"W pierwszy dzień mały nie chciał wychodzić na zewnątrz. Mówił, że będą strzelać". Przyjęcie uchodźców do domu było dla nich oczywiste
- Co z tego, że będziemy mieć jedno pomieszczenie wolne. Trzeba się otwierać i pomagać, to taki naturalny odruch serca – mówi jedna z osób, które przyjęły osoby uciekające przed wojną w Ukrainie. W geście bezinteresownej pomocy rodziny w całej Polsce otwierają drzwi swoich domów dla uchodźców. W tak trudnym dla nich czasie wykazują się ogromną empatią, solidarnością i zrozumieniem oraz pomagają im się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Opowiedzieli o tym w rozmowie z "Głosem Wielkopolskim".
Dorota Słowińska chciała pomóc Ukrainkom i Ukraińcom jeszcze w 2014 roku, kiedy wybuchła wojna w Donbasie. Gdy okazało się, że to nie jest już tylko Donbas, ale cała Ukraina, stało się dla niej oczywiste, że w jej domu schronienie znajdą uciekający przed wojną.
- Mieszkam sama w dużym domu i uznałam, że to jest społecznie nie w porządku, że ta przestrzeń się marnuje, podczas gdy są ludzie, którzy potrzebują schronienia. Trudno w takiej sytuacji się nią nie podzielić
– opowiada Dorota Słowińska.
Jak mówi, w domu ma trzy sypialnie, gabinet i dwie łazienki. Obmyśliła, że w każdym z trzech wolnych pokoi mogą zamieszkać dwie osoby. Razem sześć. Swoją chęć pomocy zgłosiła już 24 lutego w komentarzach na mediach społecznościowych. Odpowiedź była natychmiastowa. Za pośrednictwem sieci Stowarzyszenia Warto Razem trafiła do niej sześcioosobowa rodzina z Odessy – Irina, jej mąż Danił i ich dzieci: 4-letni Andriuszka, 6-letni Dawid, 10-letnia Nadia oraz 12-letni Danił.
Rodzina już wcześniej myślała o emigracji, ale wybuch wojny spowodował, że podjęli tą decyzję w kilka godzin.
- Od czasu okupacji Krymu przez Rosjan było dla nich oczywiste, że wojna nadejdzie. Chcieli przenieść się w bezpieczniejsze miejsce – mówi Dorota.
Z Odessy wyjechali jeszcze tego samego dnia rozpoczęcia agresji na pełną skalę przez Rosjan. Do domu Doroty dojechali w niedzielę 27 lutego.
- W pierwszy dzień mały nie chciał wychodzić na zewnątrz. Mówił, że będą strzelać. Później na szczęście doszli do siebie. Myślę, że dużo im dało to, że wyjechali szybko i całą rodziną, więc poczucie bezpieczeństwa zostało zachowane
– opowiada Dorota.
Dorota nie mówi po rosyjsku ani ukraińsku, a jej goście po polsku, ale bez problemu udaje im się dogadać.
- Gdy mówimy wolno, możemy się zrozumieć. Używamy też aplikacji tłumacza. Uczymy się od siebie nowych słów – opowiada. - Niektóre słowa wydają im się zabawne, inne z kolei bawią mnie. Któregoś dnia odwiedzili nas ich znajomi, którzy uciekli spod Odessy. Rozmawialiśmy o życiu, o tym kto gdzie pracuje, o religii, wychowaniu dzieci. Jakoś udało nam się dogadać.
Jej goście bardzo szybko zaczęli organizować sobie na nowo życie. Jak opowiada Dorota, Danił jest operatorem żurawia, ale żeby pracować w Polsce musi zrobić kurs, który już rozpoczął.
Z kolei Irina jest stylistką paznokci, a w niewielkim bagażu przywiozła cały swój sprzęt: lampę, lakiery, pędzelki.
– Mówiła, że to jest jej praca i dzięki temu będzie zarabiać – opowiada Dorota. – Także teraz mamy wszyscy pomalowane paznokcie – śmieje się i dodaje, że Irina była już na pierwszym spotkaniu o pracę. - Jeżeli chodzi o zdobienie paznokci, to Irina robi niesamowite rzeczy.
