W poszukiwaniu minionego czasu. O beskidzkich duchach
Podróże. Rozmowa ze Stanisławem Krycińskim, który przeszedł wzdłuż i wszerz Polskę południowo-wschodnią.
Pół wieku wydeptuje pan ścieżki od Beskidu Niskiego, przez Bieszczady, po Pogórze Przemyskie. Jakie zmiany rzucają się w oczy?
Kiedy zaczynałem tam bywać, krajobraz niewiele różnił się od międzywojennego. Człowiek szedł z plecakiem starą, gruntową drogą między drewnianymi chałupami, często krytymi strzechą i czuł, jakby przenosił się w czasie. Teraz wszędzie asfalt, murowane domy. Jeśli uchowała się jakaś chałupa, to z czasów tuż przed lub po II wojnie światowej, a nie Franciszka Józefa. W Bieszczadach prawie nic już nie zostało sprzed wysiedleń. Dziś Ustrzyki Górne czy Cisna to zupełnie inny świat niż ten pół wieku temu, nastawiony jest na tłumy turystów. To takie małe, bieszczadzkie Krupówki. Niewielu chodzi w góry, większość woli spacery od knajpy do knajpy.
Pan przeszedł wzdłuż i wszerz południowo-wschodnią Polskę. Skąd taka pasja w rodowitym warszawiaku?
Zaczęło się od opowieści mojej babci ze strony taty. Urodziła się w 1895 roku w Tarnopolu i często wspominała swoją młodość w Galicji, której częścią były też wspomniane okolice. Chodziła do szkoły jeszcze za czasów austriackich. Miała wśród koleżanek wiele Rusinek i Żydówek. Z nostalgią mówiła o dawnym, wielokulturowym świecie, a ja chłonąłem te jej galicyjskie opowieści jak baśnie. Wszyscy - tak zapamiętała babcia - żyli wtedy w zgodzie. Kiedy np. w styczniu obchodzono wschodniochrześcijańskie święto Jordanu, to na przodzie procesji szedł ksiądz greckokatolicki z rzymskokatolickim, trzy kroki dalej rabin, a za nimi waliło całe miasto nad rzekę, bez względu na wyznanie.
Raj utracony, jak powtarzają z nostalgią kresowianie, zapominając o galicyjskiej biedzie i konflikcie polsko-ukraińskim, który narastał od początku XX wieku.
Babcia nie wspominała o żadnych konfliktach. Widocznie był drobne, nieistotne z jej punktu widzenia. W wieku 16 lat wyszła za mąż i miała czymś innym zajętą głowę.
Kiedy pojawiły się rysy na tym sielskim obrazku?
W latach 60. pojechałem na kolonię do Dobrej Szlacheckiej na Pogórzu Przemyskim. Zobaczyłem opuszczone, zrujnowane chałupy. Zarośnięte sady, którymi nikt się nie opiekował. Czuło się jakiś dziwny strach wśród mieszkańców - Polaków i Ukraińców, których wtedy już tam niewielu zostało. Ludzie bali się siebie nawzajem. Ryglowali drzwi na noc, siekiery pod łóżka chowali. Tak miejscowe dzieciaki mówiły, bo sam tego nie sprawdzałem. Nie współgrało to ze wspomnieniami babci.
20 lat po wojnie obawiano się banderowców?
Tak. Dorośli na Pogórzu Przemyskim - zamiast Babą Jagą - straszyli upowcami dzieci, żeby nie zapuszczały się same do lasu.
A pana te opowieści jeszcze bardziej kusiły do chodzenia z plecakiem po opuszczonych wsiach, zarośniętych sadach i cmentarzach.
Interesowało mnie od początku wszystko, co stamtąd zniknęło razem z wysiedleniami. To było wtedy tajemnicą nie tylko dla mnie, ale i dla większości w kraju. W PRL-u cała historia tej części kraju sprowadzała się głównie do tego, że działało tam zbrodnicze, ukraińskie podziemie, które zostało słusznie zwalczone przez władzę ludową i na gruzach poprzedniego świata wyrosło nowe, socjalistyczne życie.
