Grupa przyjaciół z Białegostoku postanowiła bezinteresownie pomagać chorym dzieciakom. To Podlascy Aniołowie. Nie płacą księgowej ani prawnikom, bo wszystkie zebrane pieniądze przekazują swoim podopiecznym.
Mamo, czy ja muszę zachorować, żebyś została ze mną w domu? - takie pytanie zadała mi córka, gdy moja aktywność charytatywna zaczęła pochłaniać mi olbrzymią część wolnego czasu. Po tych słowach trochę przystopowałam - mówi Sylwia Rudnicka z Białegostoku, jedna z członkiń fundacji Podlascy Aniołowie. - Ale pomaganie innym jest jak narkotyk. Jeśli raz poczuje się tę satysfakcję, że dzięki tobie ktoś mniej cierpi, to nie da się przestać tego robić...
Dziennikarze z naszej redakcji włączyli się w ostatnią akcję tej fundacji „Pierwszy uśmiech na pierwsze urodziny Wiktorii” - dziewczynki chorej na bardzo rzadki zespół wad wrodzonych. I zauważyliśmy, że darczyńcy czasami z niepokojem spoglądają w stronę fundacji - z obawą, że darowizny nie w całości trafiają do potrzebujących, tylko zasilają tzw. cele statutowe organizacji. Podczas akcji spotkaliśmy się z wieloma nieprzychylnymi komentarzami, dotyczącymi obrotu darowiznami przez różne fundacje. Postanowiliśmy więc sprawdzić, ile prawdy jest w tym fermencie. Podlascy Aniołowie zgodzili się opowiedzieć naszym Czytelnikom, jak wygląda ich działalność od kuchni.
Księgowa nie chce pieniędzy
Rok temu grupa przyjaciół z Białegostoku postanowiła pomóc Marcelince, której rak zabierał wzrok. Rozmach, jakiego nabrała ich akcja „Oko w oko z rakiem” przerósł oczekiwania wszystkich. W jeden dzień uzbierali 100 tysięcy złotych! A nie byli jeszcze żadną organizacją. Skrzyknęli się po prostu na facebooku i dosłownie w kilka dni zorganizowali koncert na rzecz chorej dziewczynki.
Już po akcji, gdy emocje opadły, postanowili, że skoro tak łatwo przychodzi im pomaganie, pójdą za ciosem. Kilka tygodni później założyli fundację. Dziś, po niemal roku istnienia, tworzy ją pięć osób. Najstarszy Michał Mroczkowski i najmłodsza Justyna Gościewska odpowiedzialni są za to, by „w papierach wszystko się zgadzało”. Stefan Sochoń jest prezesem organizacji i tak naprawdę jej założycielem. To on był głównym sprawcą zamieszania przy organizacji zbiórek na rzecz Marcelinki. Sylwia Rudnicka i Wojciech Kulikowski uzupełniają team. Zresztą, jeden z najbardziej rozpoznawalnych na Podlasiu. Nie tylko dlatego, że zasłynęli eventami, zbierając ogromne pieniądze na rzecz chorych dzieci, ale też dlatego, że wszystkie zebrane środki - co do złotówki! - przekazują swoim podopiecznym.
- Na razie możemy sobie na to pozwolić, ponieważ nie musimy płacić czynszu za lokal, spotykamy się w swoich domach czy miejscach pracy - wyjaśnia Michał. - Nie mamy asystentki, a nawet nasza księgowa mówi, że dopóki my będziemy pracować za darmo, ona też nie weźmie ani złotówki za swoją pracę. Podobnie kancelaria prawna - też nie ponosimy kosztów jej obsługi, a i firma reklamowa za darmo nam drukuje potrzebne materiały promocyjne.
Pieniądze na przysłowiowe spinacze wykładają ze swoich kieszeni. Sylwia zauważa, że każdy z członków grupy ma na tyle stabilną sytuację finansową, że bez większego problemu może takimi kosztami obciążyć swój prywatny budżet. Jednak wszyscy zgodnie podkreślają, że jest to możliwe głównie dlatego, że organizują tylko 1-2 akcje charytatywne w roku. Dzięki temu nie nadużywają uprzejmości specjalistów obsługujących fundację. Ale nie wykluczają, że w przyszłości ta sytuacja może się zmienić.
- Jeśli przyjdzie taki moment, w którym będziemy musieli ponosić większe koszty prowadzenia fundacji, zostaniemy zmuszeni tak skonstruować umowy z podopiecznymi, aby część darowizn była przekazywana na cele statutowe - przyznaje Michał. Dodaje, że zdaje sobie sprawę z tego, że istnieją w naszym kraju nieuczciwe organizacje charytatywne, ale nie należy wszystkich wrzucać do jednego worka. Trudno wymagać od osób, które poświęcają swój wolny czas na pomaganie innym, aby z własnej kieszeni finansowały istnienie fundacji. Ich działania bowiem są bardzo czasochłonne i wymagają wielu poświęceń.
Muszą uważać co publikują w internecie
- Przygotowanie koncertu to kilka tygodni pracy na pełnych obrotach - mówi Justyna. - A przecież wszyscy mamy jakieś życie prywatne i każdy z nas pracuje zawodowo, przez co tak naprawdę organizacją zająć się możemy dopiero „po godzinach”. Często kosztem najbliższych. A najtrudniejsze i najbardziej czasochłonne jest szukanie sponsorów i darczyńców fantów na licytacje.
Sylwia dodaje, że w tym celu wykorzystują głównie prywatne kontakty, ale to i tak nie zmienia faktu, że „naprosić się trzeba”.
- Mimo skurczonej doby i braku wolnego czasu dla siebie i bliskich, świadomość, że mamy tak wielką możliwość oddziaływania na ludzi, że pójdą za tobą w szczytnym celu, jest największym spełnieniem i ukoronowaniem naszego poświęcenia - kwituje Sylwia.
Podlascy Aniołowie przyznają, że od momentu powstania fundacji ich życie się zmieniło. Widząc z bliska cierpienie innych, przewartościowali własne potrzeby. Ale też teraz muszą bardziej uważać na to, jak się zachowują w miejscach publicznych i co publikują na swoich profilach na portalach społecznościowych. Wszystko po to, by jakimś głupstwem nie zniszczyć wizerunku organizacji.
- U mnie zmienił się jeszcze kolor brody - dodaje ze śmiechem Michał. I podkreśla, że organizacja akcji charytatywnych to olbrzymia odpowiedzialność.
- To jest tak, że nasi podopieczni - zwracając się do nas o pomoc - wierzą nam i liczą, że dzięki naszej działalności uda się zebrać pieniądze, które uratują im zdrowie czy nawet życie. A my nie możemy ich zawieść - mówi Wojtek.
Jak Jurek Owsiak i jego orkiestra
Michał działania Podlaskich Aniołów porównuje do Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy :
- Fundacje są swego rodzaju łącznikiem między potrzebującymi a społeczeństwem, które może im tę pomoc dać - wyjaśnia. - Nie należy obawiać się takich organizacji, trzeba umożliwiać im działanie. To jest tak jak z Jurkiem Owsiakiem. Co chwila słychać głosy krytyki skierowane w niego i Orkiestrę. Ale tak naprawdę, gdyby nie on i jego charyzma, nie byłoby ogromnych pieniędzy, dzięki którym w szpitalach mamy sprzęt ratującym życie wszystkim, również jego przeciwnikom. Naszym Jurkiem Owsiakiem jest Stefan. Nawet głosy mają podobne! Naszą orkiestrą są koncerty, zaś finałem - łzy wdzięczności szczęśliwych rodziców chorych dzieci. Ten moment rekompensuje nam wszystko: nieprzespane noce, zaległości w pracy. Zapomina się nawet o zmęczeniu... - kończy Michał.