Po latach widać, że nie mieliśmy dosyć siły, aby zwyciężyć, ale mieliśmy jej mimo to dość, aby odzyskać wreszcie naszą wspólną „sprawę” – pisze Dariusz Gawin, historyk, wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego.
Powstanie warszawskie to centralne wydarzenie polskiej historii XX wieku. W tej wielkiej bitwie streszcza się sens polskiego losu ostatniego stulecia. Lecz losu rozumianego nie tyle jako przeznaczenie, fatum, ile raczej jako “udział”, czyli to, co przypadło Polakom z całych tych stu lat. Należy bowiem unikać myślenia o powstaniu, które rzecz całą zamyka w majestatycznych stereotypach “wielkiej tragedii”. Patos pozornie tylko dorasta do sensu wydarzenia, daje zwodnicze poczucie okiełznania tego wielkiego i tajemniczego problemu, jakim jest powstanie. Kiedy zatem twierdzę, że powstanie streszcza w sobie sens polskiego losu w XX wieku, nie chodzi mi o to, że o owym sensem jest “tragedia”, czyli korowód krwawych perypetii prowadzących do zupełnej katastrofy bohaterów. Żadne bowiem katharsis nie płynie z zakończenia powstańczego dramatu. Zatem nie fatum, ale też nie przypadek. Nieszczęście, klęska, ale nie tragedia w belferskim rozumieniu tego słowa. Ci, którzy mówią o “tragedii”, sądzą, że to słowo rozstrzyga już całą sprawę, że już ujmuje i wyczerpuje sens tego wszystkiego, co stało się w Warszawie w sierpniu i wrześniu 1944 roku, bo stoi za nim autorytet Eurypidesa, Corneille’a, Szekspira. Nic bardziej fałszywego. Nazwanie powstania losem, “działem”, jaki przypadł Polakom z całej historii dwudziestego wieku to dopiero początek, to ledwo pierwszy krok na drodze, która może przybliżyć nas do przeniknięcia tajemnicy powstania.
(...)_W całym bowiem świecie ludzkim nie ma dla imperiów radykalnego zła rzeczy bardziej obraźliwej, bardziej uwłaczającej i prowokującej niż owo “COŚ”, które z całą mocą rozbłysło w Warszawie 1 sierpnia. Stąd zaciekłość i bezwzględność w ataku, stąd gotowość do sięgnięcia po każde środki, aby warszawski krąg wolność rozerwać i zniszczyć. Bowiem, o czym często zapominamy, w postępowaniu Stalina - a także Hitlera - w pewnych szczególnych sytuacjach odgrywały zasadniczą rolę czynniki zupełnie innego rodzaju niż wyłącznie racjonalna, militarna kalkulacja. Stalina przedstawia się często jako racjonalnego polityka imperialnego. Cyniczni realiści pytają więc - jak można robić mu zarzut ze wstrzymania ofensywy na Warszawę, skoro powstanie było politycznie wymierzone w jego interesy? Zgoda, Stalin nie miał żadnego interesu w pomaganiu Warszawie, ale dopowiedzmy to, co w tym rozumowaniu zawarte jest implicite - postępowanie Stalina jest racjonalne, jeśli jego celem była sowietyzacja Polski, a więc włączenie jej do swego totalitarnego imperium. Aby ten cel zrealizować, gotów był posłużyć się wszelkimi środkami, w tym również tymi o totalitarnym, czyli w istocie ludobójczym charakterze.
