W oczekiwaniu na następną falę
Gdyby minister zdrowia Adam Niedzielski był kierowcą miejskiego autobusu, pasażerowie szybko dostaliby ostrej choroby lokomocyjnej. Nagłe szarpnięcia, przyspieszenia, hamowania, jazda od krawężnika do krawężnika – po jednym przystanku wszyscy wychodziliby z pojazdu zieloni. Szkopuł w tym, że my jedziemy tak już od dawna, a wysiąść nie za bardzo możemy.
Nie ma to jako otworzyć hotele i stoki pod groźbą ich rychłego zamknięcia, zagwarantować sobie tym samym niekontrolowany najazd turystów, a potem załamywać ręce nad brakiem społecznej dyscypliny. I potem wszystko znowu zamykać – zaczęło się od Warmińsko-Mazurskiego, co jest pewnym chichotem losu, bo to Podhale za sprawą balu na Krupówkach miało stać się epicentrum trzeciej fali, jednak bądźcie gotowi na każdy scenariusz. Zagrożone strefy w każdym województwie mogą pojawić się z dnia na dzień.
Zaliczam się do tej grupy Polaków, którzy odwlekali pierwszy wyjazd na narty w tym sezonie w obawie przed pierwszą falą – turystyczną. Teraz wszystko wskazuje też na to, że będzie to również grupa, której plany zepsuje enta fala – koronawirusa. Nie mam pretensji, mam tylko wątpliwości.
Mniejsza o to, że stoki, czy w ogóle rekreacja na świeżym powietrzu i turystyka traktowane są jak zagrożenie, choć dowodów na ich kluczową rolę w transmisji wirusa brak. Wszyscy jednak zapominają o wytycznych z rządowych stron internetowych. Tam rekomendacje są jasne jak słońce. Warto je przypominać, bo to ważne i pomaga uniknąć paniki. Za kontakt bliski z zakażonym, a więc stwarzający ryzyko, uznawany jest ten bliższy niż 2 metry, dłuższy niż 15 minut, polegający na przebywaniu w tym samym pomieszczeniu lub bezpośredniej rozmowie.
To jest punkt wyjścia – od dawna ignorowany, nie tylko u nas. W każdym razie spełnienie tych warunków na przykład na stoku jest dość trudne.
Załóżmy jednak ufnie, że szamoczący się w sprawie pandemii rząd szamocze się z ładem i składem, że jest w tym jakiś ukryty sens i jeszcze jakaś bardziej ukryta logika. Przyjmijmy, że – choć mogłoby się wydawać inaczej – zalecenia i rozporządzenia nie zmieniają się w oparciu o dwa zdjęcia z zatłoczonych Krupówek i kolejki na wyciągu. Zignorujmy fakt, że po prawie roku obowiązku zasłaniania twarzy za nieskuteczne uznano stosowanie wszystkiego, co nie jest maseczką medyczną, a jest to o tyle ciekawe, że sens używania tychże na zewnątrz również nie został dotąd czarno na białym wykazany. Wiadomo za to, że do największej liczby zakażeń dochodzi w pomieszczeniach zamkniętych. Zostawmy to z boku, mnożenie pandemicznych absurdów to rozrywka nieskomplikowana i niewiele z niej nie wynika.
Warto zwrócić za to uwagę na inną rzecz. Wciąż szachujemy się obostrzeniami, jakby nie istnieli zaszczepieni i ozdrowieńcy. Tych pierwszych jest już ponad trzy miliony, tych drugich ponad milion sześćset. Zakładam, zapewne na wyrost, że w pierwszej kolejności nie szczepiono ozdrowieńców, bo byłoby to przecież bez sensu. Do tego dochodzą osoby z negatywnymi testami (kilkadziesiąt tysięcy dziennie) i ci, którym w testach na przeciwciała wychodzi wcześniejsze przebycie choroby (brak danych, czy ktoś to w ogóle monitoruje?). To już jest całkiem pokaźna grupa, która bez żadnych przeszkód mogłaby korzystać z restauracji, kawiarni, siłowni, aquaparków, hoteli, sanatoriów, stoków, uczestniczyć w widowiskach sportowych i stanowić sukcesywnie powiększającą się forpocztę owej słynnej „nowej normalności”.
Za trudne do przeprowadzenia? Nie do upilnowania? Czyli mówicie, że ta nowoczesna rządowa aplikacja STOP COVID nie dałaby sobie z tym rady? No może macie rację.
Ale co w takim razie z odblokowywani służby zdrowia, skoro już zaszczepiliśmy medyków i personel? Dlaczego szpitale nie odpuszczają koncepcji covidocentryzmu? No to jak to jest? Mamy jakiś pomysł na tę pandemię czy wciąż jazda zakosami starą trasą?
Proszę odsunąć się od drzwi, następny przystanek: lockdown.