W dzieciństwie prawie diabły wcielone, dziś nobliwi poznańscy radni
Rzucali jajkami w auta, wagarowali, imprezowali, przez okno zwiewali na dyskotekę. Te łobuziaki skończyły studia, ustatkowały się, założyły rodziny. I jednego są pewni, że ich dzieciństwo było szczęśliwe, beztroskie, z fantazją. Po latach poznańscy radni mają co wspominać.
Dzieciństwo to czas wyjątkowy, czas – nauki, zdobywania wiedzy o świecie, odkrywania go wciąż na nowo, swobodnej, nieskrępowanej zabawy. Po latach wielu przyznaje, że to cud, iż przeżyli ten okres bez uszczerbku na zdrowiu. – Co z ciebie wyrośnie? – pytali rodzice, bezradnie rozkładając ręce po kolejnym wybryku pociechy. I okazuje się, że te „niegrzeczne” dzieci wyrosły na porządnych ludzi.
Marek ministrant
Twierdzi, że niesforność odziedziczył po rodzicach, którzy w dzieciństwie do świętych nie należeli. „Obciążony genetycznie” Marek nie mógł być od nich gorszy. Od pierwszej klasy podstawówki dawał popalić nauczycielom. W drugiej zwiał z kolegą z lekcji. Cała klasa ich szukała, a oni skryli się w krzakach, które rosły za boiskiem.
Gdy w końcu ich odnaleźli, uciekinierów spotkała kara. Musieli stać przed tablicą, a pozostałe dzieci rysowały „niegrzecznych” chłopaków. Ich portrety wychowawczyni wywiesiła na ścianie. Efekt jednak był odwrotny od zamierzonego.
– Byliśmy z nich bardzo dumni – twierdzi Marek. – Zapraszaliśmy kolegów z innych klas i pokazywaliśmy im plakaty z naszymi podobiznami.
Mama Marka uczyła fizyki w tej samej szkole. Przy pracowni miała kantorek. Syn często zapominał o zadaniu domowym. Gdy nauczycielka je sprawdzała, informował, że musi wyjść do toalety i pędził do kantorka mamy, by szybko odrobić zadanie.
W końcu mama powiedziała: Dość! I po drugiej klasie przeniosła syna do innej szkoły. Kariera Marka w nowej placówce szybko nabrała rozmachu. Wkrótce mama została wezwana do szkoły przez wychowawczynię.
– Musiała podpisać oświadczenie, że jest świadoma, iż zachowanie syna zagraża jego zdrowiu i życiu – mówi Marek. I dodaje, że nic szczególnego nie robił: lał się w szatni, do strzykawki nabierał wody lub zupy na stołówce i polewał tym koleżeństwo, raz wracając z religii podpalił z kolegą śmietnik (utrzymuje, że przypadkowo). Ot, takie psikusy zaczerpnięte z Tomka Sawyera.
Kiedyś biegłem korytarzem. Patrzę idzie uczennica, pociągnąłem ją za włosy, chyba dość mocno, bo się przewróciła. Wtedy dopiero zobaczyłem, że to nauczycielka. Przez dwa dni nie chodziłem ze strachu do szkoły
– wspomina Marek.
Marek był też ministrantem. Wina nie podpijał, ale z kolegami podkradali węgielki od kadzidła. Były okrągłe, gdy rzucało się nimi w ziemię, to rozbijały się i leciały takie fajne ogniki. Raz nieomal został odesłany karnie do domu z obozu dla ministrantów.
– Mojemu dobremu kumplowi, Karolowi Tomeckiemu, który później został księdzem, poucinałem wszystkie guziki przy piżamie, przy koszuli i spodniach – opowiada Marek. – Później zrobiliśmy drzewo owocowe. Skarpetki, ubrania Karola powywieszaliśmy na gałęziach. Przestawiliśmy namiot kościelnego do strumyka.
Czara goryczy przelała się, gdy ksiądz poprosił, by służyli do mszy w innej wiosce.
