W rodzinie Adamowiczów nie ma życia bez sportu
W poznańskiej rodzinie sportowe pasje to codzienność i najważniejszy temat wszystkich spotkań. Inspiracją do treningów może być rodzeństwo, a może być też szkolna wizyta Wojciecha Fibaka.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu od spotkania przed Balem Sportowca. „Jestem Marek Adamowicz, tata dwóch koszykarek AZS Poznań” – tak przedstawił się najwyższy mężczyzna w centrum handlowym. Mierzący 201 cm były koszykarz, tenisista i lekkoatleta miał jednak znacznie więcej do powiedzenia...
Paczka zapałek Fibaka i pas Edwarda Motyla
Poznań jest półmilionowym miastem, ale często sportowe losy odbijają się w nim niczym w małym zwierciadle.
– Pamiętam, że zawsze byłem najwyższy w klasie. W domu chyba też mój wzrost był niespodzianką, bo mama musiała przerobić mi ubranie na komunię. Takie były jednak czasy i nikt nie robił z tego sensacji. Po przenosinach do SP 71 na Przybyszewskiego zacząłem grać we wszystkie gry zespołowe, ale podczas jednego z treningów wypatrzył mnie Edward Motyl, obecny trener sprinterki Patrycji Wyciszkiewicz. Startowałem w biegach przez płotki w barwach Olimpii Poznań. Do dziś wspominam zajęcia, podczas których zakładałem specjalny pas treningowy i tak długo ćwiczyłem, aż miałem ciemność przed oczami – opowiadał Marek Adamowicz.
Jego życie nabrało jednak innego wymiaru po szkolnej wizycie Wojciecha Fibaka. – Wtedy jego przyjazd z turnieju w Paryżu to było wielkie wydarzenie. Pamiętam, jak słynny tenisista wysiadł z Porsche 911, a potem trafił z serwisu w paczkę zapałek. Nic dziwnego, że po takim spotkaniu od razu chciałem mieć drewnianą rakietę „Polonez” i szybko z lekkoatletycznej bieżni przeniosłem się na korty Olimpii. Potem zacząłem naukę w VI LO, popularnym „Paderku” i miałem okres fascynacji Eugeniuszem Kijewskim i koszykarzami Lecha. Jako student Akademii Ekonomicznej uczestniczyłem z powodzeniem w rozgrywkach uczelnianych.
Musiałem też jednak się usamodzielnić, a z taką posturą jak moja najłatwiej było zostać ochroniarzem w „piekiełku” w hotelu Poznań
– dodał Marek Adamowicz.
Lata spędzone na obczyźnie
W połowie lat 80. poznański dwumetrowiec postanowił wyjechać za ocean. – Nie było mnie 7 lat, ale wracałem do Poznania tak często, jak się dało. Ślub cywilny z żoną Beatą, z zawodu pielęgniarką, zawarliśmy w 4-osobowym składzie, czyli na rynku byliśmy my i świadkowie. Na początku lat 90. urodziła się córka Paulina, po roku Filip, a po trzech latach Julia. Do trojga rodzeństwa w 2005 r. dołączyła Weronika – wspominał właściciel firmy budowlanej.
Sport był zawsze nieodłączną częścią jego życia. – Po powrocie z zagranicy, ale już nie z Ameryki i Kanady, tylko z Berlina, zająłem się pracą. Miałem hurtownię piwa, a potem firmę wynajmującą stoły bilardowe. Wtedy był wielki boom na takie rzeczy, bo za komuny nikt nie słyszał o grze przy zielonym stole. Z czasem jednak pojawiła się konkurencja i uznałem, że więcej zdziałam w branży budowlanej – dodał 55-letni poznaniak.
Z treningu na trening
Najstarsza jego córka, Paulina, w wieku 13 lat trafiła na pierwszy koszykarski trening do TS Olimpia Poznań, gdzie wtedy szkoleniem najmłodszych zajmował się Ryszard Barański, późniejszy trener seniorek AZS Poznań.
– Później do Pauliny dołączyła Julia. Bywało tak, że od godz. 15 do 20 jeździłem codziennie z trójką dzieci na treningi, bo w Poznaniaku w piłkę zaczął grać Filip, który jeszcze w poprzednim sezonie był bramkarzem IV-ligowej Warty Międzychód. Swego czasu byłem z nim nawet na „castingu” w Hercie Berlin. Była szansa na dłuższy pobyt w stolicy Niemiec, ale sprawa rozbiła się o kieszonkowe i koszty wynajęcia pokoju. Dziewczyny też miały swoje wzloty i upadki, ale zawsze im mówiłem, że przyjdą lepsze dni. Z drugiej strony ich to nawet nie trzeba jakoś dodatkowo motywować. One są tak zakochane w koszykówce, że nie chcą słyszeć o własnym biznesie czy pracy poza sportem – przyznał Adamowicz.
