Via ferrata, czyli zawsze wzdłuż żelaznej liny
Nie chodzi o kondycję i umiejętności, a o opanowanie lęków
Podobno najlepsze rzeczy dzieją się, gdy opuścimy naszą strefę komfortu. Ja ze swojej zostałam „wystrzelona w kosmos”. Było warto. Ta adrenalina, satysfakcja z pokonania siebie i... te widoki.
Ferraty swoją nazwę wzięły od żelaznych lin, które służą do zabezpieczenia szlaków niebezpiecznych albo też z silną „ekspozycją”, co w praktyce oznacza trasy granią pasm górskich, nad przepaściami. Pierwsze via ferraty zbudowano w Dolomitach podczas pierwszej wojny światowej, w celu ułatwienia przemieszczania się żołnierzy a nie dla turystów.
Brzmi groźnie? I takie też może być dla niedoświadczonego wędrowca. Decydując się na wyprawę znałam definicję, widziałam zdjęcia (niektóre przerażające), ale tak naprawdę nie wiedziałam, co mnie na włoskich ferratach czeka.
To nie jest spacer z widokami
Tak naprawdę powaga sytuacji do mnie dociera, gdy nasi instruktorzy z Adrenaliner.com kazali nam ubrać sprzęt i wyjaśnili, że „zawsze mamy być wpięci w liny”. Wtedy przeszła mi myśl, że te ferraty to nie będzie ot taki spacer po górach.
Pierwsza trasa, najłatwiejsza, typu: dla rodzin z dziećmi (rzeczywiście na trasie spotykamy i kilkulatków), pokazuje, że ferraty ze wspinaczką mają niepokojąco dużo wspólnego, szczególnie, gdy stalowa lina prowadzi nas stromo w górę. Czasem trzeba nieźle pokombinować, by znaleźć oparcie dla stóp.
Przez pierwsze godziny nie patrzę na widoki (dopiero na zdjęciach zrobionych przez innych zobaczę, jak piękna to była trasa), całą energię koncentruję na robieniu kroku za krokiem i odpowiednim przepinaniu lonży, tak by w razie potknięcia zawisnąć na linie, a nie polecieć w dół. Pod koniec trasy czuję się pewniej, mam już utrwalone pewne nawyki, ale i świadomość, jak wiele jeszcze muszę się nauczyć.
Wspinaczka dodaje odwagi
Pierwsza trasa to tylko przedsmak ferrat. Wiemy, że następne będą trudniejsze, bardziej wymagające.
Zanim się z nimi zmierzymy, przechodzimy szybki kurs wspinaczki - na prawdziwej, stromej ścianie, bez ułatwień, sztucznych szczelin. Zadanie jest proste - wspiąć się na górę własnymi siłami, oczywiście z asekuracją.
To moja pierwsza próba - nie daję sobie szans. Naturalne szczeliny w ścianie są moim zdaniem mikroskopijne. A jednak okazuje się, że każda, nawet najmniejsza wypukłość albo wgłębienie, może dać oparcie stopom. Ta wiedza bardzo się przyda podczas kolejnych szlaków.
Następny dzień to trasa „wzorcowa” - biegnie stromo w górę, skalnymi „kominami”, są drabiny, przepaście i wędrówka wzdłuż wielkiej skalnej ściany. Droga jest fizycznie wyczerpująca, ale... po jej pokonaniu wiem już, że przepadłam - ferraty są niezwykłe - ten koktajl adrenaliny, przyjemnego zmęczenia i niesamowitych widoków po prostu uzależnia. Głowa jest tak zajęta, że o fizycznym zmęczeniu się nie myśli .
Most linowy: próba sił
Finałowa trasa naszej wyprawy via ferraty biegnie na ścianach kanionu - przewodniki opisują ją jako trasę o średnim poziomie trudności, chyba, że jest mokro (niestety jest), wtedy stopień trudności rośnie. Przydaje się doświadczenie poprzednich dni, szczególnie lekcje na wspinaczkowej ścianie.
Walczymy dzielnie z mokrymi skałami, drżeniem zmęczonych mięśni. Jednak największym wyzwaniem jest dla mnie most linowy nad przepaścią. Czuję się jak bohaterka filmów przygodowych. To droga w jedną stronę - nie mogę się cofnąć, nie mogę wybrać innej trasy. Nie chodzi o lęk wysokości, bo wysokości się nie boję. Wiem, że zabić się nie zabiję, o ile tylko będę pamiętać o wpięciu lonży. Moja wyobraźnia jednak podsuwa mi obraz mnie wiszącej na lonży nad przepaścią i czekającej na misję ratunkową... Nie moge tego obrazu wyrzucić z głowy.
Ostatecznie ten straszny most linowy pokonuję w ekspresowym czasie próbując opanować lęki i to okropne kołysanie liny, po której stąpam (próbując oczywiście nie analizować przepaści pod moimi stopami). Po drugiej stronie czuję, że teraz mogę wszystko!