Zniszczenie Warszawy z czterdziestoma tysiącami zaprzysiężonych żołnierzy Armii Krajowej, zniszczenie siedziby Komendy Głównej AK, Delegatury Rządu RP na kraj, Rady Jedności Narodowej, namiastki parlamentu polskiego, central konspiracyjnych partii politycznych, podziemnej prasy leżało w żywotnym interesie tak Stalina jak i Hitlera. Dokładnie tak, jak pisał Bobkowski, Stalin tak czy inaczej musiałby pozbyć się tych dziesiątków tysięcy ludzi, którzy tworzyli rdzeń wolnej, choć konspiracyjnej Polski. Aby stworzyć sowiecką Polskę, trzeba było tych ludzi zniszczyć, złamać, zesłać na Syberię, zastrzelić w piwnicach bezpieczeństwa, tak czy inaczej wyeliminować. Czekanie Stalina na dopełnienie się klęski powstania wynikało zatem dokładnie z tej samej kalkulacji, z jakiej zrodziła się decyzja o rozstrzelaniu dwudziestu tysięcy polskich oficerów w Katyniu, Charkowie i w innych obozach jenieckich w 1940 roku. Nie była to kwestia politycznej taktyki lecz ideologicznej strategii. Za każdym razem chodziło o świadomy akt totalitarnej inżynierii społecznej, o świadome przekształcanie Polski poprzez eksterminowanie przede wszystkim inteligencji, elity intelektualnej, politycznej, państwowej. Prawda - różnica pomiędzy Hitlerem a Stalinem polegała na tym, że pierwszy chciał Warszawę zetrzeć z powierzchni ziemi raz na zawsze, drugi chciał ją “tylko” zsowietyzować. Gdyby dostał ją w swoje ręce względnie niezniszczoną, ograniczyłby się zapewne do zabicia, do wywiezienia kilkunastu, kilkudziesięciu tysięcy najbardziej niebezpiecznych, antysowieckich elementów. Samo miasto jako suma budynków, placów, ulic przetrwało by tę chirurgiczne operację - tak, jak przetrwała ją Praga czeska, dzisiaj tak podziwiana przez turystów z całego świata. Skoro jednak okoliczności rozwinęły się w taki sposób, że eksterminacja elity musiała pociągnąć za sobą zagładę miasta i śmierć dodatkowych stu kilkudziesięciu tysięcy ludzi, nie wahał się ani chwili. Względy militarne, taktyczne, na koniec po prostu ludzkie, nie odgrywały żadnej roli wobec nadrzędnego celu wynikającego z totalitarnej logiki, z totalitarnej dyspozycji kierującej sowieckim imperium.
Dokładnie w taki sam sposób - jako akt świadomej totalitarnej inżynierii społecznej - można określić charakter polityki niemieckiej względem Warszawy. Mamy w tej mierze pierwszorzędne świadectwo, pochodzące z samego szczytu nazistowskiej hierarchii, bo od samego Reichsfurera SS Heinricha Himmlera. Przemawiając jeszcze w trakcie powstania do grupy wysokich oficerów SS Himmler, który osobiście 1 sierpnia zawiadomił Hitlera o wybuchu walk w Warszawie, tak relacjonował przebieg tego spotkania: “mein Führer, moment jest niesympatyczny. Z punktu widzenia historycznego jest (jednak - DG) błogosławieństwem, że ci Polacy to robią. W ciągu pięciu-sześciu tygodni pokonamy ich. Ale wtedy Warszawa - stolica, głowa, inteligencja tego niegdyś szesnasto - siedemnastomilionowego (sic!) narodu Polaków, będzie starta. Tego narodu, który od 700 lat blokuje nam Wschód i od pierwszej bitwy pod Tannenbergiem (tj.Grunwaldem; drugą była zwycięska bitwa z wojskami rosyjskimi w 1914 roku, - DG) ciągle nam staje na drodze. Wtedy polski problem dla naszych dzieci i dla wszystkich, którzy po nas przyjdą, a nawet już dla nas - nie będzie dłużej żadnym wielkim problemem historycznym. Ponadto wydałem rozkaz, żeby Warszawa została doszczętnie zniszczona”. Hitler naturalnie zaaprobował rozkaz Himmlera.