W zeszłym tygodniu ich dzieci poszły do przedszkola i szkoły. Danił jest już zapisany do klubu sportowego, a Dorota pomaga rodzinie znaleźć lekcje gry na fortepianie dla Nadii.
Drzwi jej domu są otwarte dla rodziny z Ukrainy tak długo jak będą tego potrzebowali.
Jak przyjęto by dawnych demoludów?
Kiedy wybuchła wojna Zofia i Paweł Kwiatkowscy byli na wakacjach. Po powrocie chcieli natychmiast zacząć działać. Dlaczego?
- Niektórzy się dziwią, że można przyjąć nieznajomych do domu. Myślę, że trzeba się postawić w ich sytuacji. Jeżeli te pociski trafiałyby bliżej i musielibyśmy w pięć minut się spakować i wyjechać np. do takiej cieplutkiej Szwajcarii, jakbyśmy chcieli żeby przyjmowano nas, osoby z dawnego Bloku Wschodniego?
- mówi Zofia Kwiatkowska
Małżeństwo opublikowało ogłoszenie w internecie, na które natychmiast odpowiedział Oleksy. Chłopak mieszka w Poznaniu już 5 lat i obecnie zajmuje się łączeniem osób z Ukrainy z Polakami. Oleksy poprosił o pomoc dla swojej dalekiej znajomej z półtorarocznym dzieckiem, która nikogo tu nie znała.
Ale były też obawy. Oleksy był dla Kwiatkowskich nieznajomym z internetu, a małżeństwo w swoich planach wolało pomóc rodzinie skierowanej do nich poprzez sprawdzoną organizację.
- Oczywiście towarzyszyła nam niepewność. Mamy takie czasy, że jest pełno naciągaczy. Ale postanowiłem nie być służbistą i zaryzykować
– mówi Paweł Kwiatkowski.
- To był początek. Ta sytuacja z dnia na dzień się rozwijała – dopowiada Zofia.
- Pojechaliśmy. Widzę, że siedzi załamana Dasza z walizką i zapłakanym synkiem. Nie było możliwości żadnego naciągania. Wszystko potem wychodzi w rozmowie. To się czuje intuicyjnie – kontynuuje Paweł.
Nagle w domu Kwiatkowskich, po wielu latach, ponownie pojawiły się barierki na schodach, akcesoria i zabezpieczenia dla dzieci. Dasza i mały Nikita przyjechali z Kamieńca Podolskiego. Kobieta zdawała sobie sprawę, że wojna będzie trwała i nie chciała, żeby dziecko było straumatyzowane. Droga przez granicę zajęła im 6 godzin. Dasza szła pieszo z dzieckiem na ręku. Gdy dotarła do Poznania dziecko było wyziębione i kaszlało.
- Przyjechali wykończeni. Dasza mimikę twarzy odzyskała chyba po tygodniu. Na początku była nieobecna – mówi Paweł.
Pomagać z wizją
Dasza z Nikitą u Kwiatkowskich spędzili 9 dni. Wystarczył jeden post na Nieformalnej Grupie Strzeszyńskiej i natychmiast strzeszyńska społeczność rzuciła się do pomocy.
- Dzwonek do drzwi i nagle ktoś przychodzi z wózkiem, zaraz ktoś z nosidełkiem. Część darów trzeba było nawet odsyłać – opowiada Paweł.
Dzięki pracy całej grupy znajomych i nieznajomych Kwiatkowskich, Dasza i Nikita mieszkają już samodzielnie.
- Przypadkowo okazało się, że w centrum jest mieszkanie, które w marcu właściciele udostępniają za darmo, a w kwietniu za pół ceny - opowiadają i dodają, że wspólnymi siłami udało się je też umeblować.
Okazało się też, że właścicielka jednego z prywatnych żłobków stworzyła dwie grupy dla dzieci ukraińskich, które przyjmuje za darmo dopóki rodzice nie będą w stanie opłacić ich pobytu.