Jakie wrażenie robiły te tereny, kiedy przyjechał pan na pierwszy obóz studencki?
To był rok 1974, wiele chałup i cerkwi już nie istniało, zostały fragmenty podmurówek, piwnice. Te, które ocalały, stały puste, zrujnowane, niektóre na naszych oczach się waliły. Cmentarze i sady zarastały chwasty i krzaki. Kapliczki dogorywały… Trudno było uwierzyć, że 30 lat wcześniej w każdej dolinie tętniło życie.
Zwiedzenie wysiedlonych wsi nie wystarczyło, wziął się pan za dokumentowanie śladów oraz ratowanie cmentarzy i cerkwi.
Szkoda mi było tych resztek dawnego życia. W 1979 roku zaczęliśmy w warszawskim Studenckim Kole Przewodników Beskidzkich akcję „Opis”. Robiliśmy inwentaryzacje w opuszczonych lub częściowo opuszczonych wsiach. Dokumentowaliśmy kulturę materialną, nagrywaliśmy wspomnienia, stare pieśni. Główny impet poszedł najpierw w Łemkowszczyznę, potem ruszyliśmy od Pogórza Przemyskiego po Bieszczady. Nie mieliśmy żadnego doświadczenia, to było jak rozpoznanie w boju, uczyliśmy się wszystkiego na bieżąco. Posługiwaliśmy się przedwojennymi mapami, na których było dokładnie zaznaczone, gdzie stał młyn, cerkiew czy tartak, po których czasem prawie nic nie zostało.
Jak przyjmowali was miejscowi?
Różnie bywało. Raz w 1987 roku remontowaliśmy cmentarz w Lutowiskach i jakiś pijany facet nas zaatakował: „Po co remontujecie te groby, przecież to ukraińskie?! Ukraińcy to by na nasze nasrali”. Drugi próbował nas szpadlem pogonić, ale też taki chwyciłem i odpuścił sobie. Ludzie generalnie bali się rozmawiać, szczególnie o wysiedleniach. A nie daj Boże, by wyciągnąć magnetofon do nagrywania, od razu wpadali w panikę. Część brała nas za ubeków czy milicjantów, którzy coś tam notują. Jedynie starsze osoby, takie po osiemdziesiątce - miały mniejsze opory. „Co oni mi teraz mogą zrobić?” - mówili i zaczynali opowiadać.
Na ratunek dla wielu cerkwi było już wtedy za późno.
Niestety. Szczególnie dużo przepadło ich w latach 1955-1956. W ramach państwowej akcji przyjeżdżały wtedy ekipy wynajętych robotników, którzy rozbierali puste cerkwie. Część przejmowały PGR-y, spółdzielnie produkcyjne, strażnice Wojsk Ochrony Pogranicza i robiono tam magazyny, obory, stajnie. W Łopience w cerkwi urządzono nawet zagrodę dla owiec. Odchody trzeba było wiadrami wyrzucać. Zwykle nikt niczego nie remontował. Dopóki dach nie przeciekał, używano budynek, a jak się zaczęło lać przez dziury, to stawiano obok jakąś budę, do której przenoszono sprzęty, towary. Nieogrzewane, opuszczone cerkwie same z siebie umierały. Dopiero w latach 80.-90. sytuacja zaczęła się poprawiać. Osobiście uczestniczyłem w ratowaniu kilku jako członek Społecznej Komisji Opieki nad Zabytkami Sztuki Cerkiewnej. Generalnie te, które po wojnie przejął Kościół rzymskokatolicki i nie zostały mu odebrane w latach 60., to stoją do dzisiaj. Choć w różnym stanie. Tam, gdzie wybudowano nowy kościół albo zmniejszyła się parafia, cerkwie niszczeją nieużywane. Nielicznych grekokatolików czy prawosławnych nie stać na kosztowne remonty.
