Tak naprawdę w górach nie ma drogi na skróty. Większość polskich himalaistów zaczynała tak samo: wspinanie w Tatrach, potem w Alpach, na Kaukazie, dopiero potem ruszyli w Himalaje.
Adam Bielecki kilka dni temu razem z Denisem Urubko sprowadzili spod szczytu Nanga Parbat Francuzkę Elisabeth Revol. Na górze został Tomasz Mackiewicz. Tak naprawdę nie było najmniejszych szans, żeby go uratować. Znali się doskonale z Bieleckim i Urubko, środowisko himalaistów jest dość zamknięte, hermetyczne - twardzi faceci sprawdzeni w ekstremalnych warunkach, chociaż Mackiewcz zawsze uchodził za indywidualistę chodzącego własnymi ścieżkami.
„Tomek wprawdzie do naszego środowiska nie należał, on na każdym kroku podkreślał, że jest spoza, że nie za bardzo utożsamia się z tym środowiskiem, że woli pozostawiać na zewnątrz - ale wszystko jedno. Uprawiał tę dziedzinę alpinizmu, więc traktujmy go jak swojego. W takiej sytuacji, chociaż pewnie niektórym cisnęło się na usta: „Kurcze, wariat poszedł w góry, a my musimy teraz po niego iść” - no tak, tak to w życiu bywa - poszedł w góry, a my musimy po niego iść. Dlatego musimy? Bo czujemy z nim więź, bo musimy i chcemy mu pomóc. Ja powiedziałem nawet w jakimś wywiadzie, że jeśli trzeba go uratować, to go uratujemy, podleczymy, odczyścimy, a potem nakopiemy mu po dupie za taką szarżę ułańską.” - mówił mi kilka dni temu Piotr Pustelnik, himalaista, prezes Polskiego Związku Alpinizmu. I jeszcze: „Nie zmusi pani do racjonalizmu ludzi, którzy nie są racjonalni. Jeśli spojrzy pani na Tomka Mackiewicza, on nie był racjonalistą. On był takim potokiem emocji, myśli, on był niesiony marzeniami. Mówią o takich ludziach: „wolna dusza, człowiek niczym nieskrępowany”. (…) On nie lubił żadnych zasad, zasady go po prostu nie obowiązywały. Robił tak jak chciał i tyle. Ja to szanuję, ale liną bym się z nim nie związał”
Bo, rzeczywiście, droga Tomka Mackiewicza na Nanga Parbat, w ogóle w wysokie góry była jednak inna niż chociażby właśnie Adama Bieleckiego, czy Piotra Pustelnika.
Bielecki od dzieciaka marzył o wspinaczce. Dużo czytał. Nie grał w piłkę, nie biegał po podwórku, jak inni chłopcy w jego wieku, tylko rozczytywał się w przygodach Tomka Wilmowskiego.
„W końcu w prezencie od Andrzeja Dziuby przyjaciela ojca z czasów studiów dostałem „Niepotrzebne zwycięstwa” Lionela Terraya, francuskiego wspinacza i przewodnika górskiego. Terray w 1947 roku jako drugi w historii przeszedł północną ścianę Eigeru,a w 1950 roku ratował kolegów po pierwszym w historii wejściu na ośmiotysięcznik - Annapurnę. (…) Postanowiłem, że zostanę himalaistą. Za kieszonkowe zaprenumerowałem czasopismo „Góry i alpinizm”. Wyciągałem rodziców na spotkania z himalaistami, które organizował redaktor naczelny tej gazety, himalaista, Aleksander Lwow. Na jednym z nich poznałem Andrzeja Zawadę, który wiele lat wcześniej wymyślił i rozpoczął zimowe wspinanie na ośmiotysięczniki (…) Miałem może jedenaście lat, gdy w schronisku Strzecha Akademicka zjedliśmy z Andrzejem Zawadą na śniadanie naleśniki z jagodami” - czytamy w książce „Spod zamarzniętych powiek”, którą Bielecki napisał razem Dominikiem Szczepańskim.