- Od słowa do słowa wyszło, że poszukiwane są też opiekunki z językiem ukraińskim. Dasza dostała gwarancję zatrudnienia i w tej chwili już robi szkolenie on-line na opiekuna dziennego, które udało nam się jej sfinansować dzięki życzliwości grupy znajomych – opowiada Paweł.
- Uważamy, że trzeba pomagać, ale z wizją. Należy mieć pomysł, dużo cierpliwości i przygotować się na to, że to nie jest łatwe. To wprowadzenie kogoś zagubionego, z traumą, po doświadczeniach, których nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić – bo jak spakować całe życie do jednej walizki, a w drugiej ręce mieć dziecko i nie wiedzieć, czy się wróci do swojego domu
– mówi Zofia. - I przede wszystkim należy nie oczekiwać żadnej wdzięczności, bo tu nie o to chodzi.
Jak opowiadają, każda osoba, która do nich trafia, ma swoją grupę wsparcia. Pomagają jej założyć konto w banku i uzyskać PESEL. Zofia i Paweł Kwiatkowscy mają doświadczenie w kompleksowym pomaganiu, bo od lat prowadzą Fundację CHCEmisie. Wspiera pełnoletnie dzieci, które wychodząc z domu dziecka i nie mają gdzie się podziać. Fundacja otworzyła kilka mieszkań treningowych, a także wspiera młodych dorosłych w usamodzielnianiu się.
- Ponad 30-letnia kobieta z dzieckiem prawdopodobnie miała w Ukrainie swoje ustabilizowane życie, pozycję, szacunek do siebie samej. Trzeba pomóc takiej osobie się usamodzielnić, a nie utrzymywać ją – mówi Paweł.
Życie w małym plecaczku
Do Daszy i Nikity dołączyła już kolejna osoba, którą wspierają Kwiatkowscy. To 21-letnia Alina, studentka anglistyki z Połtawy. Przyjechała z małym plecaczkiem, do którego wrzuciła laptopa, t-shirt i paszport. Jechała na stojąco, nie spała przez trzy dni. Również tutaj zadziałała sieć Oleksego, z którym Kwiatkowscy się zaprzyjaźnili.
- Gdy opowiadała o podróży mówiła, że nie pamięta jak to przeżyła, odłączyła się od materialnego świata, bo inaczej by jej nie zniosła
– opowiada Zofia.
W Połtawie została jej babcia i mama. Wujek Aliny poszedł walczyć, a jej babcia nie chciała wyjechać dopóki nie będzie wiedziała, że syn jest bezpieczny. Z kolei jej mama nie chciała zostawić swojej mamy.
- Na tą młodą dziewczynę tyle spadło. Mamy 24-letnią córkę i w Alinie widzę naszą Marysię. To jest cudowna osoba, delikatna, wrażliwa. Miała swoje plany i nagle mama jej powiedziała: „Pakuj się musisz jechać”. Nikogo tutaj nie znała – mówi Zofia.
- Także dziewczyny się poprzytulały, popłakały. Poszliśmy na spacer, na pizze. Kolejna grupa znajomych włączyła się w pomoc. Koleżanki Zofii przyniosły bieliznę, ubrania, kosmetyki, chemię. Zrobiliśmy zrzutkę na start, bo Alina przyjechała z nic niewartymi hrywnami, czyli bez grosza przy duszy – opowiada Paweł.
Obecnie Kwiatkowscy szukają pracy dla Aliny. Przewidują, że za dwa miesiące Alina i Dasza będą w stanie same się utrzymać w mieszkaniu, które wynajęte jest na pół roku.
- To też jest ważne dla nas jako społeczeństwa, żeby te osoby współtworzyły razem z nami rzeczywistość. Oczywiście trzeba pamiętać, że tak jak w każdym państwie ludzie są różni – mniej lub bardziej wykształceni, a także, że nie wszyscy będą w stanie od razu się zaadaptować w związku z ogromną traumą – mówi Zofia.
Jak mówią, sami mają znajomych, którzy przyjęli sześcio a nawet ośmioosobowe rodziny. Ale para jest też świadoma, że nie każdy może lub chce przyjąć uchodźców w swoim domu, a pomoc finansowa czy rzeczowa jest też bardzo ważna.
