W styczniu 1945 roku w Łodzi rozpoczęło się nowe, inne życie
72 lata temu Łódź została wyzwolona spod okupacji niemieckiej. W mieście zaczęło się zupełnie inne życie. Nie można było porównywać go do tego z czasów wojny. Różniło się również od tego, które łodzianie pamiętali z okresu międzywojennego. Zaczął się czas komunizmu.
Zaraz po zakończeniu II wojny światowej łódzkie fabryki zostały upaństwowione. Rozpoczął się wyścig przodowników pracy. W pierwszych miesiącach najlepsi byli robotnicy z zakładów Eitingona. Podczas pierwszomajowego pochodu w 1946 roku w nagrodę maszerowali w pierwszym rzędzie.
Najszybciej dojedziesz tramwajem
- Fabryka Eitingona jest jedną z największych fabryk w Łodzi - relacjonował reporter „Dziennika Łódzkiego” , który zwiedzał tę fabrykę. - Najciekawszą jej częścią są wielka przędzalnia i tkalnia przy ulicy Dowborczyków, którymi kieruje dyrektor Biernacki. Odkąd jednak minąłem bramę zakładów stanąłem zupełnie bezradny wobec atmosfery, która jest splotem pośpiechu, wysiłku i warkotu maszyn. W magazynach piętrzyły się wielkie stosy bawełny - sowieckiej i amerykańskiej. W halach produkcyjnych przy wszystkich maszynach uwijają się robotnice, ich ręce migają błyskawicznie i nieomylnie - pisał.
Zaraz po wojnie w nazwie fabryki wspominano ich dawnych właścicieli bracia Nauma i Borysa Eitingonów. Jednak wkrótce nazwę zmieniono na Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Stanisława Dubois „Polino”.
Podstawowym środkiem transportu w powojennej Łodzi był tramwaj. Kursowało 17 linii tramwajowych. Najdłuższą trasę do przejechania, bo ponad jedenaście kilometrów, miała ta z numerem „4”. Po Łodzi kursowało zaś 141 wozów i 221 doczepek. Obliczono też, że na przykład 8 czerwca 1946 roku z komunikacji tramwajowej w mieście skorzystało 475 tysięcy pasażerów. Nie kursowała wtedy jednak komunikacja nocna.
- Chętnie uruchomiono by nocne tramwaje, ale są szalone trudności z taborem i personelem technicznym - tłumaczył „Dziennik Łódzki”. - Poza tym wprowadzenie ruchu nocnego musiałoby całkowicie zmienić stosunek służbowy pracownika do przedsiębiorstwa w którym jest zatrudniony.
Na zakupy koniecznie na rynek
Łodzianie zawsze lubili robić zakupy na rynkach. Jeden z nich, Plac Leonarda, czyli Górniak, odwiedzili reporterzy „Dziennika Łódzkiego”. Było to latem 1946 roku. Zauważali, że przy wejściu na rynek niedbale uczesana kobieta sprzedawała leżące na deskach ryby wędzone, kiełbasy, chleb i kawałki mięsa. - Kijkiem, na końcu którego umocowane były stare gazety, polowała na muchy - relacjonował reporter „Dziennika Łódzkiego”. - Zabite owady spadały na wędzone ryby. Kolor skrzydeł zabitych much jest niemal identyczny z kolorem wędzonych dorszy.
Zauważono też, że starsza pani sprzedawała zasuszone sery, mleko i śmietanę w dużych dzbanach. - Co jakiś czas sięgała łyżką do dzbana ze śmietaną i z apetytem ją zjadała - pisał reporter najstarszej łódzkiej gazety. - Zapytałem czy ta śmietana jest na sprzedaż. Odpowiedziała, że... tak!
Zaraz po wyzwoleniu wprowadzono kartki na żywność - na chleb, mąkę, cukier. Powołano też Komisję Specjalną do walki ze spekulacją i nadużyciami. W życie wprowadzono przepisy ograniczające spożycie i obrót mięsem. To wtedy wprowadzono bezmięsny poniedziałek.
Po całej Łodzi chodzili przedstawiciele komisji i sprawdzali, czy w bezmięsne dni ktoś przypadkiem nie sprzedaje mięsa. Odwiedzano więc sklepy, restauracje, rynki. Tych, którzy łamali przepisy karano grzywną, a jednocześnie informowano, że urzędy, instytucje, firmy zatrudniające ponad 50 osób mogą odbierać kartki na obuwie dla swoich pracowników.
Kazimierz, Kazimiera i Zofia dla najmłodszych
Wydano też zarządzenie pozwalające na zmianę imion dzieci urodzonych podczas niemieckiej okupacji. Nadawano imiona tylko ze specjalnie przygotowanej listy. A na drugie imię dostawali obowiązkowo Kazimierz, Kazimiera i Zofia.
Nie zapomniano w Łodzi o szóstej rocznicy wybuch II wojny światowej. Z tej okazji w lokalu Domu Propagandy Polskiej Partii Robotniczej przy ulicy Piotrkowskiej 262 odbył się odczyt „W szóstą rocznice wybuchu wojny”. A po nim zapraszano na film „Lenin w 1918 roku”. Aby wziąć udział w tych ważnych wydarzeniach trzeba było wykupić bilet. Natomiast w Teatrze Wojska Polskiego, który mieścił się w sali restauracyjnej „Tivolii” staraniem Komitetu Organizacyjnego Święta Lotniczego urządzono akademię.
Coraz częściej w prasie zaczęły się pojawiać relacje z procesów „zdrajców narodu”. Zaliczano do nich tych, którzy w czasie wojny współpracowali z hitlerowcami i tych, którzy byli członkami Armii Krajowej, a później podziemia niepodległościowego.
Przed łódzki sądem wojskowym stanął 19-letni Adrian Aubytner, uczeń drugiej klasy gimnazjum. Jak informowała prasa już po wyzwoleniu wstąpił w szeregi nielegalnej już Armii Krajowej. Potem razem z Janem Szczepkiem chciał zamordować Władysława Witkowskiego, lekarza Szpitala Powiatowego w Skierniewicach, oficera rezerwy. Mieli go zabić, bo podobno w czasie Powstania Warszawskiego źle obchodził się z rannymi powstańcami. Założyli mundury Wojska Polskiego i poszli do mieszkania lekarza. Odczytali mu wyrok. Adrian przytrzymał lekarza, a Jan do niego strzelił. Doktor Witkowski po kilku dniach zmarł w szpitalu. Aubytnera i Szczepka szybko złapano, ale ten ostatni uciekł z więziennego transportu. Adriana za pomoc w morderstwie skazano na osiem lat więzienia.
Sprawy sądowe przestępców i patriotów
Wiosną 1945 roku odbyła się rozprawa Macieja Rozdolskiego, sołtysa wsi Radogoszcz. Zarzucano mu, że przywłaszczył sobie biżuterię, którą odebrano Niemcom zatrzymanym za działalność na szkodę Państwa Polskiego. Okazało się, że sołtys Rozdolski urzędował w tym samym budynku w którym mieścił się posterunek Milicji Obywatelskiej. 23 stycznia 1945 roku, a więc niedługo po wyzwoleniu spod okupacji niemieckiej, doprowadzono tam małżonków Murzakiewiczów i rodzinę Finsterów. Podczas rewizji odebrano im między innymi złote zegarki, bransoletki, obrączki, pierścionki i kolczyki z brylantami.
Wszystkie te kosztowności wziął na przechowanie sołtys Rozdolski. Po kilku dniach milicjanci zażądali zwrotu złotych przedmiotów, ale sołtys odpowiedział, że ich nie ma. - Wszystko zabrał radziecki komendant wojenny Radogoszczy - bronił się sołtys.
Milicjanci nie uwierzyli w wyjaśnienia. Szybko okazało się, że sołtys oddał radzieckiemu komendantowi tylko część biżuterii. Resztę zachował dla siebie i dał na przechowanie, jak to określono, osobie trzeciej. Został skazany na pół roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata.
Pojawił się też nowy rodzaj przestępstw. - W ostatnim czasie stwierdzono w Łodzi wiele przypadków rabunku i gwałtów dokonywanych przez wrogie elementy, rekrutujące się z dezerterów i agentów faszystowskich, występujących w mundurach wojskowych - czytamy w „Dzienniku Łódzkim” z lutego 1945 roku. - Kilku rabusiów zostało ujętych i przekazanych do dyspozycji prokuratora przy Trybunale Wojennym Armii Czerwonej.
Do łódzkiego Sądu Specjalnego wpływały sprawy przeciwko łódzkim volksdeutschom. Na kary kilku lat więzienia skazano łodzian, który byli członkami S.A. Na przykład Wilhelma Hundla, Zenona Kleinerta czy Jana Linka.
Znacznie surowszy wyrok zapadł w sprawie Bolesława Kani. Doniósł on okupantom, że jego jeden ze znajomych prowadzi antypolską działalność. Człowieka tego aresztowano, pobito i wywieziono do obozu koncentracyjnego w Dachau. Choć mężczyzna przeżył obóz, to Sąd Specjalny skazał Bolesława Kanię na karę śmierci.