W tej rozmowie zawiera się odpowiedź na przyczyny upiornego okrucieństwa okazanego Warszawie przez Niemców. Z militarnego punktu widzenia konieczność opanowania sytuacji w Warszawie, głównym węźle komunikacyjnym środkowej Polski, była oczywista. Jeśli niemiecka 9 Armia miała zatrzymać Front Białoruski Rokossowskiego, musiała dysponować bezpiecznym zapleczem. Ale decyzja wymordowania całej ludności milionowego miasta, bez względu na wiek, płeć, bez względu na to, czy skazani na śmierć brali czynny udział w walkach, czy też nie, nosiła charakter jawnie ludobójczy, wykraczający daleko poza kroki niezbędne dla prowadzenia wojny. Tu nie chodziło już o wojnę - tu chodziło o zagładę, o totalne unicestwienie. Na podstawie osobistego rozkazu Himmlera w pierwszych dniach powstania Niemcy wymordowali, głównie na Woli, ale także na Ochocie, Mokotowie, pięćdziesiąt tysięcy ludzi - starców, kobiet, dzieci, wszystkich, którzy znajdowali się w zajmowanych przez nich kwartałach miasta. Na Woli, wzdłuż Wolskiej, Górczewskiej, są dziesiątki podwórek, placów fabrycznych, gdzie rozstrzelano po tysiąc, po dwa tysiąca ludzi. Pięćdziesiąt tysięcy ludzi zabitych w tak krótkim czasie to efektywność porównywalna do najbardziej wydajnych obozów zagłady z czasów Holocaustu. Później wprawdzie udało się wywalczyć prawa kombatanckie dla powstańców, zapisane w warunkach kapitulacji, ale dalsze decyzje Hitlera ciągle posiadały wyraźnie totalitarny charakter. Jaki bowiem militarny sens miała decyzja o wygnaniu całej ludności miasta i rozkaz całkowitego, metodycznego zburzenia tego, co pozostało z niego po dwóch miesiącach walk? Decyzja w istocie o absolutnie wyjątkowym charakterze, przekraczająca swym okrucieństwem, koncentracją złej woli i bezwzględności wszystko, co wydarzyło się w tej wojnie, za wyjątkiem tylko zagłady Żydów.
Warszawę spotkał los gorszy od Berlina - bowiem stolica Niemiec choć potwornie ucierpiała w trakcie oblężenia i szturmu w kwietniu i maju 45 roku, nigdy jednak nie została całkowicie wyludniona. Berlińczycy przetrwali walki w piwnicach i po ich zakończeniu zaczęli powracać do życia. Prawda, były masowe gwałty, odwet, bezprawie, ale nie utracili swojego miasta i nigdy nie pojawił się pomysł, że stolica Niemiec ma zostać obrócona w bezludne morze ruin. Tymczasem Warszawa przez przeszło trzy miesiące po prostu nie istniała - resztki milionowego miasto systematycznie grabiono (to też wątek zupełnie dziś zapomniany - setki, być może tysiące wagonów mebli, futer, dzieł sztuki, najróżniejszego dobytku wywiezionego do Rzeszy jesienią 1944 roku z Warszawy) i po ograbieniu palone, wysadzane w powietrze. Jakiż to mogło mieć sens militarny? W czym przyczyniało się do obrony narodu niemieckiego?
Kluczem do zrozumienia tej wyjątkowej gwałtowności powstania, skali okrucieństwa Hitlera, bezwzględności Stalina, heroizmu żołnierzy AK, cierpień ludności cywilnej jest jego absolutnie graniczny charakter w kategoriach filozofii politycznej. Dramat sierpniowych dni 44 roku oddaje Bobkowski za sprawą dwóch, kontrapunktowo łączonych ze sobą, wątków. Paryż to przybierający na sile strumień nadziei i radości. Warszawa przeciwnie - to osuwanie się w klęskę a później w zagładę. Sarkazm Bobkowskiego w stosunku do Paryża jest wprost proporcjonalny do odległości dzielącej stolicę Francji od stolicy Polski nie tyle w przestrzeni ile przede wszystkim w hierarchii dziejowej ontologii. Powstanie paryskie to wydarzenie rozgrywające się wewnątrz „normalnej” historii, w której toczy się mniej lub bardziej poważne rozgrywki, kalkuluje zyski i straty; powstanie warszawskie, choć rozpoczyna się również od kalkulacji politycznych i militarnych, dosyć szybko zostaje wyizolowane z „normalnej” historii i później jego los rozgrywa się już przy samej krawędzi dziejów, przy ich granicy, poza którą rozpościera się nie-ludzkie. To dlatego działanie zbiorowości i jednostek w takich warunkach zostało sprowadzone do pierwiastków elementarnych, do czynników podstawowych – do rozstrzygającego „albo-albo”, którego krańce znaczyła wolność lub zagłada. (...)
Żeby uchwycić sens powstania w kategoriach filozofii politycznej należy na moment zawiesić naszą wiedzę, o tym, jak o powstaniu mówiono i jak je pamiętano w następnych dziesięcioleciach - aż do dnia dzisiejszego. Powstanie bowiem stało się jednym z najistotniejszych elementów narodowej tożsamości a jednocześnie wydarzeniem budzącym wielkie namiętności i zażarte spory. Zaciekły atak na powstanie, później zaś manipulowanie pamięcią o nim przez PRL, spowodował zrozumiałą reakcję obronną ze strony tych, którzy etosu powstania i Armii Krajowej bronili. W pamięci zbiorowej utrwalił się przede wszystkim militarny oraz martyrologiczny jego wymiar. Ponieważ nie można było mówić prawdy o politycznym kontekście walki Warszawy, o postawie Stalina, o grze dyplomatycznej toczonej w Moskwie i Londynie - ba! nie można było nawet zbyt obszernie używać ówczesnej nomenklatury czy wspominać kluczowych dla powstania postaci (zamiast Armia Krajowa - mówiono często o “powstańcach”, zamiast KG AK, Delegatura Rządu RP na Kraj wspominano mgliście o “przywódcach”, zresztą na ogół przeciwstawiając ich politykierstwo bohaterstwu “dołów” żołnierskich), zbiorowa pamięć przeciwstawiała kłamstwom i równie szkodliwym półprawdom wspaniały, lecz lakoniczny obraz chłopców w panterkach walczących na barykadach. W tym portrecie z konieczności powstanie malowano malowano tylko wielkimi plamami uczuć i skrótowymi, niemalże alegorycznymi migawkami. Cienka kreska faktów, realistyczna wierność przeszłości stanowiła dla dwóch pokoleń Polaków nieosiągalny ideał. Może najbardziej doniosłe konsekwencje dla zbiorowej pamięci o powstaniu oraz sporu o jego sens, miał fakt, iż niecenzuralny w PRL był przede wszystkim głos walczącej w sierpniu i wrześniu Warszawy. Sto kilkadziesiąt tytułów prasowych wychodzących w sierpniu i wrześniu w Warszawie, audycje radia Błyskawica, rozkazy i odezwy dowódców wojskowych powstania oraz władz cywilnych - wszystkie te wypowiedzi i teksty zostały skazane na zapomnienie.
Tymczasem Warszawa przez dwa miesiące była przede wszystkim niepodległą III Rzeczpospolitą. Państwem, które miało być bardziej demokratyczne i bardziej sprawiedliwe od tego, które uległo hitlerowskiej agresji we wrześniu 1939 roku. Powszechnie w czasie okupacji sądzono bowiem, że klęska wrześniowa, która spowodowała przesadny może nawet szok i poczucie samokrytycyzmu - możliwa była tylko dlatego, że sanacyjna II RP, szczególnie w latach 30., nie była w pełni demokratyczna. Teraz, po pięciu latach okupacji, istniały struktury Polski Walczącej, państwa podziemnego zbudowanego na szerokim, powszechnym fundamencie demokratycznym. 1 sierpnia 1944 roku nie tylko doszło do opanowania większości miasta przez Armię Krajową w akcji o charakterze militarnym - równolegle ujawniły się i zaczęły funkcjonować legalne władze Rzeczypospolitej - na czele z Delegaturą oraz Radą Jedności Narodowej, namiastką krajowego parlamentu, w pracach której uczestniczyli przedstawiciele wszystkich partii politycznych. Jednocześnie z walką zbrojną rozpoczęto prace nad przyszłym ustrojem odrodzonego państwa polskiego. Świadczą o tym Dzienniki Ustaw RP opublikowane przez Radę Jedności Narodowej, zarysowujące zasady przyszłego ustroju odrodzonego państwa polskiego oraz reform społecznych projektowanych na okres powojenny - wyznaczając ten sam kierunek przemian, którym poszły kraje zachodnioeuropejskie po wojnie, a więc demokracji połączonej ze społeczną gospodarką rynkową.
