W Turynie miał spełnić marzenia. Był strach, panika i zraniona ręka
Gdy spanikowany tłum zaczął się cofać, część ludzi przewróciła się. Wśród nich był białostoczanin - Kamil Olędzki. - Bałem się, że mnie stratują. Ale udało mi się podnieść - opowiada.
W sobotni wieczór na Piazza San Carlo w Turynie, gdzie urządzono strefę kibica, zebrało się około 30 tys. osób. Wszyscy chcieli obejrzeć mecz finału Ligi Mistrzów Real Madryt - Juventus.
Nagle wybuchła panika. Cofający się kibice tratowali się wzajemnie. Usłyszeli wybuch i część z nich uznała, że to zamach terrorystyczny. Zaczęli krzyczeć, że została podłożona bomba.
Wśród kibiców w sobotę był białostoczanin - Kamil Olędzki. Od środy jest już w Białymstoku. Jednak emocje jeszcze nie minęły. Zresztą - trudno będzie zapomnieć, co się wydarzyło. Tym bardziej że wszystko przecież miało wyglądać zupełnie inaczej: - Zawsze marzyłem o zwiedzeniu stadionu drużyny, której kibicuję już ponad 10 lat - mówi.
Na podróż życia odkładał pieniądze już od kilku lat. W końcu się udało. W idealnym czasie!
- Bo kiedy jest lepsza pora niż finał ligi mistrzów? - pyta. - Chciałem kibicować z fanami z całego świata. Uczestniczyć w tym wydarzeniu, a następnego dnia być na fecie. Niestety, życie napisało inny scenariusz - dodaje.
Ale na początku wydawało się, że marzenia się spełniają. Był na placu San Carlo razem z tysiącami innych kibiców. Atmosfera rewelacyjna. - Włosi są bardzo żywiołowi, bardzo się emocjonują. Bardzo sympatycznie się z nimi kibicowało - mów.
I nagle wszystko się popsuło: - Właśnie padł trzeci gol. Zaraz potem rozległ się huk. Ktoś krzyknął: bomba! - opowiada pan Kamil. Wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Panika tłumu to naprawdę straszna rzecz: - Masa ludzi biegła ku wyjściu, myśląc tylko o własnym życiu.
Pan Kamil się przewrócił. Nawet tego nie zauważył. Po prostu - nagle zorientował się, że leży na ziemi, na szkle. Obok niego leżeli inni kibice. A tłum napierał. Ludzie zaczęli deptać mu po nogach. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. - Starałem się jak najszybciej podnieść, żeby nie zostać stratowanym.
Na szczęście się udało. A tłum zaczął się przerzedzać. I ludzie w końcu zauważyli, że wokół są inni, stratowani, potrzebujący pomocy. Zaczęli zwracać na siebie nawzajem uwagę, pomagać tym bardziej poszkodowanym. Ale i tak widać było, że w głowach mieli tylko jedno: wydostać się z placu jak najszybciej i uciec do domu.
W końcu i panu Kamilowi udało się wyjść. I niemal od razu jakiś człowiek wybiegł z bocznej uliczki, krzycząc: duo! Panika wybuchła drugi raz, bo ludzie myśleli, że to kolejny wybuch. - Ludzie zerwali się, biegli do najbliższych drzwi, szarpali klamki... Byle się schronić i wejść. To wyglądało przerażająco - przyznaje pan Kamil.
I mówi, że te doświadczenia dały mu dużo do myślenia: - Coraz częściej docierają do nas wiadomości o zamachach. A my myślimy, że to daleko, że nas nie dotyczy, że zachowalibyśmy się tak czy inaczej. Ale rzeczywistość jest zupełnie inna. W głowie jest tylko jedna myśl: przeżyć - opowiada.
Przyznaje, że gdy już poczuł się bezpieczny, bardzo chciał powiadomić rodzinę, że nic mu się nie stało. Nie mógł się dodzwonić. Pobiegł więc do hotelu, gdzie mieszkał. Na Facebooku zamieścił dramatyczny wpis: Pilne!!! W Turynie był prawdopodobnie wybuch. Na placu rozległ się huk. Ludzie zaczęli się tratować. Ja wylądowałem na szkle, ręka skaleczoną nieco, ale żyję (...) Proszę błagam powiadom moją rodzinę, że żyję.
Na szczęście znajomi zadziałali. - Mama najpierw dowiedziała się, że ze mną wszystko w porządku, dopiero potem o tym, co stało się w Turynie - uśmiecha się dziś pan Kamil.
Wtedy od razu pobiegł do szpitala. A tam - tłum ludzi. Przerażeni płakali, nie wierzyli, że to ich spotkało. Pytali się, czy coś już wiadomo, czy policja coś już ustaliła. - Na podłodze było mnóstwo krwi. Ratownicy podchodzili po kolei do każdego, by założyć pierwsze opatrunki. Karetka przyjeżdżała co kilka minut, wioząc ludzi - opowiada.
Ludzi z minuty na minutę było coraz więcej. Wszyscy potrzebujący pomocy. Siedzieli w korytarzu w oczekiwaniu na swoją kolej.
- Ja czekałem 12 godzin. Spędziłem całą noc siedząc na ziemi na korytarzu. Ale miałem szczęście - żaden ułamek szkła nie był w ciele. A właśnie tego się obawiałem.
Pan Kamil bardzo chwali włoską służbę zdrowia. Nie zna przecież włoskiego. Bardzo się bał, że przegapi swoją kolejkę, że ktoś przekręci jego nazwisko i on nie zorientuje się, ze to już jego kolej. Podszedł więc do pielęgniarki. Ta w komputerze pokazała mu, ile osób jest jeszcze w kolejce przed nim. Lekarze też byli bardzo sympatyczni. Żartowali, że jeśli tak wyglądał jego pierwszy przylot do Włoch, to następnym razem już pewnie nie przyjadę . - Rzeczywiście, nie tak sobie wyobrażałem pierwsza podróż do Włoch - dodaje Pan Kamil.
Ale to nie znaczy, że zostanie całe życie w Polsce. - Jest ono za krótkie, by się zamykać i nie zwiedzać, nie odkrywać piękna świata, na którym żyjemy - mówi. I zapewnia, że znów się szykuje na wyprawę do Turynu. Nie był n a meczu na stadionie, nie zdążył przecież jeszcze wszystkiego zobaczyć. Mimo że podróż przedłużyła mu się o jeden dzień. Po prostu - z nadmiaru wrażeń zaspał na powrotny samolot. - A w poniedziałek w Białymstoku miałem zdawać egzamin na żeglarza. Trudno. Spróbuję następnym razem.
Sobota w Turynie
Dlaczego wybuchła panika - do dziś nie wiadomo. Wyjaśnia to włoska policja. Jedne doniesienia mówią, że zawaliła się część przeciążonej metalowej konstrukcji. Inne - że panikę wywołał wybuch petardy. Zdarzenie nie było groźne, ale panika sprawiła, że tłum ruszył do ucieczki. Część osób została stratowana, część wgnieciona w barierki zabezpieczające strefę kibica, inni pokaleczyli się leżącym na ziemi szkłem z potłuczonych butelek. Rannych w sumie zostało ponad 1500 osób. Wśród nich jest stratowane przez tłum siedmioletnie dziecko. Na miejsce przyjechało kilkanaście karetek pogotowia. Medycy udzielali pomocy potrzebującym.
A w sieci do dziś krążą zdjęcia z turyńskiego placu. Zostały na nim setki pogubionych butów i torebek.