Goszczenie osób doświadczonych traumatycznymi przeżyciami jest też obciążające psychicznie dla przyjmujących.
- Ta wojna stała się obecna w naszym domu razem z ich bagażami, problemami. Słyszymy, że nasi goście rozmawiają z rodzinami o bombardowaniu, płaczą – mówi Paweł.
Rzeczywistość wojny i pokoju jest wręcz surrealistyczna.
- W niedzielę byłyśmy na cytadeli z Aliną. Pełno ludzi słońce, waty cukrowe, biegają dzieci, śmieją się. Jednocześnie Alina rozmawia z mamą, która opowiada że od 2 do 7 były alarmy i bombardowania – mówi Zofia.
Państwo Kwiatkowscy już planują pomóc kolejnej osobie, ale wcześniej chcą znaleźć mieszkanie i uruchomić grupę wsparcia. Z kolei Alina ma nadzieję, że jej mama kiedyś pozna Kwiatkowskich.
Naturalny odruch serca
Natalia i jej 10-letnia córka Alina znalazły schronienie w domu Marioli Dymarczyk-Kuroczyckiej. Dlaczego rodzina zdecydowała się przyjąć uchodźców?
- Obserwowaliśmy co się dzieje wokół i udzielił nam się ogromny entuzjazm w niesieniu pomocy. Dobrym przykładem była nasza parafia pw. św. Karola Boromeusza, gdzie w domu parafialnym przyjęto grupę ok. 20 uchodźców z Ukrainy – mówi Mariola Dymarczyk-Kuroczycka.
Jak opowiada, nie miała obaw przed przyjęciem do domu nieznajomych osób.
- Wszyscy jesteśmy takimi pielgrzymami. Co z tego, że będziemy mieć jedno pomieszczenie wolne. Trzeba się otwierać i pomagać, to taki naturalny odruch serca
– tłumaczy.
Małżeństwo ma czwórkę dzieci, a jednego z synów nie ma w Poznaniu w związku z czym wolny był jeden pokój. W ich domu jest zawsze jest dużo osób - zazwyczaj jest ich szóstka, a teraz siódemka. - Moja 10-letnia córka Gabrysia, świetnie dogaduje się z Aliną. Bawią się i razem grają- mówi.
Jak tłumaczy Mariola ich sytuacja jest trochę inna, bo w pobliżu mieszkają teściowie Natalii i to tam jej goście spędzają większość dnia. Mama z dzieckiem nie mogły tam się jednak zatrzymać, bo w kawalerce nie było już miejsca.
Natalia pochodzi z Czerkasów. Skończyła filologię ukraińską i pracowała w przedszkolu. W Ukrainie został jej mąż, mama, siostra i pies.
- Męża by nie wypuścili, ale sam chciał zostać i pomagać. Siostra jest medyczką, pracuje w szpitalu i też nie mogła wyjechać, ale ona również chciała zostać i pomagać – mówi Natalia.
Kobieta jest w stałym kontakcie z mężem. Rozmawiają przez telefon.
- Podczas rozmowy, jak tylko piesek nas usłyszy, zaczyna wyć ze smutku. Mąż mówił, że nawet szklą mu się oczy
– opowiada.
Natalia i Alina szukają teraz większego mieszkania, gdzie będą mogły się wprowadzić razem z teściami. W domu Marioli mogą zostać dopóki nie wróci jej starszy syn, czyli jeszcze około dwóch miesięcy. Oprócz walizki, do Polski Alina zabrała też tornister z książkami. Jak opowiada Natalia na razie sama uczy córkę.
- Trochę historii, ekologii, informatyki, geografii, chemii, fizyki. Alina najbardziej lubi malować, czytać i tańczyć. W domu chodziła na tańce. Uczyła się jive’a, walca, czaczy – wylicza Natalia. - Mariola wysłała mi już plan zajęć dla dzieci. Chcę zapisać Alinę na balet.
---------------------------
Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?
Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus
Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.
Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień