Gdy zmarła matka, nie miała jeszcze dwóch lat. W domu nie było żadnych jej zdjęć. Przez całe życie Marianna Gajowczyk zastanawiała się, jak ona może wyglądać. Po latach przekonała się, że nie tak sobie ją wyobrażała.
Jej twarz umknęła dziecięcej pamięci. Mogła tylko w wyobraźni tworzyć jej portrety. Myślała, że miała ciemnoblond włosy, jak jej siostry. W końcu po 81 latach zobaczyła ją... na zdjęciu. Była w sukni ślubnej, biały welon okrywał kruczoczarne włosy. Nie tak wyobrażała sobie swoją mamę. Marii, a od ponad dziesięciu lat Mariannie, trudno mówić o tym co czuła, jakie targały nią emocje, gdy patrzyła po raz pierwszy na mamę Helenę. Nawet teraz głos jej drży i więźnie w gardle.
Marią Gajowczyk była do emerytury, do momentu, gdy ZUS nie zwrócił uwagi, że jej prawdziwe imię brzmi Marianna. Przez większość życia we wszystkich dokumentach, na świadectwach szkolnych figurowała jako Maria. Marianna pochodzi spod Rawicza. Był 1938 r., nie miała jeszcze dwóch lat, gdy zmarła jej mama. Chorowała na gruźlicę.
Kuszenie cukierkami
Marianną i jej o rok starszym bratem zajęła się babcia, mama ojca.
- Na początku II wojny światowej tatę wywieźli. Razem z innymi pracownikami przymusowymi ciężko pracował w gospodarstwie Niemca. Karmili ich marnie. Ojciec zawsze powtarzał, że nigdy nie zapomni chleba z syropem z buraków cukrowych
– wspomina Marianna.
Pewnego dnia z frontu przyjechali dwaj synowie Niemca. Chciał ich godnie przyjąć. Postanowił zabić świnię, a ubój był limitowany także dla rasy „panów”.
- Po kryjomu świnie zabijacie! - powiedział ojciec Marianny, wchodząc wieczorem do chlewa. - Dajcie nam, choć trochę.
- Masz być cicho – warknął bauer.
- Jak jedzenie się nie poprawi, to zgłoszę to na policję – zagroził ojciec.
Wtedy gospodarz wyciągnął pistolet z kabury i podskoczył do niego. - Ojciec miał 190 cm wzrostu. Wytrącił mu ten pistolet i uderzył go w twarz – opowiada Marianna. - Niemiec się przewrócił, trafił głową w koryto tak nieszczęśliwie, że po pewnym czasie zmarł. Ojciec jeszcze tej samej nocy wsiadł na rower i pojechał do lasu.
Przez pewien czas się ukrywał. Potem pomogli mu Niemcy, zmienił nazwisko, zapuścił brodę i zatrudnił się w fabryce nasion u pewnego Niemca.
- Pamiętam tego Niemca – twierdzi Marianna. - Przywoził nam jedzenie czy lalkę na Gwiazdkę dla mnie. Te rzeczy kupował ojciec.Właściciel fabryki nasion dawał nam też znać, kiedy odwiedzi nas tata. Mówił babci, by danego wieczora dzieci nie szły wcześnie spać i by nie zapalać światła.
Co dwa, trzy miesiące, około godziny 22 pojawiał się ojciec. - Pamiętam, jak dziś, że drzwi z kuchni prowadziły do pokoju, którego okno wychodziło na ogród. To okno było cały czas otwarte podczas wizyty taty. Skarżyłam się, że jest zimno. Ojciec tłumaczył, że dopóki on jest okno musi być otwarte – opowiada Marianna. - I proszę mi wierzyć, że za każdym razem 20 minut po jego przyjeździe do mieszkania wkraczało Gestapo. Wiedzieliśmy kto ich zawiadamiał. To byli Polacy.
Po ich wizycie mieszkanie było zdemolowane. Wyrzucali rzeczy z szaf na podłogę, wyciągali słomę z sienników, szukając listu, jakiejkolwiek wiadomości od ojca. Przywozili torby foliowe, pełne cukierków i próbowali przekupić dzieci, by wyciągnąć od nich informację o tacie.
- Jak powiesz, że ojciec tu był, widzieliście się z nim lub pisze do was, to cukierki są twoje
– zachęcali.
Dla kilkuletnich dzieci to była silna pokusa. Marianna odgrażała się, że jak następnym razem przyjadą z cukierkami, to im wszystko powie. - W końcu powiedziałabym – przyznaje. - Jedno tylko mnie przed tym wstrzymywało. Babcia powtarzała mi, że gdy powiem o wizytach taty, to przywiążą ją do drabiny na podwórku, a ja będę musiała obok niej stać i patrzeć, jak ją zastrzelą.
