Profiler z USA James Brussel dokładnie opisał sylwetkę wampira. Ten opis nie pasuje do Zdzisława Marchwickiego. O słynnym procesie Zdzisława Marchwickiego i towarzyszącym mu do dzisiaj wątpliwościom rozmawiamy z autorem wydanej właśnie książki „Wampir z Zagłębia” Przemysławem Semczukiem
Od zatrzymania Zdzisława Marchwickiego przez milicję minęło już ponad 40 lat. Warto po takim okresie wracać do tych wydarzeń?
Jeżeli sprawa ta w dalszym ciągu budzi emocje, to warto. Są ludzie, którzy są przekonani, że mieli do czynienia z prawdziwym mordercą i drudzy, którzy w to wątpią. Ta książka to porównanie wielu materiałów. Staram się wykazać niespójności pomiędzy aktami i oficjalnymi wersjami i w taki sposób warto tę historię przedstawić raz jeszcze. Wiem, że nie udało mi się dotrzeć do wszystkich materiałów, bo to szukanie igły w stogu siana. Istotne jest to, że ta historia jest bardzo zmitologizowana. Na Śląsku i w Zagłębiu jest mnóstwo ludzi, którzy wracają do tego tematu przy rodzinnych spotkaniach czy uroczystościach. Zaczynają snuć opowieści, w których jest niestety niewiele prawdy.
Skąd pomysł, by przyjrzeć się historii wampira z Zagłębia i postaci Marchwickiego?
Pierwszy raz pisałem o tym w książce „Czarna wołga. Kryminalna historia PRL”. Przyznaję się, że wtedy nie miałem za bardzo czasu zapoznać się ze wszystkimi dokumentami. Miałem niedosyt, dlatego pojechałem do Katowic do sądu, żeby przeczytać akta. Zaplanowałem na to tydzień, ale gdy te akta przede mną położono, okazało się, że w tydzień będzie to niewykonalne. Samo orientacyjne przejrzenie zajęło mi trzy dni. Dokładne przeczytanie - około roku. Ten materiał już dawał dość duży potencjał. Nie chciałem pisać o morderstwach. Bardziej interesowało mnie porównanie tych akt z oficjalnie obowiązującą wersją i pokazanie, że tak naprawdę nic do siebie nie pasuje. To czarna karta w historii polskiego dziennikarstwa, bo dziennikarze, trudno powiedzieć świadomie czy nie, pisali pod dyktando władz. Dziwi mnie to trochę, bo w niektórych reportażach jest napisane, że zapoznawali się z tymi aktami. Zresztą na rozprawach o morderstwach nie rozmawiano. Tam głównym tematem było badanie wątków obyczajowych. Zaskoczyło mnie to, że Zdzisław Marchwicki opowiada o przygodach seksualnych, ale o to chodziło. Żeby rozmyć tę sprawę, dyskutowano o kwestiach pobocznych.
Jaki obraz Zdzisława Marchwickiego wyłania się z akt, które pan czytał?
Nie do końca potwierdzają one wykreowany obraz wampira. Czytając akta, miałem wątpliwości. Jednego dnia byłem przekonany o jego winie, drugiego nie. To chciałem przekazać w książce tak, aby ktoś czytając miał podobne emocje. Utkwiły mi w pamięci reportaże Barbary Zajdler, w których opisuje ona, wyrywając z kontekstu, jego zeznanie na sali sądowej. W „Dzienniku Zachodnim” i „Trybunie Robotniczej” też było napisane, że wstał i powiedział: „Zamordowałem”. W rzeczywistości to zupełnie inaczej wyglądało.
Zachowało się dużo materiałów dotyczących tej sprawy?
Udało mi się znaleźć jedną taśmę w archiwum Sądu Najwyższego i protokół do niej. W protokole na pytanie sędziego mamy spójną jasną odpowiedź. Słuchając taśmy, ma się zupełnie inne wrażenie, to oderwane słowa. To, co jest spisane w jednym akapicie, w rzeczywistości trwa kilkanaście minut. Zaczynam mieć wątpliwości, dlaczego nie ma taśm z procesu i przesłuchań. Zniknęły filmy, które były nagrywane. Na pierwszej rozprawie sędzia Ochman mówi, że na sali jest ekipa Polskiej Kroniki Filmowej. Sprawdziłem, okazało się, że w PKF nie ma takich zdjęć, nawet surówki. Powstaje pytanie dlaczego. Chciano też ukryć miejsce pochówku Zdzisława Marchwickiego.
Postępowanie prowadzono tak, żeby tę sprawę wyjaśnić czy tak, żeby skazać wampira?
W momencie, gdy poszukiwano wampira, siły i środki były ogromne. Brakowało doświadczenia i to było błądzenie po omacku. Mamy dziś inne możliwości i technikę operacyjną. Lata 60. i 70. to zupełnie inne epoka. Sprawę Zdzisława Marchwickiego odnoszę do Bogdana Arnolda czy Joachima Knychały. Kiedy im powiedziano, że są dowody, zaczynali opowiadać wszystko ze szczegółami. Przeczytałem pamiętnik Zdzisława March-wickiego i notatki Knychały. To dwie różne rzeczy. Przy Marchwickim ewidentnie widać, że ktoś mu to dyktuje, że on nie ma pojęcia, o czym pisze. Knychała ze szczegółami opisuje jak planował zbrodnię, co czuł, gdy szedł za kobietą. Zdzisław, gdy trafia do więzienia, nie jest zaskoczony. Kradł materiały budowalne, więc liczył się z tym, że będzie schwytany. Potem ktoś czyta mu zarzuty o morderstwo, a on jest zdumiony. Na kolejnych przesłuchaniach mówi, że tego nie zrobił. Nagle mamy protokół z przyznaniem się do winy, tylko brakuje w tym chronologii. Gazety opisują, że przygnieciono go dowodami, że jego członkowie rodziny zeznali i już nie można było się wycofać. Tylko, że jego przyznanie następuje zanim reszta jego rodziny trafia za kratki i zaczyna cokolwiek mówić. Gdy to się zdarzyło, Zdzisław stwierdził, że przyznał się, bo uznał, że to tak niewiarygodne, że po sprawdzeniu okaże się, że to nie on.
Prowadzony w sali Zakładów Metalurgicznych Silesia na katowickim Wełnowcu proces cieszył się olbrzymim zainteresowaniem społeczeństwa.
Ta sala nadal istnieje. Teraz jest tam szkoła zawodowa, odbywają się egzaminy. Byłem tam. Rzeczywiście, ludzie brali przepustki i szli na tę rozprawę. Gazety o tym pisały. Co ciekawe, nie znalazłem żadnych relacji Polskiego Radia. Jest trochę materiałów archiwalnych Telewizji Polskiej, ale to drobiazgi. To, że są w archiwum telewizji wcale nie wskazuje, że były emitowane. Na to dowodu nie ma. Byłem zaskoczony, bo nie ma materiałów w siedzibie Polskiego Radia w Warszawie. W Katowicach znalazłem kilka taśm z pierwszych trzech dni rozpraw.
O historii „wampira” powstała książka. Janusz Kidawa nakręcił też na jej podstawie film „Anna i wampir”.
Ciekawostka jest taka, że autor książki Tadeusz Wielgolawski był wręcz przyjacielem płk. Jerzego Gruby, najpierw komendanta wojewódzkiego, a potem generała i zastępcy komendanta głównego MO. Wielgolawski wręcz afiszował się, że jest blisko niego. Potem spodobała mu się jednak Konfederacja Polski Niepodległej i został internowany. Trafiłem na dokument, z którego można wywnioskować, że żąda usunięcia swojego nazwiska z czołówki filmu. Niestety, nie udało się odnaleźć samego Wielgolawskiego. Być może już nie żyje. Ciekaw jestem, co by powiedział po latach. W każdym razie książka jest laurką dla Milicji Obywatelskiej. Film także. Bardzo mi się podobała jego recenzja, w której napisano, że był nudny i trudny do zniesienia. Ja oglądałem go kilkakrotnie, a przy ostatnim razie miałem już dość. W innej recenzji autor napisał, że kiedy filmowy wampir powiedział w momencie zatrzymania „nareszcie”, chciał go wyściskać, bo nareszcie będzie mógł wyjść z kina.