W rodzinie Adama Bieleckiego nikt się nie wspinał wyczynowo, nie było w niej himalaistów, ale rodzice nie prowadzili siedzącego trybu życia. Zjeździli rowerami całą Polskę. Zabierali jego i starszą siostrę Agnieszkę (również himalaistkę) w Beskidy, a potem Tatry. Bielecki jeździł na rajdy organizowane przez pedagoga szkolnego, potem sam albo z kolegą wyjeżdżał w góry na jeden dzień, albo na weekend. W końcu znalazł w książce telefonicznej numer do Klubu Wysokogórskiego w Katowicach, ale dowiedział się, że najpierw musi zaliczyć kurs skałkowy, a potem taternicki. Tyle tylko, że musiałby mieć skończone szesnaście lat, a on miał zaledwie trzynaście.
„Cholera jasna. Załamany rzuciłem słuchawką. Miałem dość. Chciałem, żeby ktoś nauczył mnie wspinaczki, ale dwa razy odbiłem się od ściany. Gdy dziś pytają mnie, jak zacząć się wspinać, to mówię, że trzeba iść do klubu wysokogórskiego, zapisać się na kurs skałkowy, a potem taternicki. Tam można nauczyć się zasad bezpiecznej wspinaczki i przy okazji poznać partnerów do wyjazdów. Czyli zrobić to całkiem inaczej niż ja. Uczyłem się wspinania na własnych błędach. Zacząłem wcześnie, a kiedy dorastałem, kluby przeżywały zapaść. Nikt nie brał młodych na wyjazdy, nie było komu nas szkolić. Ze złotego pokolenia polskich himalaistów, którzy podbijali najwyższe góry świata w latach osiemdziesiątych, już prawie nikt nie został.” - tłumaczy w swojej książce.
Jego licealne życie kręciło wokół weekendowych wspinaczek w skałkach i Tatrach. Wyjeżdżał z Tychów w piątek po lekcjach i stopem bądź pociągiem dojeżdżał do Zawiercia albo Zakopanego. Z Tatr wracał nocnym pociągiem, który wyjeżdżał w niedzielę o dwudziestej drugiej. Rano był w domu, brał prysznic i zasuwał do szkoły.
Potem poznał Roberta Rozmusa, brata koleżanki z liceum Ani. Dowiedział się od niej, że Robert zdobył Mont Blanc, żyje z prowadzenia klientów w góry. Zaczął być częstym gościem w ich domu. W końcu Robert zaproponował mu wspólny wyjazd w Tatry.
Jak pisze Bielecki, w Himalaje prowadzi ustalona droga: najpierw skałki, potem taty i Alpy - latem i zimą. Następnie wyższe góry: Kaukaz i Pamir albo Tienszan. I on tak właśnie się wspinał.
Podobnie zaczynał Janusz Onyszkiewcz, chociaż to zupełnie inne pokolenie polskich himalaistów - to o którym wspominał Bielecki, zdobywcy najwyższych góry świata w latach osiemdziesiątych. Janusz Onyszkiewicz miał 7 lat, gdy rodzice zabrali go do Zakopanego. Kiedy znalazł się na szczycie Giewontu, wpadł w panikę. Bał się strasznie. Siedział na szczycie Giewontu i trzymał się krzyża, żeby go przepaść nie zassała (śmiech). Miał straszliwy uraz do gór, ale też i ogromną nimi fascynację. Zaczął się rozczytywać w górskiej literaturze, to były opowiadania jeszcze sprzed wojny, czy z późnych lat 40-tych, o wspinaniu się w Tatrach, ale przede wszystkim książki opisujące polskie wyprawy w Andy, wyprawy w Kaukaz, no i w końcu w Himalaje z 1939 roku. Jednocześnie ze szkolnym kolegą, szukając przygody, chodzili po piwnicach zrujnowanych domów warszawskich. Był w gimnazjum, dawał korepetycje z matematyki i tak uzbierał na bilet.
