W styczniu skończył dopiero 15 lat, a ma już za sobą niemal rok pobytu w Stanach Zjednoczonych, gdzie się uczy i trenuje koszykówkę. Pochodzi ze sportowej rodziny.
Dziadek Jakuba Ulczyńskiego był wioślarzem, olimpijczykiem z Monachium (1972) i Montrealu (1976). Z kolei tata Dariusz ze wzrostem sporo przekraczającym 2 metry trenował basket w Astorii. Świetnie zapowiadającą się karierę przerwała seria poważnych kontuzji.
Początkowo Twoje zainteresowania sportowe skierowane były w stronę futbolu. Jednak tata szybko zasugerował Ci koszykówkę.
Dokładnie tak to wyglądało. Najpierw grałem w piłkę nożną. W trzeciej klasie tata zabrał mnie na orlika, trochę razem potrenowaliśmy i od razu pokochałem ten sport.
Kto był Twoim pierwszym trenerem?
W szkole podstawowej pierwsze kroki stawiałem pod okiem Piotra Kuziemskiego. Potem przeniosłem się do klubu Novum i tam trenował mnie pan Zbigniew Próchnicki.
W którym momencie i w jakich okolicznościach wspólnie z rodzicami zacząłeś zastanawiać się nad wyjazdem z Bydgoszczy? Wiem, że pierwszą opcją była propozycja z włoskiego Benettonu Treviso.
To wszystko zaczęło się w sierpniu ubiegłego roku. Oprócz oferty z Treviso miałem bardzo konkretną propozycję z WKK Wrocław, gdzie mnie bardzo chcieli. Byłem już nawet z nimi na obozie. W tym czasie zadzwonił do mnie tata i powiedział, że jest oferta z Ameryki. Jak do tego doszło. W czasie zgrupowania w Lublinie obserwował mnie pan Aleks Mrozik. Ponieważ bardzo dobrze mi szło skontaktował się ze swoim bratem, który pracował w Mountain Mission School w Grundy w stanie Wirginia i mnie polecił. W ten sposób dostałem stypendium w tej szkole.
Miałeś dopiero 14 lat. Dla Ciebie i dla Twoich rodziców była to bardzo trudna decyzja. Nie bałeś się lecieć tak daleko od domu?
Nie. Jedynie trochę się obawiałem, czy dam sobie radę na lotnisku w USA.
Jak wyglądał Twój angielski?
Cały poprzedni rok chodziłem na dodatkowe lekcje, więc w stopniu podstawowym go opanowałem.
Samolotem pewnie już wcześniej latałeś.
Tak, z rodzicami na wakacje.
Opowiedz jak wyglądał Twój lot za ocean.
Rodzice zawieźli mnie do Warszawy, skąd wystartowałem do Chicago. Całą drogę myślałem, jak tam będzie na miejscu, bo w Chicago miałem przesiadkę do Charlotte. Na szczęście obyło się bez problemów. Pomógł mi jeden Polak. Dopiero w Charlotte odebrali mnie przedstawiciele szkoły. Zauważyli mnie od razu, bo oczywiście wyróżniałem się wzrostem.
To był Twój pierwszy dzień pobytu w USA...
W Charlotte znalazłem się około drugiej w nocy. Stąd wyruszyliśmy do Grundy. Droga trwała około czterech godzin. Zawieziono mnie do internatu. Od razu poszedłem spać. To była niedziela. Rano wybrałem się na śniadanie, a po śniadaniu jest msza, bo to jest szkoła chrześcijańska. Wieczorem poszedłem do jednej z dwóch hal pograć w koszykówkę. No i tak mi minął pierwszy dzień. Na początku zakwaterowany byłem w pokoju trzyosobowym z dwoma Etiopczykami. Oni trenowali nie koszykówkę, a piłkę nożną. Bo te dwie dyscypliny są objęte programem szkolenia w tej placówce.
Od poniedziałku rozpocząłeś już naukę i treningi.
W pierwszym dniu pomógł mi kolega z Polski, starszy ode mnie Dawid Sączewski, obecnie uczeń już dwunastej, ostatniej klasy. Dał mi plan lekcji. Musiałem poczekać na dyrektora tej szkoły, który mnie oprowadził po wszystkich obiektach i wprowadził do klasy. Łącznie jest w niej osiemnaścioro uczniów, ale nie wszyscy to sportowcy i - co ciekawe - jest tylko trzech Amerykanów. Pozostali pochodzą z całego świata, głównie z Afryki.
Nie miałeś problemów z adaptacją w tym zupełnie nowym dla ciebie otoczeniu?
Jeśli chodzi o szkołę, to dostałem podręczniki, a przez pierwsze dni nauczyciele traktowali mnie bardzo ulgowo. Jak pisałem testy, to wystawiali mi oceny (w USA są od najlepszej A do najgorszej F - dop. T.N.), ale nie wpisywali do dziennika. Muszę powiedzieć, że te początki wspominam bardzo fajnie. Wszyscy byli bardzo życzliwi, pomagali mi - zarówno nauczyciele, jak i koledzy w klasie.
Jak wygląda Twój zwykły dzień, jak przebiegają treningi?
Wstaję kilkanaście minut przed godziną siódmą. Najpierw wszyscy idziemy na śniadanie. Trzeba przejść do stołówki około 300 metrów. A potem oczywiście do szkoły. Pierwszy trening jest po lunchu, poświęcony przede wszystkim technice indywidualnej - kozłowaniu, rzutom, mijaniu po zasłonie. Na tych zajęciach bardzo dużo się nauczyłem. Po tym mamy jeszcze dwie lekcje oraz dodatkowe 45 minut na odrabianie zadań domowych. Następnie mamy „normalny” trening, na którym jest już więcej taktyki z graniem pięć na pięć włącznie. Po treningu jest kolacja i właściwie czas wolny, można się uczyć. Wielu z nas, a ja bardzo często, prosi trenera o otworzenia hali i chodzi porzucać do kosza. Szkoła niedawno kupiła maszynę do rzucania, dzięki której w ciągu 20 minut można oddać około 500 prób. To niesamowicie poprawia skuteczność i technikę. Jak więc widać dzień mam zajęty od rana do wieczora, a jedynie niedziele są wolniejsze. Ale Grundy to pięknie położona u podnóża gór, ale malutka mieścina i po kościele to można wybrać się na zakupy lub do kina.
Z tego, co wiem, jesteś na razie w drużynie B waszej szkoły. Czy już rozgrywacie jakieś mecze.
Zaczniemy w październiku, będą to rozgrywki międzyszkolne.
Jak oceniasz swoje umiejętności na tle kolegów z zespołu.
W składzie mamy tylko jednego Amerykanina, pozostali w większości pochodzą z Kongo i Mali. Na początku trochę odstawałem, ale przekonałem się, ile daje ciężka praca. Mam olbrzymią satysfakcję, bo na koniec dostałem statuetkę MVP. dla najlepszego zawodnika w drużynie.
Mimo dość wysokiego wzrostu, masz już 198 cm, lepiej się czujesz na obwodzie.
Zdecydowanie tak, choć oczywiście jak mam przed sobą niższego przeciwniku, to wchodzę pod tablicę, bo łatwiej go przepchnąć.
Od nowego roku szkolnego będziesz uczniem dziewiątej klasy. Czy myślałeś już o planach na przyszłość?
Chciałbym ukończyć tę szkołę, a potem załapać się na jakiś amerykański uniwersytet.