Do kogo skierowana jest pańska książka?
Myślę, że zarówno do tych, którzy jeszcze tę sprawę pamiętają, bo operują cały czas różnymi legendami, a teraz będą mogli to poznać i porównać, a także do młodszych. Nie wiem jak w Zagłębiu, ale gdzieś w Polsce kilkakrotnie rozmawiałem z psychologami, osobami około trzydziestki. Postać Zdzisława Marchwickiego, wampira z Zagłębia, była dla nich nieznana. Mam więc nadzieję, że to młodsze pokolenie będzie tą książką zaciekawione. To historia kryminalna, czyta się ją jak kryminał, tyle że jest prawdziwa.
Gdyby wówczas zastosowano znane dzisiaj techniki i gdyby była taka wola, można było wyjaśnić tę sprawę?
W zasadzie zastosowano, bo sprowadzono, w akcie kompletnej desperacji, zajmującego się profilami psychologicznymi morderców Jamesa Brussela ze Stanów Zjednoczonych. To kolejna wątpliwość. Zdzisław Marchwicki został aresztowany 6 stycznia 1972 roku, więc w jakim celu 29 grudnia do Warszawy przyjechał Brussel, skoro od dwóch miesięcy, mówiąc kolokwialnie, milicja miała Marchwickiego na widelcu? Wysoko postawiony płk Muniak napisał notatkę, że trzeba wdrożyć pewne działania, a dwa dni później Zdzisław jest aresztowany. Czy wobec tego w Komendzie Głównej nie wiedzieli, co się dzieje w Katowicach? Brussel opisał bardzo dokładnie sylwetkę wampira. Ten opis nie pasuje do Zdzisława. Co ciekawe, o wizycie Brussela dziennikarze się nie dowiedzieli, za to pisali, że amerykańska policja miała problemy z ujęciem dusiciela z Bostonu, złapanego m.in. dzięki pomocy Brussela. Skąd więc nagle dziennikarze wiedzieli o jakimś dusicielu z Bostonu? Młodszym wyjaśnijmy: nie było internetu. To znaczy, że musiał przyjść milicjant i o tym powiedzieć.
Finał tego procesu mógł być inny?
Czy mógł? Przypuszczalnie niemal tak się to skończyło. Prokurator Polański się wycofał. Wielu oficerów odsunięto od sprawy, bo otwarcie mówili, że to nie był ten człowiek. Zrobiono wszystko, żeby udowodnić tezę. Dla mnie najbardziej szokujące było to, że w kwietniu 1974 roku zorganizowano w KW MO w Katowicach konferencję prasową i przedstawiono tę sprawę tak, że Zdzisław Marchwicki nie jest podejrzany czy oskarżony, ale już winny. Nie było jeszcze wtedy napisanego aktu oskarżenia. Odnieśmy to do sprawy Katarzyny W. Wyobraźmy sobie, że policja zwołuje konferencję prasową i zaczyna opowiadać o dowodach, podczas gdy prokurator jeszcze nie napisał aktu oskarżenia. Czy coś takiego może się zdarzyć? Nie. A wtedy się zdarzyło.
Po tylu latach nie ma już chyba szansy dojść do prawdy?
Nie. Nie ma takiej możliwości. Żeby teraz wznowić takie śledztwo, musiałby się znaleźć nowy świadek, zaistnieć nowe okoliczności. To niemożliwe.