Wakacje w PRL. Kiedyś to ludzie mieli w sobie więcej luzu!
Rozmowa z Krystyną Gucewicz, dziennikarką, autorką książki "Wakacje gwiazd w PRL. Cały ten szpan"
Które miejscowości w Polsce Ludowej zasługiwały na miano kurortów?
Tylko trzy: Zakopane, Krynica, Sopot. Tak było w czasach Polski Ludowej i tak jest dalej. Inne pretendują, ale są po prostu miejscowościami wczasowymi. A te trzy mają sznyt, pazur i tradycję przedwojenną.
Ta książka to również pani wspomnienia?
To są głównie moje wspomnienia. Wszyscy się pytają, jak robiłam research, a ja research mam w głowie; w każdej z tych miejscowości, które opisuję, byłam wielokrotnie. Najpierw jako dziecko, z rodzicami - mam zdjęcia z 1953 roku, stoję na Monciaku albo na molo. No a potem jeździłam jako dziennikarka, poruszałam się po szlakach imprezowo-koncertowych, czego wielu mi zazdrościło (choć aż tak rozkoszne, jak się ludziom wydaje, to nie było). No ale to były czasy, kiedy jeszcze naprawdę istniał zawód dziennikarza i miał się dobrze. Jeździłam też prywatnie, z przyjaciółmi, choć i przyjaciół miałam ze środowiska artystycznego. Na przykład na jednym wyjeździe w Krynicy ekipa była taka: ja, Andrzej Kopiczyński, Monika Dzienisiewicz-Olbrychska, Hania Krall i jej mąż Jerzy Szperkowicz, Witek Sadowy (zmarł niedawno, w wieku stu lat), Leopold Kozłowski. Co roku namawialiśmy się, że pojedziemy gdzieś na dwa tygodnie.
Gdzie?
To było drugorzędne. Ważniejsze wydawało nam się, żeby się spotkać, pochodzić, napić wina, pogadać. Pobyć ze sobą. Bo tak naprawdę na wakacjach chodzi o to, żeby być ze sobą: być w dobrym towarzystwie i dobrym nastroju.
Do Zakopanego zaglądała pani głównie służbowo?
Tak, przede wszystkim jeździłam na Turniej Kabaretowy o Złote Rogi Kozicy, który później przerodził się w krakowską PAKĘ. Jako dziennikarka miałam też zaszczyt i frajdę poznać artystyczne środowisko, spędzałam godziny w pracowni u Władysława Hasiora czy na rozmowach z panem Tadeuszem Brzozowskim. Wielcy artyści.
A jako turystka? Jak się pani zachowywała?
Jak Amerykanka przyjeżdżająca na wczasy do Europy. Krupówki, Gubałówka, Morskie Oko (schronisko przy tym stawie przez kilka lat prowadziła zresztą moja kuzynka) - taki zestaw. Poza tym piło się, paliło, spacerowało, śmiało. I wystarczy, to jest bardzo dużo zajęć. Tak zachowywała się większość z nas. Byli oczywiście w środowisku prawdziwi krajoznawcy, którzy chodzili po górach. Ja nigdy do nich nie należałam.
A kto należał?
Na przykład Kisielewscy - Stefan z żoną Lidią i dziećmi. Oni byli rodziną wytrawnie wędrującą, całymi dniami łazili po Tatrach. Dzieciaki były odpytywane na tych wycieczkach ze znajomości szczytów, dolin, potoków. Wracali do Astorii wieczorem - padnięci, głodni - i opowiadali, gdzie byli. Oczywiście nikt nie miał bladego pojęcia, o czym oni mówią. Ja tego typu ambicji byłam pozbawiona, wolałam zrobić coś dowcipnego.
Na przykład?
Na przykład raz prowadziłam kolejkę na Gubałówkę i z powrotem, bo poprosiłam o to pana motorniczego (potem prowadziłam też statek na Bałtyku, to było okropne - dla pasażerów, nie dla mnie). Lubiłam wygłupy, ale lubiłam też chodzić na długie spacery. Zabierał mnie na mnie pan Zbigniew Korosadowicz, który był artystą (bo tak to trzeba nazwać) malującym wszystkie zakopiańskie mapy, bo wtedy przecież żadnych googli i dronów nie było. Był też taternikiem, naczelnikiem TOPR-u i geografem. On nie to, że znał każdy szczyt - znał każdą trawę! Dla takiego cepra jak ja to było nie do pojęcia, no ale tylko miłość powoduje, że można poznać góry naprawdę.
Choć już wtedy żartowało się, że jeśli ktoś zamierza popełnić samobójstwo, to wystarczy, żeby przyjechał do Zakopanego i zjadł na Krupówkach bigos.