Według niego sport jest istotny w życiu człowiek, bo pozwala odreagować psychicznie.
– Po rodzinie i pracy to dla mnie najważniejsza rzecz. Na siłowni czy w czasie biegu można sobie poukładać myśli, zresetować się i nabrać przekonania, że wszystko ma sens. Inna sprawa, że sport przez lata się zmienił. Kiedyś wycisk na treningach był dużo większy. Człowiek musiał być spocony, musiał śmierdzieć, a nie wyglądać jak współczesny piłkarz, który przed kamerą opowiada, że dwa tygodnie ciężko pracował, a nawet nie ma mokrej koszulki
– zakończył mieszkaniec Sadów.
Siostra na razie tańczy...
Ze sportowego schematu w rodzinie Adamowiczów może wyłamać się 12-letnia Weronika, ale nie jest to wcale przesądzone. – Najmłodsza siostra tańczy w zespole i jeździ na kółko aktorskie. Czy wspólnie z Julią namawiamy ją na koszykówkę? Może trochę tak, ale nie robimy niczego na siłę. Nie musi być koszykarką, wystarczy, że będzie dobrym człowiekiem i będzie robić to, co sprawia jej największą satysfakcję – tłumaczyła Paulina Adamowicz (174 cm).
Podobną opinię wyraziła koszykarka Energi Toruń, czwartej drużyny ekstraklasy, Julia Adamowicz (180 cm).
– Chcemy namówić młodszą siostrę na koszykówkę, bo ma ładny rzut. Poza tym w wieku 12 lat ma już 160 cm, więc może być z nas najwyższa, ale wiadomo, że do niczego jej nie zmusimy. Wybierze własną drogę życia. Może być też tak, że docenia sport i jego walory, ale może też pamiętać, że przez treningi i mecze często mnie i Pauliny nie było w domu – zastanawiała się reprezentantka Polski.
Czasem trzeba iść w świat
Julia po szkole średniej postanowiła wyjechać z Poznania.
– Czasami trzeba iść w świat, żeby się rozwinąć. Przez ostatnie cztery lata zbierała doświadczenia, pracowała z wieloma trenerami. Takie zasiedzenie się w jednym miejscu grozi uwstecznieniem. To nie jest tak, że ja całe życie grałam tylko w AZS Poznań. Przez sezon byłam w I lidze w Krakowie, a przez pół sezonu, przy okazji wymiany studenckiej, grałam w IIlidze we włoskiej Ankonie. Teraz mam przerwę, ale wiadomo, że ciągnie wilka do lasu – śmiała się była podopieczna Ryszarda Barańskiego. Zanim zakochała się w koszykówce, uprawiała pływanie, karate i badmintona.
Obecnie pracuje w biurze, ale z rozrzewnieniem wspomina czasy sportowej rywalizacji.
– W drużynie jest więcej bliskości, a w firmie każdy bardziej dba o swój interes
– dodała Paulina, która regularnie pojawia się na meczach drugoligowej Tarnovii Basket Tarnowo Podgórne, gdzie pierwsze skrzypce gra jej chłopak, Jacek Łukomski.
Z miasta do miasta... i kadry
Nadziei na to, że Paulina wróci do ligowej koszykówki, nie traci młodsza siostra. – Nie wiem dlaczego się jej nie udało. Może w jej roczniku był wyższy poziom, a może po prostu miała pecha. Mnie też nie było łatwo się przebić. Kiedy wyjeżdżałam z Poznania do Szczecina, miałam 19 lat, tęskniłam za domem i nie miałam agenta. Potem grałam w innym ekstraklasowym klubie w Gdyni, ale to też nie było jeszcze to, czego oczekiwałam. Dopiero w Widzewie Łódź dostałam skrzydeł. Może dlatego, że tam nie było presji wyniku. Już wtedy otrzymałam powołanie do kadry, a przed obecnym sezonem przyszła oferta z Energi Toruń, która jest czołowym klubem w kraju – wyjaśniła skrzydłowa „Katarzynek”.
Ciekawie opowiedziała nam o różnicach między życiem sportowca a pozostałych osób. – W pracy spędza się czas od godz. 7 do 15 i popada się w schemat. Sportowcy natomiast mają co najwyżej dwa treningi dziennie i dużo wolnego czasu. Poza tym sport właściwie wychowuje ludzi i pomaga dobrze zorganizować dzień. Uczy dyscypliny i zabija myślenie o głupotach typu chodzenie na zakupy, do kosmetyczki czy imprezowanie. No i sprzyja cementowaniu więzi ludzkich. My w AZS Poznań zawsze mówiłyśmy z Kingą Woźniak i Wiolettą Wiśniewską, że będziemy przyjaciółkami na całe życie. Mimo że dzielą nas spore odległości, to z tego postanowienia się nie wycofujemy – zakończyła 23-latka.