W bok od Piotrkowskiej: Po co ten pośpiech z Orientarium?
Nie ulega wątpliwości, że łódzkie zoo potrzebuje inwestycji. I to poważnych. Ogród przy ul. Konstantynowskiej od lat nie był gruntownie modernizowany, kolejne budynki wyłączane były z użytku, a zwierzęta z konieczności przenoszone do innych miast.
Nadzieja na to, że zoo odżyje pojawiła się, gdy miasto ogłosiło plany wybudowania Orientarium, czyli kompleksu z florą i fauną z Azji. Inwestycja - jak wyliczyły władze ogrodu - ma przyciągnąć rocznie 1,6 mln osób. Inwestycja miała być zrealizowana szybko i przyjemnie. Nic z tego.
Otwarcie obiektu zapowiedziano początkowo na 2019 r. Pierwszy przetarg na budowę kompleksu zakończył się bowiem gigantycznym zamieszaniem. Władze zoo zostały oskarżone o wybranie rażąco niskiej oferty, a dzień przed tym, gdy Krajowa Izba Odwoławcza miała wydać orzeczenie w tej sprawie... zarząd ogrodu unieważnił przetarg, bo specjalista od zamówienia miał mieć powiązania z jednym z oferentów.
Obie sprawy (wybór oferty i unieważnienie) trafiły ostatecznie do Sądu Okręgowego w Łodzi. Ten, po ponad sześciu miesiącach bałaganu, przyznał rację zarządowi zoo i zakończył sprawę. Drugi przetarg, który w międzyczasie ogłoszono, będzie kontynuowany. 15 maja otwarcie ofert. Pozostaje tylko pytanie, czy tym razem historia się powtórzy i kolejny raz o przyszłości Orientarium, a co za tym idzie i całego zoo, zadecydować będzie musiał sąd. W grę wchodzi zlecenie warte ok. 250 mln zł, więc trudno oczekiwać, że przegrani spokojnie dadzą za wygraną.
W sprawie pierwszego przetargu nie ma co się doszukiwać sensacji, bo odwołania od wyników przetargów to norma. Wydaje się jednak, że tak wielkiego zamieszania można było uniknąć, gdyby do inwestycji przystąpiono z chłodną głową i narzucając sobie mniej wyśrubowane terminy. Może udałoby się wtedy uniknąć problemów formalnych i protestów części mieszkańców, którzy boją się o Park na Zdrowiu. A tak, to ludzi pytają nie kiedy, a czy kiedykolwiek nasze zoo odżyje.