„Postanowiłem wyjechać znowu w Tatry, spojrzeć jeszcze na te góry, a przede wszystkim zobaczyć ludzi, którzy się w tych Tatrach wspinają, bo dla mnie oni byli po prostu nadludźmi, potrafili się zmierzyć z czymś, co dla mnie jest tak niepojęte, fascynujące, ale i przerażające. No więc pojechałem w Tatry, okazało się, że ci ludzie, z którymi zresztą nawet słowa nie zamieniłem, ale oglądałem ich z wielkim podziwem gdzieś tam w schronisku na Hali Gąsienicowej, wyglądają sympatycznie, jakoś tak, dosyć zwyczajnie. Więc wybrałem się w końcu w góry i okazało się, że to przerażenie, które ciągle miałem w pamięci, zanikło. Uzmysłowiłem sobie, że w zasadzie góry są dla mnie czymś absolutnie do osiągnięcia. Nie mniej jednak pozostawała niepewność, czy te góry będą dla mnie czymś takim, czym się będę mógł zająć. Czytałem prasę młodzieżową, wtedy się ukazywał taki tygodnik „Dookoła świata”, to był tygodnik na fali odwilży w 1956 roku, który nie mówił wyłącznie o kołchozach i o życiu w Związku Radzieckim, ale także coś tam opowiadał o świecie. I tam się ukazał reportaż z wyjazdu grotołazów warszawskich do Jaskini Wiercica, którą to jaskinię ci grotołazi warszawscy odkryli. Strasznie mnie to zafascynowało” - opowiadał mi kiedyś Janusz Onyszkiewcz.
I tak dołączył do grotołazów. Wyszukał gdzie ich można znaleźć i pojawił się, jako młody, zupełnie obcy człowiek na ich spotkaniu. Był na drugim roku studiów, kiedy szykowano wyprawę do Jaskini Miętusiej, organizowanej przez, jeszcze wtedy nie klub warszawski, bo on tę formę organizacyjną i nazwę przyjął nieco później, ale przez warszawską grupą przy PTTK. Myślał, że to wyprawa dla kadry, ale okazało się, że dla wszystkich, więc oczywiście na nią pojechał. No i tak się zaczęło.
„Otóż myśmy w naszym klubie warszawskim, będę używał tej terminologii, chociaż na samym początku nasz zespół się tak nie nazywał, myśmy głównie zajmowali się odkrywaniem kolejnych partii w Jaskini Miętusiej. Jaskinia Miętusia znajduje się oczywiście w Tatrach, w rejonie Doliny Miętusiej, i jest to jaskinia, której wstępne partie latem są zalewane przez wodę. W związku z tym ona latem jest właściwie niedostępna, za wyjątkiem wstępnych partii, które są oczywiście nieciekawe z punktu widzenia prób odkrywania czegoś nowego. Krótko mówiąc: latem nie było co robić (śmiech) (…) To była taka dobra okazja, żeby po prostu zacząć się wspinać, traktując to początkowo, jako dobrą zaprawę do późniejszych wyzwań wspinaczki już w jaskiniach. I tak się właśnie zaczęło moje wspinanie letnie” - wspominał Janusz Onyszkiewicz.
Wspinanie w wysokich górach nie było wtedy proste, chociaż Polacy od zawsze świetnie chodzili po górach. Dla polskiego himalaizmu, to „naj” przyszło w latach 70. i 80. - złote czasy naszych wspinaczy, wielkie nazwiska. Wprawdzie pierwsze polskie doświadczenia w Himalajach, to rok 1939 i wyprawa na Nanda Devi East kierowana przez Adama Karpińskiego, ale potem bieg historii sprawił, że Polacy długo nie wspinali się w najwyższych górach świata. Po zakończeniu II wojny, kiedy świat ruszył w Himalaje, my tkwiliśmy w ciemiężonych latach komuny. W Alpy polscy wspinacze poszli dopiero trzy lata po śmierci Stalina. Potem doświadczenie zdobywali w górach Hindukuszu, kolebce polskiego himalaizmu. Andrzej Zawada i Tadeusz Piotrowski, zdobywając zimą 1973 roku Noszak, wskazali kierunek, którym poszli potem polscy wspinacze. Bo, niestety w okresie 1950-1960, trzynaście spośród czternastu głównych dziewiczych ośmiotysięczników zostało zdobytych, a w 1964 - ostatni dziewiczy ośmiotysięcznik.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień