W kolejnej debacie Trump będzie grał ostrzej [rozmowa]
Rozmowa „Gazety Pomorskiej“ z Andrzejem Dąbrowskim, analitykiem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych o tym, czego z debaty możemy dowiedzieć się o Ameryce.
- Co debata Trump-Clinton powiedziała nam o współczesnej Ameryce?
- Przede wszystkim to, że niezależnie od temperamentu kandydaci muszą liczyć się z elektoratem i trzymać na wodzy emocje. Opinia mediów, zwłaszcza tych społecznościowych jest dziś niesłychanie ważna. Być może dlatego ta debata była bardziej merytoryczna, niż się wcześniej tego spodziewałem. I nudna.
- Dowiedzieliśmy się, gdzie przebiega główna linia podziału w dzisiejszej Ameryce?
- Na pewno nie jest nią polityka zagraniczna. Tej dotyczyła ostatnia część, dla Amerykanów znacznie mniej ciekawa niż podatki, jakie będą musieli zapłacić. Clinton wyraźnie odwoływała się do wyborców Berniego Sandersa: młodych ludzi, którzy spłacają wysokie kredyty i są nimi przytłoczeni, bo zarabiają za mało w stosunku do swoich oczekiwań. Trump dał sygnał skierowany do najbogatszych, którym chce obniżyć podatki. Jego zdaniem to obniżenie podatków przełoży się na tworzenie nowych miejsc pracy. Mieliśmy tu dwie wizje - redystrybucyjną i liberalną.
- Czy to nie fasadowy podział? Wiadomo, że za Clinton również stoi wielki biznes.
- Owszem, ale ten biznes jest politycznie podzielony. Republikanie tradycyjnie wspierani są przez przemysł naftowy i zbrojeniowy. Zapleczem Demokratów jest Wall Street oraz nowe technologie. Trump kierował swoje komunikaty również do wyborców gorzej sytuowanych, ale ze stanów tradycyjnie republikańskich. Podobnie profiluje swoje wystąpienia Hillary Clinton. Ta linia podziału nie jest oczywiście nowa, funkcjonuje w życiu publicznym od lat 60. Zresztą w wielu przypadkach programy obu kandydatów są do siebie podobne. Dojrzałe demokracje mają to do siebie, że pomiędzy prawicą i lewicą różnice programowe są niewielkie.
- Komu podczas debaty udało się trafić do wyborców niezdecydowanych?
- Na to pytanie odpowiedzą nam dopiero szczegółowe sondaże.
- Tym telewizyjnym i internetowym Pan nie ufa?
- Nie zwracałbym na nie uwagi. To są zwykle sondaże telefoniczne, niepogłębione. Dopiero te rozbudowane badania przyniosą nam wiele odpowiedzi. Zarówno Clinton, jak i Trump walczą o elektorat ze stanów, które tradycyjnie decydują o tym, w którą stronę przechyli się szala. Na pewno dużo do powiedzenia będzie miała klasa średnia. Ale nie wyciągałbym przedwczesnych wniosków. Zobaczyliśmy dopiero pierwszą debatę, którą należy traktować jako badanie gruntu. Trump przyjął strategię łagodności, sądził, że taką taktyką uzyska więcej, ale przeliczył się. Można się zatem spodziewać, że w kolejnej debacie zagra ostrzej.
- W przypadku Trumpa była to pierwsza taka konfrontacja. Clinton jest już obyta w takiej walce. Można się więc spodziewać, że czas przed kamerami będzie działał na korzyść Trumpa?
- Bez wątpienia. Trump chyba nie był w formie, był lekko przeziębiony, co wpływa na wizerunek przed kamerami. Formuła kolejnej debaty będzie uzgodniona przez sztaby. Sądzę, że sztab Trumpa będzie naciskał na większy udział publiczności, bo Trump zdecydowanie lepiej się czuje słysząc aplauz. W każdym razie liczę na większy show.
- Trump ma o wiele mniejsze zaplecze finansowe. Za Clinton stoją najlepsi fachowcy od PR-u w branży. To było widać?
- To widać w całej kampanii. Clinton ma wokół siebie znakomitych fachowców, którzy wspierają ją od lat. Tymczasem Trump mianował właśnie czwartego już szefa swojej kampanii, więc w dużej mierze polega na tych, którym ufa - głównie swojej rodzinie. Odwołuje się często do własnej intuicji. Clinton ma lepszą technikę trafiania do poszczególnych części elektoratu, ale Trump często przebija ją swoją świeżością „naturszczyka”. Dopiero wybory pokażą, co było bardziej skuteczne.