Najstarsza na polskich ziemiach murowana cerkiew obronna w Posadzie Rybotyckiej wciąż nie doczekała się kompleksowej renowacji. Stoi zamknięta na cztery spusty.
Przypuszczam, że gdyby obiekt tej klasy był blisko Krakowa, to już dawno zostałby odnowiony, a tak to straszy opodal ukraińskiej granicy. Nie ma chętnych, by wyłożyć pieniądze na „niepolski” zabytek, który stoi na końcu świata. Po wysiedleniu mieszkańców został zdewastowany i przepadło jego wyposażenie. W środku panuje wilgoć, niszczeje unikalna polichromia, która została odkryta spod warstw pobiały i nie jest konserwowana. Na szczęście to solidna, gotycka konstrukcja, więc nie grozi jej szybko zawalenie.
W książce o Pogórzu Przemyskim, a także we wcześniejszych, jak np. trylogii o Łemkowszczyźnie przewija się mocno wątek polsko-ukraińskich i polsko-łemkowskich konfliktów. Niektórzy zarzucają panu większą empatię wobec mniejszości narodowych.
Wychodzę z założenia, że skoro przez większość mojego życia pisano książki o złych Ukraińcach, którzy w najokrutniejszy sposób mordowali Polaków, a moi rodacy byli tylko niewinnymi ofiarami lub co najwyżej organizowali akcje odwetowe, to pokażę też racje drugiej strony.
Nie da się pogodzić dwóch narracji - polskiej i ukraińskiej w odniesieniu do tych ziem?
To bardzo trudne, a w szczegółach praktycznie niemożliwe. Nawet takie fakty, jak wymordowanie przez polską samoobronę Ukraińców we wsi Pawłokoma w marcu 1945 r., gdzie po latach hołd ofiarom oddali prezydenci Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko, inaczej przedstawia jedna i druga strona. Ukraińcy mówią o 366 zabitych, a Polacy o 150. Jedni twierdzą, że doszło tam do masowego mordu na bezbronnych w większości ludziach, drudzy o walkach między polską i ukraińską partyzantką. Kiedy zaczyna się analizować konkretne przypadki, to rodzą się różne wątpliwości. Raz spotkałem kobietę z Ulucza nad Sanem. Strasznie była cięta na Ukraińców. Miała koło 90 lat i opowiadała, jak to w 1945 upowcy okrutnie zamordowali tam dwóch Polaków - ojca i syna. Mówiła o rozrywaniu końmi, rżnięciu piłą, pastwieniu się nad zwłokami. I pewno bym jej uwierzył, gdybym wcześniej nie rozmawiał z synem zabitego wtedy człowieka. Pochodził z Witryłowa, leżącego po drugiej stronie Sanu. Wspominał, jak w 1945 po uluckiej stronie rzeki zatrzymał jego ojca i brata upowski patrol. Starszego mężczyznę zabito strzałem w głowę, młodszy zdążył czmychnąć. Opowiadał, że po dwóch dniach udało się zabrać zwłoki ojca i pochować. To prawda, że został zamordowany przez Ukraińców, ale nikt nad nim się nie znęcał, a jego syn zdołał uciec. W tych historiach wszystko nawarstwia się, mnoży, pęcznieje. Dlatego im bardziej są drastyczne, tym rośnie mój sceptycyzm.
Kiedy zaczynałem bywać w Bieszczadach i Beskidach, człowiek przenosił się w czasie. Teraz wszędzie asfalt, murowane domy
Na Wołyniu i w Galicji Wschodniej faktycznie dochodziło do masowych, okrutnych mordów na Polakach.
Nie neguję tego. Tam doszło do wojny chłopskiej, która zawsze jest niebywale krwawa. Ale w 1945 r. i później na ziemi przemyskiej czy w Bieszczadach sytuacja była inna. Pamiętajmy, że UPA cały czas ewoluowała. Na tzw. Zakerzoni, czyli z grubsza mówiąc po polskiej stronie dzisiejszej granicy z Ukrainą, koncentrowała się na przeciwdziałaniu wysiedleniom, a nie mordowaniu jak największej liczby Polaków. W sierpniu 1944 upowcy zabili co prawda kilkudziesięciu mieszkańców Baligrodu, ale ten mord poprzedził cały łańcuch zdarzeń. Nie była to zaplanowana eksterminacja.
