W Himalajach otarli się o śmierć
- Walczyliśmy o przeżycie. Nie żałujemy, że się wycofaliśmy - mówią Lech i Wojciech Flaczyńscy, grudziądzanie, którzy samotnie próbowali zdobyć Makalu. Zawrócili, choć od szczytu dzieliły ich zaledwie dwie godziny drogi.
Już na początku wyprawy zaczęły piętrzyć się przed nimi góry. Kiedy dotarli do stolicy Nepalu - Katmandu - w regionie pogorszyła się pogoda. Z tego powodu nie mogli polecieć samolotem do Tumlingtar w pobliże Himalajów.
- Nasza agencja podjęła decyzję o podróży autobusem. Wyruszyliśmy 13 kwietnia - opowiada Lech. Cóż to była za podróż! W żadnym stopniu nie można tego porównać z jazdą po polskich drogach. Zdezelowany pojazd wiózł ich przez 32 godziny fatalnymi drogami, często na skraju przepaści.
- Na drodze panował niesamowity tłok, smród spalin i kurz. Pobocza usłane gruzem po trzęsieniu ziemi. W dodatku przez cały czas autobus prowadził ten sam kierowca, który nie zmrużył oka - dodaje Lech.
Tuż obok rozegrała się tragedia
W Tumlingtar grudziądzanie przesiedli się do jeepów i po paru godzinach jazdy po wertepach Małych Himalajów dotarli do wioski Num, skąd dalej prowadzą już tylko ścieżki. Stamtąd na krótki lot do wioski Sedowa zabrał ich helikopter. Tam rozpoczęli 7-dniową karawanę do bazy pod szczytem Makalu, który wznosi się na wysokość 8 463 metrów.
W bazie wysuniętej na 5 600 m nad poziomem morza wspinacze spotkali sławnego Pakistańczyka Alego Sadparę, który w tym roku wraz z Simone Moro i Alexem Txikonem pierwszy raz w historii zdobyli zimą szczyt Nanga Parbat. - Okazał się być bardzo sympatycznym człowiekiem - wspominają.
27 kwietnia założyli obóz I, cztery dni później stanął obóz II na wysokości 6 600 metrów. - Przy kopaniu platformy pod namiot zaczęło bardzo mocno wiać. Musieliśmy mocować namiot wieloma szablami do podłoża, tam też doszło w nocy do tragicznego wypadku - opowiadają dalej grudziądzanie.
Podczas ich wyprawy na Makalu zginęło dwóch wspinaczy nocujących w namiocie obok. - Pogoda tej nocy była fatalna, wichura, miotło śniegiem. Na tej wysokości gotowanie trwa 2-3 godziny, trzeba otworzyć wszystkie wywietrzniki, ale wtedy wiatr wcis ka do środka mnóstwo śniegu. Pewnie chcieli tego uniknąć. Nawet nie wiedzieliśmy, że zmarli. Zaczadzili się spalinami z maszynki do gotowania - mówi Lech.
Po tym wypadku Lech i Wojciech zeszli z powrotem do bazy, aby zregenerować siły. A 4 maja ruszyli ponownie do góry, z zamiarem założenia na przełęczy Makalu La kluczowego obozu III. Doszli na wysokości 7 111 metrów, zostawili depozyt i ponownie zeszli do bazy.
10 maja pokonali dwie ogromne bariery skalne i założyli na przełęczy Makalu La na wysokości 7 400 m obóz III. - Dookoła widać było morze gór, dziesiątki szczytów. Naprzeciwko, zdawało się na wyciągnięcie ręki, stała południowa ściana Lhotse, na której zginął Kukuczka, oraz Everest - opowiadają.
Noc spędzili na przełęczy Makalu La snując plany o ataku szczytowym. Ponownie zeszli do bazy czekając na tzw. okno pogodowe, ale ich zamiary znowu pokrzyżowała aura. Wszystkie ekipy, które wspinały się na Makalu zeszły do bazy i tam czekały tydzień na jej poprawę. Kiedy tylko pojawiła się szansa na zdobycie szczytu, Flaczyńscy ruszyli pierwsi.
- I to chyba był nasz błąd. Sprawnie doszliśmy na przełęcz Makalu La. Nad ranem ruszyliśmy do góry w nieznane. W ciemnościach jednak nie odnaleźliśmy drogi do obozu IV, wytyczyliśmy w stromym skalnym terenie własną - wspominają grudziądzanie.
Na wysokości 7 600 m postawili szturmowy namiocik (1 kg wagi). Spędzili tam bardzo ciężką noc przy -30 st. Celsjusza. A 20 maja nad ranem rozpoczęli atak szczytowy. Niestety gruba warstwa śniegu zasypała liny poręczowe. Wspinaczkę dodatkowo utrudniał żar lejący się z nieba, który wysysał z nich resztki sił. Około godz. 18 doszli do podnóża Kuluaru Francuskiego. Stąd na szczyt są jeszcze dwie godziny wspinania.
Osiągnęli wysokość 7 900 m
- Słońce zaszło i temperatura momentalnie spadła ponownie do -30 st., nadciągnęły chmury i zawiało mocniej. Osiągnęliśmy wysokość 7 900 m. Tam podjęliśmy decyzję o powrocie. Baliśmy się odmrożeń. W drodze powrotnej do obozu IV byłem już wykończony fizycznie, szedłem tylko siłą woli - mówi Lech. - Nie żałujemy tej decyzji, uważam, że postąpiliśmy rozsądnie. Makalu to trudna góra. Zawsze można spróbować ponownie.
Po trzech dniach schodzenia Flaczyńscy dotarli do bazy. Agencja naciskała, żeby kończyć akcję i schodzić z góry. Czas naglił, a grudziądzanie nie chcieli pozostawić swojego sprzętu w wyższych partiach Makalu. Po zaledwie dwóch godzinach odpoczynku Wojtek ruszył ponownie do góry. Ta decyzja kosztowała go wiele zdrowia. Wyżej panowały już straszne warunki. Na przełęczy wiatr osiągał 100 kilometrów na godzinę. Kiedy schodził ze sprzętem, na ratunek ruszył mu Lech. - Czułem, że coś z nim jest nie tak. Rzadko kontaktował się przez radiotelefon. Bałem się o niego. Potem okazało się, że doz nał obrzęku płuc i był skrajnie wyczerpany - opowiada z ciężkim sercem ojciec Wojtka. - 11 dni akcji non stop na tych wysokościach wykończyłoby każdego.
Grudziądzanie objuczeni ekwipunkiem z trzech obozów dotarli do bazy. Spakowali resztę dobytku i zaczęli zejście. Wojtek z trudem oddychał, przystawał co kilka kroków. Po trzech dniach dotarli do wioski Yangle Kharka na 3 500 m. Stamtąd zabrał ich helikopter do Katmandu. Wojtek w stolicy Nepalu trafił na dwa dni do szpitala.
- To była nasza najtrudniejsza wspólna wyprawa. Wchodziliśmy na szczyt bez pomocy tragarzy, działaliśmy całkowicie samodzielnie. Nigdy wcześniej nie byliśmy tak wysoko. Mogliśmy liczyć tylko na siebie i nie zawiedliśmy się - kończą opowieść.