Natomiast Elza Karczewska, Wanda Kaźmierskia i Elżbieta Welk chciały udowodnić, że na tę listę zostały wpisane pod przymusem. Wyrok sądu w Łodzi nie był dla nich korzystny. Zachowały się dokumenty z których wynikało, że owe panie same podjęły starania, by podpisać volkslistę. Jako swój macierzysty język podały niemiecki. Podawały świadków, którzy mieli potwierdzić ich niemieckich przodków. A Elżbieta Welk nawet zmieniła nazwisko. Wcześniej nazywała się Mroczkowska. Uznała, że Welk brzmi bardziej niemiecko... Kobiety trafiły do obozu pracy, skonfiskowano ich cały majątek. Nie przysługiwało im też odwołanie od wyroku sądu.
Kroniki kryminalne łódzkiej prasy podały niewielką informację o samobójstwie Niemki, która rzuciła się do ponad 50-metrowej studni.
Oblężenie przeżywały biura Polskiego Czerwonego Krzyża. Łodzianie, a także przybysze z innych polskich miast, którzy tu osiedli, szukali najbliższych, którzy zaginęli podczas wojny. Do PCK zaczęły docierać spisy więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych.
- Syna znalazłam - mówiła reporterowi „Dziennika Łódzkiego” jedna z łodzianek, która odwiedziła biuro PCK. - Mój syn żyje! A byłam przekonana, że zginął! Tyle lat nie miałam od niego żadnej wieści. Już na mszę za jego duszę dałam. Dopiero znajoma namówiła mnie, bym poszła do PCK. Tak zrobiłam. Dowiedziałam się, że mój syn jest w Szwecji! Napisałam do niego krótki list. Tu w PCK mają mi go wysłać - cieszyła się kobieta.
Zapełnione były rubryki ogłoszeń w łódzkiej prasie. Reklamowała się tam między innymi fabryka cukierków, czekolady i drażetek należąca do Jerzego Kurczewskiego, a mieszcząca się przy ulicy Marii Skłodowskiej-Curie 26. Po zabawki zapraszała hurtownia Związku Nauczycielstwa Polskiego „Zabawa i nauka” przy ulicy Piotrkowskiej 100. Reklamowali się też damscy fryzjerzy z Wilna: Władysław, Mieczysław i Wacław - prowadzący zakład przy ulicy Zamenhofa. A dziesięć tysięcy złotych nagrody oferowano za oddanie nowej, skórzanej teczki w której były dokumenty.
Niektórzy poszukiwali też swoich rodzin. Ogłoszenia często były dramatyczne. Na przykład 13 stycznia 1946 roku na stacji w Kutnie zaginęła 83-letnia Julia Malec, cierpiąca na zaniki pamięci. Kobieta pochodziła z Koluszek, a szukała jej córka. Szukano też Apolinarego Łagiewnickiego, którego Niemcy przetrzymywali w więzieniu przy ulicy Sterlinga. Alfreda Olewskiego, który trafił do obozu w Oranienburgu szukała mieszkająca przy ulicy Rzgowskiej matka.
Poszukiwano 48-letniej Heleny Jurczyk. Informowano, że jest nerwowo chora i przepadła bez wieści. Leokadia Rolicz, mieszkanka ulicy Narutowicza 39 szukała męża Sergiusza. Rodziny szukał Władysław Liszewski z Warszawy. Natomiast Józefa Pietrzak poszukiwała męża, 69-letniego Kazimierza, który zaginął podczas Powstania Warszawskiego.
Początki Łodzi filmowej w atelier
W grudniu 1945 roku z dumą informowano, że w Łodzi otwarto pierwsze w Polsce filmowe atelier. - To przełomowe wydarzenie w dziejach Filmu Polskiego, który z krótkometrażówek przejdzie na produkcję obrazów właściwych, długometrażowych - pisał „Dziennik Łódzki”. - Uroczystego otwarcia atelier dokonał Matuszewski, minister informacji i propagandy. Powiedział, że wypełni ono lukę w produkcji filmowej i nada nowym filmom wysoki poziom ideowy i artystyczny. Minister zauważył, że produkcja filmowa nie jest już własnością prywatnego przedsiębiorcy, a zatem moment rentowności czy zysku nie ma teraz znaczenia. Nie będzie schlebiania płytkim gustom i tanim sensacjom. Film polski będzie potężnym środkiem wychowania społecznego.
Polska stolica lalek i charytatywne spektakle
Gości zaproszono do zwiedzania nowego łódzkiego atelier. Pisano, że jest komfortowe! Na artystów czekały luksusowe garderoby, natryski. Ale też bar, jadalnia, cudowne obrazy i perskie dywany. - Jest tu również sanktuarium dźwięku, sala synchronizacyjna, gdzie właśnie kompozytor Witold Lutosławski dyrygował orkiestrą Filharmonii Łódzkiej udźwiękawiając pod okiem reżysera Urbanowicza pierwszy polski film długometrażowy film „Odrą do Bałtyku” - pisał reporter „Dziennika Łódzkiego”. - We właściwym atelier można zauważyć pomysłowe dekoracje, wspaniałe reflektory, kinkiety, jupitery, maszyny.
