaś?
- Skorzystałam z psychoterapii. Dzisiaj uważam, że sięganie po takie narzędzia powinno być wręcz obowiązkowe dla aktorów. Bez względu na to czy jest nim osoba stabilna emocjonalnie czy też nie. Możliwość pracy nad swoimi uczuciami jest bowiem zawsze bardzo wartościowa.
- Rola w „Hejterze” była dla ciebie bardzo obciążająca psychicznie i fizycznie. Warto było jednak ją zagrać?
- Warto jest tworzyć sztukę, ale na pewno nie powinno się to odbywać kosztem zdrowia. Nie wolno wszystkiego poświęcać dla roli. Trzeba być zaangażowanym i oddanym projektowi, który się realizuje, bo wtedy podchodzi się do pracy uczciwie, ale trzeba pamiętać w pierwszej kolejności o swoim komforcie psychicznym i wybierać takie rozwiązania, które to bezpieczeństwo zapewniają.
- W przypadku „Marca 68” nie miałaś już takich problemów?
- Nie. Tutaj były zupełnie inne warunki pracy i zupełnie inna historia. Poza tym ja ciągle poszukuję tego, co jest dla mnie dobre i bezpieczne, a co nie jest. To jest proces, który ciągle trwa. Nadal pracuję nad tym, aby potrafić postawić w odpowiednim miejscu granicę samej sobie.
- Jesteś jedną z tych aktorek, które odważyły się opowiedzieć w mediach o swych traumatycznych doświadczeniach ze szkoły aktorskiej. Poczułaś ulgę, kiedy wyrzuciłaś z siebie te negatywne emocje?
- To nie jest kwestia ulgi. Ja już dawno przepracowałam ten żal. Nie mam go teraz w sobie, nie miałam, gdy opowiadałam o wydarzeniach sprzed kilku lat. Niemniej jednak uważam, że trzeba zabierać głos i mówić głośno o tym, co miało miejsce w szkole teatralnej. Jeżeli oczywiście ktoś ma na to przestrzeń i nie robi tego wbrew sobie. Dla mnie ten temat jest już zamknięty.
- Powiedziałaś takie zdanie: „Szkoła teatralna mimo swoich wielu zalet jest wylęgarnią lęków i kompleksów”. Rzeczywiście jest aż tak źle?
- Każdy ma inną odporność psychiczną i inaczej postrzega świat. Dla mnie pewne zachowania były niedopuszczalne, ale mam świadomość, że są studenci dla których te same czyny byłyby motywujące. Tutaj nie chodzi o nasze granice, ale o granice drugiej osoby. I nie było to respektowane przez długi czas. Jeżeli coś się mieści w ramach moich granic, to nie determinuje tego, że druga osoba w tej samej sytuacji będzie się czuła w porządku. Bardzo często zapomina się o tym w szkołach teatralnych. Powiedziałam, że są one wylęgarnią lęków i kompleksów – i nadal się pod tym podpisuję. Wiem jednak, że warszawska szkoła podjęła kroki, aby to zmienić. Choćby przez to, że zaangażowała psychologów do współpracy i powołała rzecznika do spraw studentów. Kiedy ja chodziłam do szkoły, nie było takich możliwości. Cieszę się, że dialog się rozpoczął i robi się coś, żeby ¬¬¬¬poprawić sytuację.
- Nie obawiałaś się, że mówiąc głośno o swych bolesnych doświadczeniach ze szkoły, zostaniesz uznana za „trudną” aktorkę we współpracy i producenci będą cię omijać szerokim łukiem?
- Nie miałam takich wątpliwości. Wszystko co powiedziałam jest prawdą. Zresztą gdyby ktoś postrzegał mnie jako „trudną” tylko dlatego, że zakomunikowałam, iż poniżanie drugiego człowieka jest niedopuszczalne, to świadczyłoby, że problem tkwi w nim, a nie we mnie. Każdemu przecież należy się szacunek. Jeśli ktoś jest tego pozbawiany przez tak ważną postać w życiu młodego człowieka, jaką jest profesor, to jest coś nie tak.
- Od pewnego czasu starasz się zaistnieć w Hollywood. Jak to wygląda?
- Aktywnie biorę udział w amerykańskich castingach. Zaprosiła mnie do współpracy znakomita agencja Gersh, która intensywnie działa w Los Angeles i w Nowym Jorku. Weszłam w skład zespołu, który bardzo szanuję i z którym uwielbiam pracować. Dzięki temu mogę ubiegać się o role w filmach reżyserów, którzy często są moimi idolami. Mam jednak świadomość, że jest to bardzo długotrwały proces. Towarzyszy temu nie tylko wyrabianie wizy pracowniczej, ale również praca nad akcentem i zdobywanie odpowiednich kontaktów. Wszystko to składa się na budowanie pozycji na tamtejszym rynku. Traktuję więc to jako drogę: nie nastawiam się na efekt, ale na rozwój. Cieszy mnie, że przez ten proces mogę się coś więcej dowiedzieć o sobie i o moim zawodzie.
- Jak wyglądają castingi w Hollywood?
- Tekstu jest więcej i w innym języku. (śmiech) Na początku jest „self taping” – z tym, że oczywiście nie każdy może się nagrać do każdego filmu i serialu. Agencje bardzo walczą o swoich aktorów i przesyłają propozycje do produkcji i reżyserów. Dopiero po zaproszeniu z ich strony, można wziąć udział w castingu. O ile w Polsce „self tape’y” nie są dla mnie czasochłonne, tak w przypadku Hollywood, nagranie do jednej produkcji zajmuje mi cały dzień. Zawsze jest kilka scen do zagrania, bo amerykańscy producenci chcą poznać aktora z różnych stron. Bardzo ważna jest też kwestia językowa. Jedno omsknięcie się w akcencie – i trzeba nagrywać się jeszcze raz.
- Perfekcyjne opanowanie angielskiego jest niezbędne?
- Na pewno. Jeśli jako aktorka mam idealnie wyszlifowany akcent, mogę się ubiegać o role Amerykanek. Na pewno trzeba więc włożyć w opanowanie angielskiego wiele wysiłku, ale to się opłaca.
- Kiedy możemy liczyć na twoje pierwsze role za oceanem?
- Pandemia sprawiła, że niektóre projekty są ciągle przesuwane w czasie. Jeżeli dojdą do skutku, na pewno o nich powiem. Na razie skupiam się na tym, by móc się nauczyć czegoś nowego i rozwinąć się.
- Jesteś w połowie Słowaczką ze strony mamy. Nie myślałaś, by zaistnieć u naszych południowych sąsiadów?
- Miałam taki pomysł. Większość Słowaków operuje językiem czeskim, ja również nieźle go rozumiem. Na razie jednak intensywnie pracuję w Polsce, więc tamte plany odsunęły się w czasie. Co przyniesie przyszłość – zobaczymy.
- Czego w takim razie możemy się spodziewać po tobie w Polsce?
- Niedawno zagrałam w dwóch serialach dla platform „premium” – ale na razie nie mogę nic więcej zdradzić na ich temat. Oba będą miały premierę z początkiem przyszłego roku. W wakacje mam zaplanowaną kontynuację pewnego projektu, nad którym pracowałam jakiś czas temu, a potem pracę nad dwoma filmami. Dzieję się więc dużo - i jestem za to bardzo wdzięczna.