Później do domu babci dokwaterowana została Niemka z dwoma synami. Jej córka i mąż byli na froncie. Wiedziała o odwiedzinach ojca. - Stała w oknie i pilnowała. Gdy zobaczyła zbliżające się światełka na hełmach, wpadała do nas. Chwytała ojca za rękę, chowała go do swojej szafy, szafę zamykała na klucz, a klucz wkładała do kieszeni – twierdzi Marianna. - A potem prosiła żołnierzy, by nie maltretowali babci.
- Przecież ja tu jestem. Gdybym tylko go zobaczyła, to pierwsza wam zgłoszę – argumentowała.
Gdy nadciągali Rosjanie, rodzina Marianny odwiozła Niemkę na miejsce zbiórki, skąd razem z innymi miała wyruszyć w głąb Niemiec. Po dwóch godzinach pojawili się żołnierze radzieccy. Stąd bliscy Marianny podejrzewają, że chyba zabili Niemkę. - Najmłodszy brat ojca twierdził, że gdyby ta kobieta przeżyła, to na pewno po wojnie odezwałaby się do nas. Nie mieliśmy z nią jednak żadnego kontaktu – mówi Marianna.
Nie mogę paść krów
W 1945 r. ojciec Marianny wrócił do domu. Przywiózł ze sobą kobietę. Pobrali się, mieli syna. Wtedy pasją Marianny były konie. Chciała zostać agronomem. Poszła do technikum rolniczego, ale za szkołę musiała płacić, bo rodzice mieli trochę własnej ziemi. Ojciec opłacił wpisowe. Po półrocznym pobycie w szkole dziewczyna przyjechała do domu na ferie świąteczne. Przed powrotem do technikum poprosiła macochę: - Mamusia chciałabym pieniądze, bo trzeba zapłacić.
- Nie kochana, my za szkołę nie będziemy płacić. W domu jest dużo pracy, masz tu co robić. Nie musisz chodzić do szkoły
– odpowiedziała matka.
Pasierbica nie tylko dobrze się uczyła, ale miała też charakter. - Tato nie będą gnoju rozrzucać, nie mogę paść krów – podkreślała.
Nadeszła pewna niedziela. Rodzice pojechali do znajomych. Siedziała i czytała „Przyjaciółkę”. W gazecie znalazła ogłoszenie o naborze do szkoły młodszych pielęgniarek w Pile. Podania należało kierować do Poznania, na Rybaki 13. Napisała pismo, a w poniedziałek dała je listonoszowi.
- Wyśle mi pan ten list? - spytała. - Tylko znaczek musi pan kupić. Jak będę miała pieniądze, to oddam. Za jakiś czas przyjdzie odpowiedź, gdyby nie było mnie w domu, to proszę zostawić list u sąsiadów, nie dawać go rodzicom.
Po dwóch tygodniach widzi, że idzie listonosz i macha do niej.
- Dziecko jest list do ciebie z Poznania.
W piśmie był podany termin egzaminów w Pile i prośba o uzupełnienie dokumentów. Była zdecydowana pojechać. Poszła do sąsiadki, która była krawcową.
- Szyjesz ludziom to jakieś skrawki materiału ci zostają. Uszyj mi proszę dwie spódniczki i dwie bluzki – poprosiła.
Do siostry mamy zwróciła się o kupienie gdymków (sandały), a do jej najstarszego brata o pieniądze na bilet do Piły w dwie strony. Wszystkich poinformowała o swoich planach i zobowiązała do zachowania tajemnicy przed rodzicami. Dopiero, gdy nadszedł dzień wyjazdu, powiedziała ojcu i matce, że wybiera się na egzaminy do szkoły pielęgniarskiej w Pile.
- A ty wiesz, gdzie to jest? - spytał ojciec.
- Mhm, mhm, a za co? - chciała wiedzieć macocha.
- Prosić nie będę – odpowiedziała. Po kolacji pożegnała się i poszła spać do wuja, który mieszkał obok cukrowni. Kierowca z tego zakładu jechał o piątej rano do Wałcza. Zawiózł ją i kupił jej bilet do Piły. Przesiadkę miała w Poznaniu. Tu pomógł jej kolejarz, zaprowadził na właściwy peron.
Już w Pile zaczepiła jedną kobietę, pytając jak dojść na plac Staszica. To była salowa z jednego z poznańskich szpitali. Też przyjechała do szkoły pielęgniarskiej. Następnego dnia Mariannę poprosił dyrektor szkoły.
- Usiądź – powiedział. - Dziecko nie możesz być przyjęta. Trzeba mieć ukończone 16 lat, a ty masz 15.
