W przedpokoju, często zagraconym kosmacącymi się paltami, najeżonym parasolami, wypełnionym szafami, wisiały niewielkie naczyńka. Metalowe, porcelanowe, szklane lub drewniane ze szklanymi pojemnikami. Kropielniczki, najczęściej suche, z białawym, wapiennym osadem po święconej wodzie, mówiły, że oto wstępujemy do domu nie tylko chrześcijańskiego, ale także przestrzegającego obyczajów.
W jadalni, w sypialni, w kuchni ze ścian spoglądali święci, słodko uśmiechały się Madonny, Chrystus rozchylał szatę, aby pokazać gorejące serce. A pod obrazem często przez cały dzień i całą noc płonęło rubinowe światło wiecznej lampki. Elektrycznej, rzecz oczywista, i tak słabiutkiej, że - jak powiadano - nawet nie uruchamiała licznika.
Madonny były różne. We wschodnio-północnej Polsce królowała Ostrobramska, w pozostałej części kraju Częstochowska, ale ściany zdobiły także Madonny pomniejsze, przywiezione z pielgrzymek, kupione na odpustach. Jeżeli tak można powiedzieć: prowincjonalne, choć także słynące cudami. Tuchowska, Kalwaryjska, Grybowska...
Gdzieś, najczęściej nad dziecięcym łóżeczkiem lub w miejscu, w którym takie łóżeczko kiedyś stało Anioł Stróż przeprowadzał dwoje dzieci przez wąziutką kładkę nad wzburzonym potokiem. A nad aniołem jasność ściany przecinały krzyże, czasami krzyżyki, niewielkie, odpustowe. Na krzyżach Chrystus, malutki, niepozorny, cynowy lub duży, zastygły w męczarni.
I jeszcze coś wisiało na ścianach, często obok Anioła Stróża. Świadectwo Pierwszej Komunii. A nieopodal zdjęcie z wojska. Jeszcze tu i ówdzie można było natrafić na dzielnych żołnierzy z inicjałami FJI na bączkach czapek. Wpatrzonych junacko w obiektyw albo ogłupiałych. A potem rogatywki, buty wysokie, czasami jeszcze szabliska - międzywojnie. I wreszcie współczesność - Ludowe Wojsko Polskie, mundury mniej paradne, miny jak niegdyś - chwackie lub osłupiałe.
I wreszcie kolejny etap w żywocie człowieka poczciwego - ślub. W wiejskich, w małomiasteczkowych domach straszyły ślubne fotografie. Często czarno-białe, ręcznie podkolorowane przez fotografa - błękitne oczy, karminowe usta. Wytrzeszczeni, zastygli w uroczystym bezruchu, młodożeńcy wpatrywali się w obiektyw, panny młode kurczowo ściskały w dłoni bukiet kwiatów. Ślubne zdjęcia często powstawały kilka lat po ślubie, wykonywali je wędrowni „artyści”, korzystając ze starych legitymacyjnych fotografii.
Ściany cierpliwie nosiły wszystko. Landszafty, czyli pejzaże, często austriacko-niemieckiej proweniencji - z ośnieżonymi górskimi szczytami, spienionymi potokami, przytulnymi chałupkami chronionymi przez wielkie drzewa. Jelenie z zadartymi pyskami, ryczące na tle czerwonego, zachodzącego słońca. Przez długie lata określenie „jeleń na rykowisku” oznaczało szczyt - a może raczej dno - kiczu. Obrazy takie („ręcznie malowane”, jak z dumą mówili ich właściciele) sprzedawano na ulicy Floriańskiej w Krakowie. Handlarze opierali o mur kamienicy prawdziwe cuda. Białe łabędzie o wyjątkowo długich i krętych szyjach. Wielkookie, puchate kotki igrające kłębkami wełny. Olbrzymie bukiety bzu eksplodujące bielą lub acetylenem drobnych kwiatków, a każdy kwiatek starannie namalowany.
Z czasem handlarze obrazami zniknęli, a nieco dalej, obok ówczesnego sklepu jubilerskiego rozkwitła nielegalna złota giełda, gdzie oferowano przywiezione z Włoch łańcuszki i medaliki, pierścionki z syntetycznymi rubinami, przemycone ze Związku Sowieckiego. Jeszcze później, na tak zwanym „bajzlu” można było kupić narkotyki, ale to już zupełnie inna historia...
WIDEO: Mówimy po krakosku - odcinek 12. Zróbże, idźże, weźże
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto