Waleria Nabzdyk, czyli jak wynieść z domu Polskę i trzymać się jej do końca
Urodziła się w polskiej twierdzy – Grabinie. Była najdłużej żyjącym powstańcem śląskim w województwie opolskim. Zadbała, by wszystkie jej dzieci ukończyły studia.
Wieść o wybuchu III powstania śląskiego zastała 19-letnią Walerię Nabzdyk w drodze do Krakowa na kurs metodyczno-dydaktyczny. Miała za sobą niemieckie seminarium nauczycielskie we Wrocławiu, ale marzyła przecież, żeby uczyć polskie dzieci i po polsku.
- Nocą z drugiego na trzeci maja ulice Bytomia zaroiły się powstańcami – wspominała Waleria Nabzdyk „Gazecie Opolskiej” w 1996 roku, w 75. rocznicę wybuchu powstania. - Wraz z koleżanką Elżbietą Karżanką zostałyśmy skierowane do dyspozycji komendy placówki powstańczej w Łagiewnikach i dostałyśmy przepustkę na front. Pieszo maszerowałyśmy do Zabrza, stamtąd do Gliwic, a potem do Łabęd. W Łabędach wsiadłyśmy na węglarkę wypełnioną już powstańcami i podróż zakończyłyśmy w Sławięcicach.
W Leśnicy kierownik ambulansu wręczył im opaski sanitariuszek z czerwonymi krzyżami i kazał udać się do jednej z kalwaryjskich kaplic w sąsiedztwie Góry św. Anny. Ich zadaniem było obmyć z krwi twarze zabitych powstańców. Po ich ciała miały się wkrótce zgłosić rodziny. Tylko pozornie było to łatwe zadanie. Młode dziewczyny zetknęły się wówczas pierwszy raz tak blisko ze śmiercią.
Przeżycia musiały być silne, bo pani Waleria do końca życia zapamiętała pierwszą posługę pielęgniarską. Opatrywany młody powstaniec nazywał się Knop i pochodził z Piekar. Jak wspomniała po latach pani Nabzdykowa, miał poranione karabinową kulą ramię. Bolało bardzo, ale dzielny chłopak nie tylko zachowywał się spokojnie, próbował nawet żartować z pielęgniarką. Jej za całe wyposażenie medyczne musiały wystarczyć bandaże, aspiryna i tabletki przeciwbólowe. Wspominała młodych żołnierzy powstania wołających z bólu mamę, jakby byli dziećmi, nie żołnierzami. A jednocześnie tak dzielnych, że skoro tylko rany zostały zaopatrzone, rwali się z powrotem do walki.
Była prawdziwą Ślązaczką – wspomina córka Alicja. – Mówiła, że jak w domu jest posprzątane i ciepło, to wtedy biedy nie widać
- Po zdobyciu Kędzierzyna rozpętało się prawdziwe piekło. Do naszego punktu ciągnęły furmanki wypełnione rannymi – opowiadała w tym samym wywiadzie Waleria Nabzdyk. - Miałam spuchnięte od długiego stania nogi i oczy mi się zamykały z niewyspania. Wszystko, co wtedy przeżywałam, to była naprawdę twarda szkoła życia.
Zdarzały się wspomnienia przyjemne. Choćby z kolacji, na którą załoga punktu sanitarnego razem z dowódcą została zaproszona na zamek do Żyrowej. Jedzenie było proste, ale za stołem roiło się od szarż, z komendantem podgrupy „Bogdan” Teodorem Kulikiem na czele.
Czasem sanitariuszka Augustyn (tak się pani Waleria nazywała z domu) ocierała się o śmierć, choć sama nie brała broni do ręki.
- Gdy wieczorem opuszczaliśmy Strzebniów, Niemcy zaczęli ostrzał szosy – wspominała. - Nie było innej rady, jak tylko puścić luzem konia z ambulansem i przedostawać się skokami, korzystając z osłony drzew, w bezpieczną dolinę. Uratowała mi wtedy życie duża brzoza, za którą się ukryłam, ona przejęła w siebie przeznaczony dla mnie ładunek kul.
Po powstaniu szczęśliwie unika aresztowania. Niemieckiemu kontrolerowi pokazuje zabraną przypadkiem i już nieaktualną legitymację wrocławskiego seminarium nauczycielskiego. Wraca do rodzinnej Grabiny, ale w domu zatrzymuje się tylko na kilkanaście godzin. Dla takich jak ona nie jest tam bezpiecznie. Ucieka przebrana w wiejski strój. Dociera do Wrocławia, ale swoją dorosłą przyszłość zwiąże już po podziale Śląska z jego polską częścią. W 1924 roku zda polską maturę, żeby móc uczyć w szkole.
O powstańczej przeszłości pani Walerii rozmawiam z ks. prałatem Zygmuntem Nabzdykiem, jednym z ośmiorga jej dzieci, przez wiele lat ojcem duchownym i wychowawcą kleryków w seminarium, a dziś 86-letnim mieszkańcem Domu Księży Emerytów w Opolu. Nad biurkiem księdza w antyramie wisi duże kolorowe zdjęcie mamy.
- Kiedy byliśmy dziećmi, mama opowiadała nam powstańcze historie, jak już wieczorem leżeliśmy w łóżkach – wspomina ks. Nabzdyk. - Wychowałem się na nich jak na baśniach. Czy byłem wtedy dumny, że moja mama była powstańcem? Nie pamiętam tego w taki sposób. Po prostu wyrastaliśmy w tym i uważaliśmy to za coś zwyczajnego.
W 1947 roku Zygmunt był z mamą jako harcerz na Górze św. Anny podczas odsłonięcia pomnika Powstańców Śląskich. - Jeszcze teraz słyszę głos biskupa Kominka wołającego: „Wzywam cię, Wojciechu Korfanty” - wspomina. - Obok tłumu powstańców słuchali go także przedstawiciele władz z Zawadzkim i Gomułką na czele. Ale czas współpracy władz, Kościoła i środowisk powstańczych wkrótce się skończył. Nastał stalinizm.
Waleria Nabzdyk była na Górze św. Anny uczestniczką jeszcze jednego ważnego wydarzenia. Jako jedna z trojga powstańców w mundurze i przy orderach spotkała się tam 21 czerwca 1983 roku z papieżem Janem Pawłem II. Wręczyła Ojcu Świętemu wydaną ledwo rok wcześniej przez Instytut Śląski w Opolu „Encyklopedię powstań śląskich” (ma w niej swoje hasło).
Fala wspomnień niesie nas do Grabiny w powiecie prudnickim. Tutaj 26 września 1901 roku Waleria przychodzi na świat. Jest najmłodszym, 14. dzieckiem Józefa Augustyna, nazywanego przez miejscowych „starym karczmarzem”, prowadzi bowiem wraz z żoną restaurację. Ma duże gospodarstwo rolne, jest sołtysem, ławnikiem i członkiem Związku Polaków w Niemczech. Zdeklarowanym twardym Polakiem, jak wielu mieszkańców Grabiny, nazywanej „polską twierdzą”.
Kiedy Walerii nie będzie już na stałe w Grabinie, w jej rodzinnym domu powstanie w 1931 mniejszościowa szkoła polska i będzie działać aż do 1939 r. Ks. Nabzdyk wspomina, że jako dziecko przyjeżdżał do Grabiny na wakacje, a ponieważ w niemieckim i w polskim systemie szkolnym one się nie nakładały, chodził nawet trochę do szkoły w domu dziadka. Pamięta, że kiedy w Grabinie – już po powstaniu - proboszczem został ksiądz sprzyjający Niemcom i lekceważący Augustynów, dziadek po mszy św. w kościele ze śpiewami i kazaniem po niemiecku siadał przy radiu, by wysłuchać mszy po polsku.
Waleria Nabzdyk jest jednym z tych dzieci, które Augustynowie wysyłają do szkoły. Jako nastolatka trafia pod opiekę starszego o 23 lata brata, który jest leśniczym najpierw w okolicy Drezna, a potem na Łużycach. W Dreźnie zwiedza katedrę i inne zabytki. W słynnej galerii obrazów wypatruje portrety Polaków. Brat pomaga jej sfinansować naukę w niemieckim seminarium nauczycielskim we Wrocławiu. Po jego ukończeniu trafi do sztabu plebiscytowego w bytomskim hotelu „Lomnitz”, a potem do powstania.
Pracę nauczycielską rozpoczyna w Chorzowie, czyli wtedy w Królewskiej Hucie. Jak wspomina ks. Nabzdyk, uczyła – jak na pogranicze przystało - języka polskiego w szkole niemieckiej i niemieckiego w polskiej. Wkrótce przenosi się do szkoły w Bielszowicach i tu w 1926 roku wychodzi za mąż za przybyłego z Wielkopolski Stanisława Nabzdyka. - Mama zwróciła na niego uwagę, bo w pierwszy piątek miesiąca przyszedł do spowiedzi – opowiada ks. Zygmunt. - Pomyślała, że skoro taki młody chłopak (miał 21 lat) jest pobożny i pracuje nad sobą, to może być dobrym mężem.
Zamążpójście niestety kończy jej karierę nauczycielską. Zgodnie z ówczesnym prawem i w Polsce, i w Niemczech panie nauczycielki obowiązuje celibat. Ale należała do pokolenia, które nie umiało się nudzić. W Bielszowicach angażuje się w Towarzystwie Czytelni Ludowych, Związku Obrony Kresów Zachodnich, Towarzystwie Polek, w Rodzinie Rezerwistów i w Towarzystwie Dobroczynnym. Społeczna wrażliwość jest przed wojną i po niej wyraźnym rysem jej osobowości. No i realizuje się jako żona i mama. Do wybuchu wojny rodzi pięcioro dzieci (szóste przyjdzie na świat w październiku 1939), dwoje urodzi jeszcze po wojnie. Wszyscy skończą studia, bo jak mówi ich mama: latarnia rozumu nie zastąpi.
Wrzesień 1939 roku przynosi bolesne doświadczenie. Okazuje się, że polskość kosztuje. Do obozu koncentracyjnego – najpierw do Dachau, potem do Sachsenhausen - trafia mąż, trzech braci (tylko jeden z rodzeństwa wróci żywy) i dwóch szwagrów. Wieść o śmierci w obozie jednego z synów życiem przypłaca ojciec Walerii. Ciało ojca i prochy syna zostają pochowane we wspólnym grobie. Matkę z dziećmi władze niemieckie usuwają z mieszkania. Zaczyna się tułaczka.
Pomogli nam m.in. państwo Stopowie - opowiada Alicja Nabzdyk-Kaczmarek, najmłodsza córka Nabzdyków. - Kiedy oboje zginęli w obozach, rodzice przyjęli ich starszego syna do naszego domu.
Pani Alicja podkreśla, że jej mama była prawdziwą Ślązaczką. - Jak to się wyrażało? Bardzo pilnowała porządku, modlitwy, łączyła rodzinę. Mama mówiła, że jak w domu jest posprzątane i jest ciepło, to biedy nie widać. Nam, najmłodszym, urodzonym w okresie stalinizmu, o powstaniu już nie opowiadała. Ale była po śląsku otwarta. Kiedy mieszkaliśmy w Prudniku, do naszego domu przychodzili miejscowi Niemcy, którzy nie wyjechali, i mama z nimi po niemiecku rozmawiała bez żadnych oporów. Ale równie serdecznie przyjmowała przybyszów z Kresów, którzy chcieli pogadać z panią inspektorową.
Po wojnie Nabzdykowie przenieśli się do Prudnika. Pan Stanisław został inspektorem szkolnym i organizował tamtejszą oświatę (straci stanowisko, gdy syn Zygmunt zgłosi się do seminarium). Pani Waleria prowadzi kursy repolonizacyjne, wygłasza odczyty w ramach Towarzystwa Miłośników Ziemi Prudnickiej, zakłada stowarzyszenia - powstańcze i razem z mężem - katolickie.
- To ostatnie postawiło sobie za cel - w czasie odwilży 1956 roku - odzyskanie dla Kościoła klasztoru w Prudniku (tego samego, w którym władze więziły prymasa Stefana Wyszyńskiego). Mama pojechała w tej sprawie do Opola. Zastępca przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej Wincenty Karuga, były powstaniec śląski, był za. Sprzeciwiał się tzw. wyznaniowiec, twierdząc, że to dobro poniemieckie. Mama wiedziała, że on właśnie nazwał mnie szwabem, kiedy władze odmówiły mi zatwierdzenia na stanowisko prefekta w seminarium. „Panie Karuga, ile więzienia sąd zasądzi autorowi takiego pomówienia?” - zapytała mama. „Myślę, że teraz to pięć lat” - odparł przytomnie. „To już sobie weźcie ten klasztorek” - zamknął rozmowę wyznaniowiec, blednąc. „Będziemy się tam za pana modlić - zakończyła mama. Klasztor służy franciszkanom do dziś.