Nawet jeśli UPA nie planowała na Podkarpaciu masowych zbrodni, to ludzie ginęli, a strach przed okrucieństwami banderowców był realny po tym, co stało się na Wołyniu. W rejonie Birczy istniała „republika upowska”, czyli tereny kontrolowane przez UPA.
Upowcy zabijali najczęściej Polaków, którzy pełnili jakieś funkcje w nowych władzach lub służyli w milicji czy wojsku. Ktoś zgodził się zostać sołtysem z nadania starostwa w Brzozowie, bach i już nie żyje, następnego to samo spotkało. Oczywiście, zdarzali się różni sadyści, po jednej i drugiej stronie. Wojna wyzwala w ludziach najgorsze instynkty, ale przynajmniej w Bieszczadach czy na Pogórzu Przemyskim nie było to masowe zjawisko. Sama Bircza była trzykrotnie atakowana przez UPA w 1945-46 r., ale nie dlatego, że chciano wymordować jej mieszkańców. Gdyby tak było, to UPA mogłaby to zrobić już jesienią 1944. Jej oddział wszedł tam, kiedy miasteczko opuścili Niemcy, a nie pojawili się jeszcze Sowieci. Zabrał zapasy masła i sera ze spółdzielni, leki i lekarza Ukraińca, po czym się wycofał. Żadnemu Polakowi włos z głowy nie spadł, choć gdyby upowcy chcieli, to mogliby wtedy wyrżnąć wszystkich. Późniejsze ataki kierowano na polski garnizon w Birczy, który tam stacjonował i pomagał przy wysiedleniach. Podczas walk zginęli ludzie z jednej i drugiej strony. Polska załoga miała granatniki, z których waliła po opłotkach, gdzie nacierali upowcy. W sumie zginęło około 100 osób, głównie z winy Ukraińców, bo to oni atakowali.
Polacy pamiętali też miejscowym Ukraińcom, że radośnie witali wojska niemieckie, a potem wspierali okupacyjne władze, wstępując np. do policji pomocniczej.
Ukraińska policja była podobną formacją pomocniczą jak polska policja granatowa. Przed wojną w Polsce to Ukraińcy mieli mniejsze prawa i byli dyskryminowaną mniejszością. Dlatego niemiecką okupację przyjęli jako szansę na poprawę swojej sytuacji i stworzenie wolnej Ukrainy, co, jak wiadomo, było jedynie mrzonką, bo Hitler ani myślał tworzyć ukraińskie państwo. Niemcy faktycznie traktowali ich lepiej niż Polaków, zgodnie z zasadą dziel i rządź. Ukraińcy mieli np. swoje stowarzyszenia, szkolnictwo średnie, nieco większe przydziały żywności.
Minęło ponad 70 lat, a wojenne traumy wciąż wychodzą na wierzch. Wystarczy wspomnieć zajścia w 2016 r. podczas procesji na cmentarz w Pikulicach, gdzie leżą zmarli w obozie jenieckim żołnierze ukraińscy z lat 1918-20, a także partyzanci UPA. Kolejne przemarsze Ukraińców odbywają się już przy silnej policyjnej asyście.
Niestety. Na Pogórzu Przemyskim czy w Beskidzie Niskim nikt dziś nie wygania Łemków czy Ukraińców, którzy są tu tak samo u siebie jak Polacy, ale oni pamiętają, że przecież już raz wyrzucono ich z domów i nie wiadomo, czy kiedyś kolejnej władzy coś takiego do łba nie przyjdzie. Są mniejszościami w naszym kraju, które doświadczyły wysiedleń i dlatego należy im się większa empatia. A wielu Polaków z gminy Bircza ciągle boi się powrotu Ukraińców...