– Nie chciało nam się – przyznaje Marek. – Od gospodarza załatwiliśmy haczyki, znaleźliśmy kij, zrobiliśmy wędkę i łowiliśmy ryby w Dunajcu. Rozpaliliśmy ognisko i piekliśmy rybę, gdy zobaczył nas ksiądz. Był już na granicy wytrzymałości nerwowej, chciał nas odesłać do domu, ale w końcu zostaliśmy.
Był dobrym uczniem, wygrywał olimpiady, ale uczył się tylko tego co go interesowało. Twierdzi, że chemia i matma to był koszmar.
– W liceum, gdyby nie świetna wychowawczyni Anna Okrzesik, która wyciągała nas za uszy, to moglibyśmy polec. A tak wyprowadziła nas na ludzi – uważa Marek.
W ogólniaku też nie opuszczała go fantazja. Jedna z klas mieściła się obok sali gimnastycznej. Gdy nauczyciel rozpoczynał pytanie, to wskakiwali przez okno na dach hali i wracali, jak już minęło zagrożenie.
W każdej sali znajdował się tzw. kukuruźnik czyli głośnik szkolnego radiowęzła, przez który nadawano różne apele.
– Raz miała być klasówka, nie byliśmy do niej przygotowani. Na przerwie na magnetofonie marki Grundig nagraliśmy taki apel z okazji jakiejś wymyślonej rocznicy, z przemówieniami, wierszami – wspomina Marek. – Gdy rozpoczęła się lekcja, odpaliliśmy grundiga, pani to kupiła, klasówki nie było.
Rodzice nie mogli puszczać płazem wybryków syna. Lania nie było, ale zakaz oglądania telewizji, szczególnie, gdy był mecz, był znacznie dotkliwszą karą. I ten problem rozwiązał. Ścianka działowa, dzieląca pokoje, była pusta w środku.
– Wziąłem ręczną wiertarkę, wywierciłem dziurę, zamaskowałem ją papierkiem i tapetą, która była na ścianie pokoju z telewizorem – twierdzi Marek. – Robiłem pach, papierek spadał i oglądałem mecz. Dopadł mnie jednak pech. Przyszła sąsiadka i usiadła przy tej ścianie. Jak popchnąłem papierek, to spadł jej na głowę i wszystko się wydało.
Nie ulega wątpliwości, że rodzicom dał popalić. Ustatkował się przy żonie. Dziś Marek Sternalski jest statecznym ojcem trójki dzieci, szefem klubu radnych Platformy. Na szczęście, nadal trzymają się go żarty.
Kasia na szpilkach
Wychowywana była przez rodziców zgodnie z wszelkimi tradycyjnymi,przedwojennymi zasadami, nie tylko, że siedzi się prosto i prawidłowo trzyma sztućce, ale także, iż szanuje się każdego człowieka, niezależnie od jego statusu społecznego czy majątku.
– Byłam grzeczną dziewczynką w ładnej sukieneczce, ale na szczęście nie zawsze – mówi Kasia. – Najwcześniejsze lata spędziłam w Egipcie, gdzie mój ojciec prowadził nowo otwarte biuro PLO nad Kanałem Sueskim w Port Saidzie.
Rodzina miała kucharza i kierowcę. Pewnego dnia w domu podejmowano gości. Po zakończonej wizycie dwuletnia Kasia pomagała kucharzowi znosić zastawę stołową do kuchni.
– W tamtym okresie uwielbiałam zrzucać różne rzeczy z tarasu, z drugiego piętra i patrzeć, jak lecą na dół – wspomina Kasia. – Moja mama w pewnym momencie zobaczyła, że kucharz płacze ze śmiechu – cała porcelana zamiast w kuchni, leżała rozbita w drobny mak na podwórku.
Po powrocie do kraju rodzina zamieszkała w Orłowie. Rodzice wynajęli piętro willi od poznańskiej rodziny, osiadłej na Wybrzeżu.
– Mieli synka w moim wieku, wychuchanego jedynaka. Tylko dlatego wynajęli nam mieszkanie, że byłam dziewczynką więc „nie będę Rogerka biła” – opowiada Kasia. – Niestety, tu srogo się przejechali, biliśmy się, czy raczej częściej ja jego. Jednak głównie łaziliśmy po drzewach i kursowaliśmy, ja na rowerku „Żabka”, po orłowskich wertepach z bandą okolicznych dzieciaków.
Kasia podkreśla, że bardzo była przywiązana do tej swobody bycia, włóczenia się do nocy po dworze. Mama była mądrą kobietą i pozwalała córce na poznawanie smaków życia. Zupełnie inne podejście do wychowania młodej osoby miała ciocia z Przemyśla, która przyjechała, by zająć się dziewczynką latem, gdy jej mama chodziła do pracy. Zdecydowanie sprzeciwiła się, by Kasia sama poszła na plażę. Odwet był dotkliwy.
Ze złości pocięłam jej ulubioną sukienkę w cieniutkie paski. Nie było to zbyt chwalebne zachowanie
– przyznaje Kasia.
Gdy jej koleżanki w niedzielę wychodziły przebrane w swoje sztywne, niedzielne sukienki na spacer z lalkami w wózkach, ona patrzyła na nie ze współczuciem.
– Z wyżyn mojego dresu i rowerku, którym odjeżdżałam sobie w towarzystwie wilczura sąsiadów w siną dal – dodaje Kasia. – Ale lubiłam też czasem zakradać się z koleżanką do pokoju jej babci i potajemnie zakładać jej przedwojenne balowe suknie, pióra i kapelusze, i buty na szpilkach.
Umiłowanie butów na szpilkach i wolności Katarzynie Kretkowskiej, szefowej klubu radnych Zjednoczonej Lewicy pozostało do dziś.
Beata podróżniczka
Była energicznym i żywiołowym dzieckiem. Kiedyś jej mama w akcie desperacji powiedziała: Życzę ci takiej córki, jak ty. To dopiero zobaczysz. – I mam taką córkę – z uśmiechem przyznaje Beata.
Mama się denerwowała, tata był ostoją spokoju, tonował napięcia, uważał, że rozmową można rozwiązać wszystkie problemy. A tych nie brakowało, bo córeczka dawała do wiwatu, ciągle ją gdzieś gnało. Beata wiedziała, że nie ma co ściemniać, bo rodzice prędzej czy później dowiedzą się o wszystkim.
Czy paliła papierosy? Tak. Czy spróbowała alkoholu? Tak. Czy wagarowała? Oj, tak. – I to sporo, choć lubiłam szkołę – przyznaje. – Jedne przedmioty lubiłam, inne mnie nie interesowały więc inaczej spędzałam na nich czas. Wtedy podróżowałam. Jeździliśmy z Wolsztyna do Nowego Tomyśla, Leszna, Poznania, Buku. Kiedyś wysiedliśmy na stacji Ptaszkowo. Było słonecznie, zielono, ptaki śpiewały, jak w raju.
Beata zawsze po południu meldowała się w domu więc rodzice nic nie wiedzieli o eskapadach. Raz jednak przegięła.
Nauczycielka skontaktowała się z mamą, pytając co dzieje się z córką, bo jej od dwóch tygodni nie ma w szkole
– wspomina Beata.
W liceum chodziła do klasy o profilu biologiczno-chemicznym, bo chciała zostać weterynarzem. W ogólniaku nadal wyznawała zasadę, że uczy się tego, co lubi. Fizyki na przykład nie cierpiała. Niespecjalnie przykładała się do prowadzenia zeszytów, wykorzystywała je maksymalnie – jeden służył do czterech przedmiotów, niewiele w nim było treści. Potrafiła jednak się zmobilizować i przepisać zeszyt z jakiegoś przedmiotu z całego semestru, jeśli był to warunek uzyskania lepszej oceny. Zawsze bardzo dużo czytała i nadal to robi.
W szkole średniej, szczególnie przed maturą, też wagarowała, ale „naukowo”.
– Gdy trzeba było zdobyć zaliczenie z ważnego dla mnie przedmiotu, to nie chodziłam na lekcje, tylko uczyłam się – przyznaje Beata. – Czasami grupkę takich wagarowiczów przygarniał ksiądz i zakuwaliśmy na plebanii. Nauczyciele jednak byli bardzo otwarci i wyrozumiali. Gdy tłumaczyłam nieobecność nauką, nauczyciel przekonywał mnie „Przecież ty dziecko byłaś chora”.
Cała jej klasa ogólniak skończyła z wynikiem bardzo dobrym. Ona na pierwszym roku studiów udzielała korepetycji studentom chemii i towaroznawstwa. Weterynarzem nie została. Skończyła bankowość i historię (dwie specjalności: pedagogiczną i gospodarczą), którą pokochała w liceum.
– Pracę pisałam u profesora Waldemara Łazugi, który nie mógł mi wybaczyć, że nie związałam się na przykład z Platformą. A ja serce mam po lewej stronie – śmieje się Beata Urbańska, radna Zjednoczonej Lewicy.
Tomek z blokowiska
Twierdzi, że miał szczęśliwe dzieciństwo. Od najmłodszych lat był samodzielny, wychowywał się z kluczem na szyi. Jest przykładem klasycznego chłopaka z blokowiska. Już w pierwszych klasach podstawówki sam jeździł tramwajem na treningi (co dzisiaj jest nie do pomyślenia). W Lechu grał w piłkę nożną. To wymagało zrobienia na przykład badań lekarskich, które wtedy były przeprowadzane na Dębcu.
Miałem wtedy może dziewięć lat. Pamiętam, że w dniu badań tramwaj nr 10 wykoleił się i wpadł w kamienicę. Na szczęście, spóźniłem się na niego
– mówi Tomek.
Początek lat 90. był trudny, rodzice pracowali na kilku etatach, a on ganiał samopas po osiedlu. Na os. Zwycięstwa ciągle coś powstawało, taka budowa prowokowała do droczenia się ze stróżem, który jej pilnował. Oni stawiali sobie za punkt honoru wejście na drugie piętro niedokończonej budowli, on latał za nimi, dosadnie tłumacząc co im zrobi, jak ich złapie.
Pokus było więcej, bo pod drugiej stronie Lechickiej są forty. Wtedy nie było tam bezpiecznie, grasowały w tej okolicy grupy skinów. Chłopcy z os. Zwycięstwa testowali się wzajemnie, kto zdobędzie się na odwagę i wejdzie do fortu.
– Prowodyrem nigdy nie byłem, ale z przyjemnością uczestniczyłem w różnych akcjach – przyznaje Tomek. – W podstawówce to były takie szczeniackie wygłupy. Dosypywało się nauczycielom ziemi do kawy, smarowało się nauczycielom krzesła klejem. Dostawałem uwagi, ale chyba potrafiłem się sprytnie wyłgać z różnych opresji, bo większych problemów nie miałem. Poza tym dobrze się uczyłem, głównie tego co mnie interesowało. W ósmej klasie na półrocze miałem kilka ocen niedostatecznych, ale chciałem iść do Marcinka więc w drugim semestrze miałem już same piątki.
W liceum uczęszczał do klasy dwujęzycznej, polsko-francuskiej, dlatego nauka w niej trwała pięć lat, pierwszy rok to była tzw. zerówka.
– Z tych pięciu lat to chyba łącznie chodziłem cztery, bo dużo wagarowałem. Wyróżniałem się kosmiczną liczbą nieusprawiedliwionych godzin – mówi Tomek. – W liceum rodzice byli dwa razy wzywani. W jednym przypadku groziło mi wyrzucenie ze szkoły, w drugim konsekwencje były mniej dotkliwe.
Poważnymi konsekwencjami mogła zakończyć się impreza z okazji 85-lecia szkoły.
– Z koncertem wystąpił zespół Elektryczne Gitary – wspomina Tomek. - Weszliśmy na maszt oświetleniowy, żeby być bliżej, lepiej widzieć. Niestety, byliśmy też pod wpływem alkoholu. Wybuchła awantura. Po raz drugi rodziców wezwano, gdy w pracowni informatycznej zainstalowałem na każdym komputerze grę i wszyscy jednocześnie mogliśmy w nią grać.
W ramach kary Tomek musiał zdradzić nauczycielowi, jak w przyszłości chronić komputery przed ingerencją pomysłowych uczniów.
Konsternację w liceum i protesty rodziców wywołała decyzja Tomka o opuszczeniu rodzinnego domu.
– W klasie maturalnej wprowadziłem się do kawalerki odziedziczonej po dziadku. Byłem niezależny finansowo, bo wygrałem w „Milionerach” – twierdzi Tomek. – Zamieszkałem z ówczesną dziewczyną co w tamtych czasach nie było dobrze widziane w szkole.
Tomka zawsze nosiło. Jak twierdzi, dzisiaj stwierdziliby u niego ADHD, a wtedy był oceniany jako dziecko nad wyraz żywe i nadaktywne. – Często zmieniałem zainteresowania – przyznaje Tomek. – Rok grałem na skrzypcach, potem ćwiczyłem karate, trenowałem piłkę nożną. I chyba mi to zostało. Studiowałem na pięciu kierunkach. Jak mi się nie podobało, to rezygnowałem. Najpierw studiowałem marketing na Uniwersytecie Ekonomicznym, później prawo, towaroznawstwo, politologię oraz administrację. Dwa ostatnie kierunki ukończyłem.
Tomasz Lipiński, radny Platformy nadal jest osobą bardzo aktywną o różnych, wciąż nowych zainteresowaniach.
Małgosia z duszą artystki
Wychowała się na wsi. Rodzice po pracy pomagali dziadkom w pracach polowych. Wakacje też tutaj spędzała. Nie nudziła się, bo atrakcji nie brakowało. Razem z rówieśnikami łapała kijanki w rzeczkach i kałużach czy z mostu rzucała jajkami w przejeżdżające samochody.
– To nie był mój pomysł, nie byłam prowodyrem – zastrzega Małgosia. I dodaje: – Wtedy byłam grzeczna, nie sprawiałam kłopotów. Moi rodzice byli bardzo wyrozumiali.
Po ukończeniu szóstej klasy wyfrunęła z rodzinnego domu. Przeniosła się do Lublina, by móc kontynuować edukację muzyczną. Mieszkała w bursie, w której najwięcej uczniów było ze szkoły muzycznej i znajdującego się w pobliżu liceum plastycznego.
Większość na ogół zostawała na weekendy w internacie, bo jeżdżenie co tydzień do domu oddalonego 80-130 kilometrów było niemożliwe.
– Mieliśmy więc dużo czasu i mnóstwo pomysłów. Słuchaliśmy wtedy Doors’ów, Nirvany. Pewnego razu postanowiłyśmy zrobić sobie wieczór muzyczny. Na świece nie było nas stać, poza tym wybór był ograniczony, dlatego kupiłyśmy znicze, przyznaję wątpliwej jakości – opowiada Małgosia.
Spotkanie udało się, przykra była pobudka.
Gdy nauczyciel wszedł do pokoju, zaczął krzyczeć, pytać co robiłyśmy. Sufit był czarny, ściany opalone. Dostałyśmy farbę i pędzle do ręki, musiałyśmy wymalować cały pokój. Innym razem, po bitwie na poduszki, odkurzałyśmy trawę przed bursą. Inaczej nie dało się zebrać pierza, ścielącego się przed budynkiem
– wspomina Małgosia.
Pierwsze piętro internatu zajmowali chłopcy, dziewczyny spały na drugim. Dzięki temu, że w oknach na pierwszym piętrze były kraty, dziewczyny mogły ze swoich pokoi wydostać się na zewnątrz i po kratach spuścić się na parter, by wieczorem pójść na dyskotekę.
– Niestety, w tym miejscu był ogród różany. Po zejściu rajstopy diabli wzięli więc później zakładałyśmy je dopiero na dole – opowiada Małgosia. – Inwencja twórcza nas nie opuszczała. Potrafiliśmy na przykład przenieść całą klasę do ogrodu, nie tylko ławki, krzesła, ale także tablicę. Pani dyrektor nie była zadowolona. Zupełnie inne podejście miał nasz wychowawca, który potrafił docenić pomysłowość młodych ludzi. Może dlatego, że w latach 80. wyjechał do Niemiec, gdzie zetknął się z nieco innymi, bardziej tolerancyjnymi postawami więc miał większy dystans do naszych wybryków.
Małgosia przyznaje, że różne „występki” uchodziły im płazem także z innego powodu.
– Jak coś zbroiliśmy, to pomagaliśmy w kuchni, pierwsi zgłaszaliśmy się, gdy trzeba było coś zorganizować. Koleżanka udzielała się w kabarecie, ja w samorządzie. To sprawiało, że nauczyciele byli wobec nas bardziej wyrozumiali – mówi Małgosia.
Naturalną kontynuacją zaangażowania społecznego była praca w samorządzie studenckim. Małgosia skończyła Uniwersytet Ekonomiczny w Poznaniu.
– Po drugim roku wybieraliśmy specjalizację – wspomina Małgosia. – Wszyscy chcieli na finanse i bankowość do profesora Alfreda Janca. Czekaliśmy na schodach gmachu głównego od godziny 22. Powstała lista kolejkowa, sprawdzaliśmy obecność. Do rana było sporo czasu i skończyło się to niezłą imprezą do tego stopnia, że rano niektórzy nie byli w stanie j wejść do budynku uczelni.
W podstawówce Małgosia była nieśmiała, rozkręciła się w liceum, bo trzeba było nauczyć się panowania nad tremą, by grać przed publicznością. Opanowanie sztuki publicznych wystąpień przydaje się dzisiaj Małgorzacie Dudzic-Biskupskiej, radnej Platformy w samorządzie.
Halinka szalona studentka
Dzieciństwo, lata szkoły podstawowej i średniej minęły jej bezproblemowo. Była grzeczną dziewczynką, dobrą uczennicą, która nie sprawiała kłopotu. Można powiedzieć, że trzymana była „krótko” – zero wieczornych powrotów, wyjść na prywatki, nawet w ogólniaku.
Bunt babski przeszłyśmy w liceum. Chodziłam do żeńskiej klasy, byłam jej gospodarzem. Wychowawczyni oczekiwała, że będziemy zachowywać się grzecznie, a ja zawsze trzymałam stronę dziewczyn, więc relacje z nauczycielką były nieszczególne. Po maturze wyrwałam się spod kontroli mojego ojca, przyjechałam na studia do Poznania. Zamiast się uczyć, odwiedzałam kluby studenckie, dobrze się bawiłam. W efekcie musiałam zakończyć swoją dwuletnią przygodę z prawem. Wróciłam do Koszalina, pracowałam, studiowałam turystykę i rekreację. W międzyczasie wyszłam za mąż i wróciłam do Poznania, gdzie na tutejszym AWF-ie skończyłam turystykę
– przyznaje Halina.
Dobrze wspomina studenckie szaleństwa, bo poznała wtedy mnóstwo ludzi, którzy są dziś znanymi politykami, biznesmenami.
– Żałuję jedynie, że nie skończyłam prawa – przyznaje Halina Owsianna, radna Zjednoczonej Lewicy.