Artyści, statyści i próba pierwszych zdjęć do drugiego z nowych filmów „Zakazanych piosenek”. Podawano, że na budowę atelier wydano pięćdziesiąt milionów złotych. Z tego 32 miliony stanowiły wojenne zdobycze filmowej „Czołówki” Wojska Polskiego.
Otwarte zostały łódzkie kina. Latem 1945 roku w kinie „Polonia” można było obejrzeć, jak reklamowano, sowiecki poemat „ O szóstej wieczorem po wojnie”. „Włókniarz - Hel” zapraszał na polski film sensacyjny „Sygnały”, a „Robotnik” na amerykański film „Panna Ewa”.
Informowano, że Łódź stała się stolicą lalek. Łódzkie teatry lalkowe prezentowały swe spektakle dzieciom. Niektóre nawet charytatywnie. Na przykład chwalono Teatr Biedronka, który grał za półdarmo przedstawienia dla szesnastu tysięcy łódzkich dzieci.
Wszystkie zwierzęta miały swoje pary
Pojawiła się informacja, że ogród zoologiczny w Łodzi wzbogacił się o nową wielbłądzicę. - Dzięki temu wszystkie zwierzęta kopytne naszego zoo posiadają pary - informował „Dziennik Łódzki jesienią 1945 roku. - Wczesną wiosną 1947 roku do naszego zoo ma zaś przybyć samica hipopotama. Olbrzymie to zwierzę, którego waga dochodzi do trzech kilogramów kilogramów znajduje się już w kraju. Brak odpowiedniego pomieszczenia w Łodzi zmusił dyrektora łódzkiego zoo do umieszczenia jej tymczasowo w ogrodzie w Poznaniu. Będzie tam do czasu, gdy w naszym mieście przygotowuje się odpowiedni budynek dla hipopotama. Ma to nastąpić jak najszybciej. Do Poznania pojechał opiekun zwierzęcia, który będzie zajmował się nim tam aż do wiosny.
Jesienią 1946 roku „Dziennik Łódzki” zamieścił rozmowę z kapitanem Zygmuntem Kempą, komendantem miejskim Milicji Obywatelskiej w Łodzi. Zachwalano, że jest niezwykle sumiennym funkcjonariuszem MO. Służbę w jej szeregach rozpoczął już w styczniu 1945 roku w Łasku. Był jednocześnie powiatowym sekretarzem PPR i wiceprzewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej. W maju 1945 roku dostał awans do Łodzi. Został szefem tutejszej Komendy Miejskiej. Jak zapewniał dziennikarz „Dziennika Łódzkiego” nie zastał w mieście dobrej sytuacji. Ale zaprowadził dyscyplinę w szeregach milicjantów. Rozpoczął też ich szkolenie. Podniósł ich poziom moralny. Po Łodzi zaczęło chodzić więcej patroli. Zaczął też wprowadzać w mieście porządek.
- Mały przykład z tej dziedziny - opowiadał jesienią 1946 roku kapitan Kempa. - Zamknęliśmy salę tańców przy ulicy Jaracza, będącą widowiskiem częstych burd i awantur, Zastanawialiśmy się komu oddać ten lokal. I daliśmy go studentom. Obecnie mieszczą się tam biura Bratniej Pomocy. Chcieliśmy tym zakomunikować, że ucząca się młodzież może liczyć na nasze poparcie, bo wiemy jak wielkie zaległości na polu oświaty pozostawiła nam w spadku okupacja.
Milicjanci byli więc czujni. Chwalili się na przykład, że zatrzymali Stanisława Przywodzika, mieszkańca ulicy Kamiennej, Stanisławę Karpielę, też z ulicy Kamiennej i żołnierza - dezertera Mułajewa. - Wszyscy oni dokonywali niejednokrotnie przestępstw, które dezorganizowały życie w mieście - wyjaśniano. Nie podawano jednak co dokładnie zrobili zatrzymani i jaki był ich dalszy los.
Nowa władza ochoczo wyszukiwała spekulantów. Tropiła afery gospodarcze. Latem taką wykryła między innymi w Zjednoczeniu Przemysłu Papierniczego. Jego dyrektor Zygmunt Siewierski sprzedał po paskarskich (daw. zawyżonych) cenach trzy miliony tak zwanych gliz, czyli tulei z papierem. Miał na tym zarobić ponad dwieście tysięcy złotych.
Na cenzurowanym znaleźli się też kierownicy sklepów tytoniowych przy ulicy Piotrkowskiej i Legionów: Wacław Gocel oraz Kazimierz Spadek. Wykryto, że sprzedawali papierosy po zawyżonych cenach.