Mariannie z oczu poleciały łzy. Wykrztusiła, że nie może wrócić do domu.
- Umówmy się tak. Jeśli zdasz egzamin z matematyki i polskiego na dobry, to zostaniesz. Gdy wynik będzie słaby, to się pożegnamy.
Nastolatka zdała egzaminy na piątkę. Dyrektor zgodził się, by została w szkole. Z ośmioosobowej sali przeniósł ją do dwuosobowego pokoju. Zamieszkała z panią Stanisławą. - Tę kobietę czczę do dzisiaj – podkreśla Marianna. - Poszła do miasta, kupiła między innymi pastę do zębów, majtki i mówi, że te rzeczy są jej niepotrzebne, bo ona ma pełne walizki, tylko zapomniała je rozpakować, a zakupy położyła na moją półkę w szafie. Potem dała mi też zeszyty, przybory do pisania.
Z Piłą wiąże się jeszcze jedna historia. W związku z Dniami Książki księgarnia zwróciła się do szkoły o pomoc. Uczennice miały przez dwa tygodnie sprzedawać książki. - Do stoiska podchodzili chłopcy i zagadywali – opowiada Marianna. - Mówiłam im, że możemy porozmawiać, ale najpierw muszą kupić książkę. Po zakończeniu kiermaszu księgarnia przysłała do szkoły podziękowanie i jedno wyróżnienie. Dostałam nagrodę pieniężną za największą liczbę sprzedanych książek. Wydzielałam sobie po 10 zł i pieniądze wystarczyły mi na cały pobyt w szkole.
Pisała listy do domu, zapraszała na czepkowanie, później na paskowanie, ale nikt nie pojawił się na żadnej uroczystości.
- Nie płacz – pocieszała ją jedna z koleżanek, która mieszkała w Wałczu. - Pojedziesz ze mną do domu, rodzice będą mieli drugą córkę.
To do Wałcza jeździła, tu spędzała święta. W tamtych czasach obowiązywały nakazy pracy. Marianna nie czekała z założonymi rękami na przydział nim ukończyła szkołę. - Napisałam, że jest mi obojętne, gdzie mnie skierują, byleby nie do Rawicza - wspomina. - I trafiłam do... Rawicza.
Marzył o zamkach nad Loarą
Mieszkała w rawickim szpitalu. Tutaj na ślubie koleżanki poznała męża. Był wujkiem panny młodej. Ich losy były podobne. On także wcześnie stracił matkę, zmarła siedem tygodni po jego urodzeniu. Pogrzeb ojca odbył się, gdy miał dwa lata. Postanowili się pobrać. Przyszły małżonek pracował w Białymstoku. Tam Marianna wyjechała po ślubie, ale nie czuła się dobrze w tym mieście.
- Jak chcesz tu zostać, to proszę, ale ja wracam do domu – oświadczyła mężowi. Spakowała się kupiła bilet. Miała wyjechać 29 czerwca. Dzień przed jej wyjazdem mąż dzwoni do hotelu robotniczego, w którym mieszkali i mówi: - Nigdzie się nie ruszasz. Przez Poznań nie jadą pociągi.
Był 28 czerwiec 1956 r. Gdy podróż była możliwa, oboje przyjechali do Poznania, bo mąż w pracy załatwił sobie przeniesienie. Zamieszkali w hotelu robotniczym. Warunki były siermiężne. Gdy urodziła się im najstarsza córka, na noc kładła ją w poduszce na stole, wiązała bandażami, żeby nie spadła, bo nie było jej gdzie położyć. Potem przeprowadzili się na Podolany, a na koniec na Rataje. Marianna zatrudniła się najpierw w szpitalu przy Łąkowej, później w szpitalu im. Strusia, a na koniec w placówce przy Szamarzewskiego, gdzie dotrwała aż do emerytury.
- Pracowałam 53 lata – mówi.
- W międzyczasie wyjechałam na trzy lata do Libii, by trochę zarobić i pomóc córkom. Z mężem dorabialiśmy się wszystkiego od łyżki, widelca, dlatego dzieciom chciałam zapewnić jakiś start. Mąż był przeciwny. Później dwa razy przyjechał do mnie na trzy miesiące. Tak mu się w Libii spodobało, że nie chciał wracać do kraju.
Mąż marzył o wycieczce do Francji, zwiedzaniu zamków nad Loarą. Nie doczekali tego. Odłożone pieniądze na wyjazd poszły na leczenie. Chwytała się każdej deski ratunku, jeździła z mężem nawet po znachorach. Przegrała, mąż zmarł.
Wtedy chciała przejść na emeryturę, ale profesor Wojciech Dyszkiewicz jej odradził. Twierdził, że to nie ma sensu, bo będzie siedziała w domu i opłakiwała męża. Ona nigdy nie mogła usiedzieć w miejscu. Wstawała wcześnie, a z pracy wracała wieczorem. Na osiedlach ratajskich ją znają. Pomagała, jak mogła – to krew pobrała, to kroplówkę podała lub umyła pacjenta. Pewnego razu na os. Rusa spotkała starego człowieka. Szedł o kulach, ciągnął wózek z zakupami, a kółka wózka obijały mu się o pięty.
- Niech pan powie, gdzie mieszka, a ja ten wózek panu podprowadzę – zaproponowała.
Piotr mieszkał sam, synowa była w Swarzędzu, jeden syn w Siekierkach, a drugi w USA. Cztery lata mu pomagała. To jej zawdzięcza drugie życie, bo gdy jednego dnia tętno spadło mu do 32, to od słowa do słowa okazało się, że od 24 lat ma rozrusznik serca, który nigdy nie był kontrolowany, ani wymieniany. Piotr zmarł prawie sześć lat temu. Rok przed śmiercią wzięli ślub. - Nie było wielkiej miłości – przyznaje Marianna. - Była przyjaźń. To wtedy zdecydowałam, że kupię internet, by mógł rozmawiać ze swoim synem w Ameryce. Nabyłam też książkę, by nauczyć się posługiwania internetem. To było moje okno na świat, moje życie.
Pamiątki po mamie Helenie
Dziś już nie może sprawdzić w internecie co się dzieje. Odkleiły się jej siatkówki. Przez pewien czas chodziła po omacku. Odwiedziła sześciu okulistów. Zalecali jedynie zmianę okularów. W końcu przypomniała sobie o prof. Krystynie Pecold. Pojechała do jej kliniki w Kobylnikach. Leczenie przynosi efekty. - W sklepie daty ważności na produkcie nie przeczytam, ale widzę, że tu jest masło, a tu chleb czy mąka – twierdzi Marianna.
Mogła też zobaczyć swoją mamę na zdjęciu. Album z fotografiami znaleziono w mieszkaniu najmłodszej siostry mamy Marianny. Zmarła w lutym, mając 98 lat. Zdjęcia trafiły do córki kuzynki. Wśród nich było grupowe zdjęcie ze ślubu rodziców Marianny, który odbył się w 1933 r. . Edyta, córka kuzynki, zaniosła je do Studio Sikora przy Grunwaldzkiej.
- Spytała, czy są możliwości techniczne powiększenia zdjęcia – mówi Remigiusz Sikora.
- Opowiedziała historię pani Marianny, która będąc dzieckiem straciła matkę i nie pamiętała jej twarzy, a teraz, gdy fotografia się odnalazła, ma bardzo słaby wzrok. Zdjęcie wyretuszowałem i powiększyłem pannę młodą. Trudno mi sobie wyobrazić, co czuje człowiek w wieku ponad 80 lat, gdy po raz pierwszy widzi swoją matkę. Myślę, że na tym polega potęga i magia fotografii. Tysiące zdjęć, które trzymamy w komórkach, na dyskach, płytach CD przepadną, a papier przetrwa wszystko czego dowodem jest zdjęcie Heleny, mamy Marianny.
Jak to się stało, że nigdy wcześniej córka nie dotarła do fotografii matki? Relacje między Marianną a jej ciotką były skomplikowane. Dziewczyna, a później już dorosła kobieta, miała ogromny żal do najmłodszej siostry matki.
- Moja mama umierając dała jej swoje kolczyki i powiedziała: „Przekaż je Marysi, gdy dorośnie” - twierdzi Marianna. - Te kolczyki i talerzyk to były jedyne pamiątki po matce. Talerzyk się zbił, a ciotka kolczyków nigdy mi nie oddała.
Życie Marianny nie było łatwe. Wcześnie straciła matkę. Z macochą jej się nie układało. Jak mówi, druga żona ojca potrafiła okręcić go sobie wokół palca. Brat w wieku 26 lat zginął w wypadku samochodowym. Brat przyrodni po skończeniu podstawówki przyjechał do niej do Poznania. Tu skończył studia, założył zakład. Miał słabość do alkoholu. Woziła go na leczenie, przegrała walkę. Zmarł, gdy miał 52 lata.
- Ciężko było, ale niczego nie żałuję – podkreśla Marianna.
- Miałam idealne życie, dobrego męża. Jedna córka skończyła germanistykę, jest dyrektorem niemieckiej firmy, a druga jest ekonomistką. Każda ma swój dom. Doczekałam się czworo wnucząt i trojga prawnucząt.