A tak, Zakopane zawsze miało w sobie jakąś przaśność. Wtedy chyba jeszcze bardziej. Jak spojrzymy na zdjęcia, to zobaczymy, że było smętnie, kiczowato, brudno. Ale dla nas to było piękne miasto cudownych znajomych, wielkich artystów i przygody. Więc to wszystko zależy od optyki, od perspektywy. Ja dostałam taki dar od Pana Boga, że ja widzę rzeczy piękne. Ktoś mi wytłumaczył, że jak w chaosie patrzysz na kwiat, na piękny obraz, znajdujesz jakiś punkt radosny, miły i ładny, to znaczy, że uprawiasz japońską sztukę haiku. No więc ja uprawiam filozofię haiku. Od lat.
Pani w swojej książce opisuje też Rabkę, taki przedsionek Podhala.
Rabka, moja ukochana!
Dlaczego ukochana?
Od małego dziecka mojego dziecka, czyli od lat siedemdziesiątych, mieliśmy tam tak zwany dom prasy. Przy ulicy Polnej. W Rabce było dużo takich pochowanych ośrodków, w których wypoczywały różne środowiska i przy Polnej właśnie była taka piękna willa, w której spotykali się dziennikarze.
Rabka za czasów Gierka (ja zawsze mówię ironicznie: za czasów wujka Gierka) była takim cukiereczkiem dla dzieci. Tam było to wszystko, czego nie było nigdzie indziej: sklep z wyrobami Wawelu (zawsze solidnie wyposażony, nawet w czasach, gdy były kartki), kawiarnia z oranżadą i bitą śmietaną (czy pani zdaje sobie sprawę, jak trudno było wtedy znaleźć kawiarnię, w której dzieciak może zjeść bitą śmietanę?) i kiosk z zabawkami rzeźbionymi w drewnie.
Za górskie wędrówki dzieciaki otrzymywały Górskie Odznaki Turystyczne, wędrowały więc chętnie gorczańskimi szlakami. W Rabce powstał nawet dziecięcy kabaret, jednym z jego małych aktorów był Maciek Stuhr, bo i Stuhrowie regularnie wypoczywali nieopodal, pewnie dzięki bliskości z Krakowem. Atrakcją Rabki był też malarz i poeta, Jasiek Fudala, ucieszny człowiek, zawsze chętnie pokazywał dzieciakom tajniki malarstwa na szkle, choć jego prace często miały charakter erotyczny. No ale to czasy minione.
Bo Rabka dzisiaj…
Chyba jest zapyziała, tak słyszałam. Nie byłam tam dawno i chyba nie chcę być, żeby się nie rozczarować. Jedno zmienić się nie mogło: malownicze położenie uzdrowiska. W pięknych Gorcach, pomiędzy potokami Raby, Poniczanki i Słonki, z ładnym, centralnie położonym parkiem. No i bliskość pięknych szlaków, choćby na Banię, Grzebień, Maciejową. Na Maciejowej zresztą można było pojeździć na nartach, nie wiem, jak jest teraz.
Teraz już nie można, z tego co wiem.
No właśnie. Transformacja ustrojowa, lata dziewięćdziesiąte, bardzo złamały wiele sław tamtych czasów i odwrotnie, wykreowały nowe modne miejsca i potrzeby, łącznie z potrzebą słuchania disco-polo. Nie wnikam w obecne czasy - piszę o przeszłości, o tamtym pokoleniu. Ja tamtych ludzi znam (i przyjaźnię się z nimi do dzisiaj, jeśli jeszcze są na tym świecie) i tamtych czasów dotykam.
W PRL-u uprzywilejowani jeździli na wczasy do Rabki, Krynicy i Zakopanego, ale wszyscy po cichu marzyli o wczasach w Jugosławii.
Jugosławia to już był szczyt marzeń. Większym szczęściarzem być się nie dało. Szczebel niżej lokowała się Bułgaria, też mogli pozwolić sobie nieliczni. To był wyjazd, jak się mówiło, za granicę. Przecież paszporty w szufladzie nie leżały. Dzisiaj to nawet na Zanzibar łatwiej polecieć, właściwie - gdziekolwiek w świat. Ja osobiście nigdy w Bułgarii nie byłam, tylko raz na lotnisku, jak się przesiadałam do innego samolotu w drodze do Aten. Ale opowieści znajomych wskazują, że Bułgaria, jak na tamte czasy, to był raj. Niby socjalizm, a kapitalizm. Niby nie Zachód, ale jakoś kolorowiej, przyjemniej, bardziej ekscytująco.
Powracając więc do wakacji krajowych: czym się na nie jeździło?
No, na pewno nie prywatnym samochodem, bo tych nie można było mieć chyba do wczesnych lat sześćdziesiątych. Prywatny samochód był przywilejem zarezerwowanym dla jakichś najwyższych stopniem partyjniaków. Zazwyczaj jeździło się więc pociągiem; oczywiście tych połączeń było za mało, kolej była wiecznie zatłoczona, więc zdarzało, że ludzie ładowali się do wagonów przez okna, ściśnięci jak sardynki w puszce oleju. W upał! Ci, co się jakoś zmieścili - jechali. Reszta zostawała na dworcu. Ale najważniejszym sposobem lokomocji - a przemieszczanie się nim było przeżyciem wręcz duchowym - był autostop. Wystawiało się na drogę najładniejszą dziewczynę z towarzystwa, ona machała ręką, zatrzymywał się jakiś kierowca ciężarówki i wtedy - niespodzianka! - zza krzaków wyskakiwała reszta ekipy. To była przygoda, bo często ostatecznie lądowało się nie w tym miejscu, które było w planach, tylko tam, gdzie akurat pan kierowca jechał i był tak miły, żeby zabrać nas pod plandekę.
A kierowcy byli na tyle mili?
Proszę pani, ludzie byli znacznie milsi niż teraz, życzliwsi. Jad i nienawiść nie budowały nastrojów społecznych.
PRL, paradoksalnie, był weselszy?
Zdecydowanie. Żartowano, że PRL to najweselszy barak w obozie socjalistycznym. Oczywiście nie dla wszystkich - zaraz odezwą się jacyś oburzeni byli opozycjoniści, pewnie głównie ci, którzy wcale nie siedzieli. My, którzy w marcu 1968 roku byliśmy pałowani na Uniwersytecie Warszawskim, jakoś nie nosimy tego na sztandarach. To znaczy oczywiście, tamte zdarzenia wypłynęły z naszych przekonań, z naszych serc, ale nie gadamy o tym w kółko. Bo poza walką z władzą, to były naprawdę wesołe i dobre czasy, szczególnie dla kultury. Ileż było klubów studenckich! Ileż teatrów, chórów, kabaretów! Niech pani spojrzy na dzisiejsze kluby studenckie - to są jakieś dyskoteki, co podejmują śladowe inicjatywy kulturalne. Przecież wtedy działo się znacznie więcej.
A w sferze seksualności? Byliśmy mniej czy bardziej pruderyjni?
Jeśli pyta pani o to, czy istniało coś, co dzisiaj nazywamy seksturystyką, to owszem. Mariusz Urbanek w biografii Kornela Makuszyńskiego przytacza rozmowę między pisarzem a redaktorami „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. Ci drudzy pytają Makuszyńskiego „Co pan pisze?”. A Kornel na to: „Powieść”. „A jaką?” - drążą dziennikarze. Makuszyński w końcu odpowiada: „Powieść dla dzieci. Po tym, co widziałem w Krynicy i Zakopanem, sądzę, że w najbliższym czasie będzie urodzaj na dzieci. Trzeba być przewidującym”.
Miał poczucie humoru, ten Makuszyński.
Właśnie na tym polegała wspaniałość tego środowiska. Oni wszyscy potrafili prowadzić dialog ze sobą i z życiem w sposób finezyjnie dowcipny. Odpowiadało się anegdotami, żartami, używało ironii, satyry, czasem inteligentnej złośliwości. Ale dalej kultura tych wypowiedzi była bardzo wysoka.
Ale powracając do wakacyjnych podbojów miłosnych…
Co tu dużo gadać: każdy wyjazd to szanse na romanse. Nie tylko w środowiskach artystycznych. Nigdy nie byłam w sanatorium, ale z tego, co opowiadali mi stali bywalcy, to te „kuracje” można opisać dwoma słowami: wieczna fiesta. Ja akurat zawsze wolałam odpoczywać w towarzystwie przyjaciół, od wakacyjnych miłości trzymałam się z daleka, ale nie neguję potrzeb i fantazji innych ludzi. Dowcip polega na tym, że w czasach PRL-u było znacznie więcej luzu. W każdej sferze.
Co ma pani na myśli?
Nie było takiego metrum, jak teraz. Nie żyliśmy pod nakazami mieszczańskiej moralności. To znaczy ja dalej pod nimi nie żyję i mam nadzieję, że bez stosowania się do takowych norm umrę, ale ogólnie teraz jesteśmy pospinani. Napić się - źle. Zapalić - źle. Wdać się w miły, wakacyjny romans - źle. Luz wtedy był tysiąc razy większy. Nie chodzi o normy obyczajowe czy moralne, ale po prostu - o luz. Na przykład na festiwalu FAMA w Świnoujściu mieliśmy taki miły zwyczaj, że zawsze nad ranem - na kacu, z butelką wódki wystającą z kieszeni - chodziliśmy na poranną toaletę do morza. Wchodziliśmy do wody w ciuchach, tak, jak każdy wracał w nocy z imprezy. Poza tym robiliśmy różne, jakby się to dzisiaj nazwało, happeningi. Zbiorowe żarty. Umawialiśmy się w kilkaset osób i wspólnie gwizdaliśmy. Nazywaliśmy to „gwizdaniem na przeciwności losu”. Dzisiaj też by się ludziom przydało. To co, kończymy?
Tak. Wyślę pani tekst na maila, żeby pani sobie zerknęła. Pewnie jeszcze dzisiaj.
Co? Dzisiaj? Będzie się pani męczyć w taki upał?
Jest poniedziałek, dzień pracy.
Jak jest upał, to trzeba założyć strój kąpielowy i iść nad wodę. Nieważne, czy poniedziałek czy sobota, robota poczeka zawsze. Uroda życia, kochana!