Być może zresztą dobrowolnie rezygnując z wolności Polacy nie uniknęliby zagłady tak
czy inaczej
Klęska wspólnoty politycznej jest czymś o wiele straszniejszym niż klęska, którą ponoszą nowoczesne społeczeństwa-państwa. Przegrana wojna oznacza dla nich złe warunki pokoju, kontrybucję, straty terytorialne. Dla wspólnoty politycznej natomiast klęska militarna może łatwo zamienić się w zagładę, w unicestwienie, tak jak stało się w przypadku Melos zniszczonego przez Ateńczyków lub Jerozolimy startej z powierzchni ziemi przez Rzymian. Dokładnie taki los, pozornie niezrozumiały w świetle logiki nowoczesności, spotkał Warszawę w 1944 roku. Warszawa bowiem - i to właśnie przeczuwali zarówno Hitler, Himmler jak i Stalin - nie była tylko “miastem”, nie była „tylko” stolicą nowoczesnego narodu, centralnym ośrodkiem wielomilionowego społeczeństwa, lecz była czymś więcej - “miastem-miejscem” w którym rozbłysła wolna obywatelska wspólnota. Stanowiło to niesłychaną zuchwałość i jednocześnie - szczególnie dla Stalina, realne zagrożenie. Dlatego spotkał ją los porównywalny tylko do antycznych miast: kiedy złamano Warszawę jako obywatelską wspólnotę armii i demosu, kiedy została ona fizycznie rozproszona po obozach jenieckich, koncentracyjnych, materialne “miasto-miejsce” zostało starte z powierzchni ziemi. Wraz z kręgiem wolności przepadło życie, przepadł dobytek, pomniki przeszłości, przepadło wszystko.
Jest jednak inna jeszcze okoliczność przesądzająca o tym, że podjęcie tej ryzykownej walki wynikało z samej natury polityczności. Okoliczność ta wykracza poza granice politycznego i militarnego kontekstu ostatniej wojny. Także i na tę sprawę rzuca światło przytoczona wcześniej relacja Bobkowskiego - pisał on bowiem, że Niemcy i Rosjanie unicestwiają w Warszawie „to samo” - „zawsze”. Zwróćmy uwagę - nie mówi o hitlerowcach i komunistach czy sowietach lecz o Niemcach i Rosjanach. Choć zatem totalitaryzm niemiecki i rosyjski stanowi potworną nowość jako metoda unicestwiania, stoi za nimi ta sama, znana od dawna dyspozycja. Bobkowski rozpoznaje ją w niemalże automatycznym odruchu niezrozumienia i agresji, jaką w stosunku do polskie wolności okazywali „zawsze” Niemcy i Rosjanie. Łatwo zresztą domyślić się o chronologiczny zasięg owego “zawsze” - zawsze, czyli od rozbiorów; “zawsze”, czyli od momentu gdy Prusy i Rosja wydały na Polskę wyrok śmierci. Rozumowanie krytyków powstania, którzy w decyzji o jego wybuchu widzieli kulminację insurekcyjnej, powstańczej tradycji Polaków, posiada – czego się na ogół nie dostrzega – swoje lustrzane odbicie: sposób w jaki Berlin i Moskwa potraktowały Warszawę w 1944 r. stanowi kulminację pewnej linii postępowania wobec Polski zapoczątkowanej przez Prusy i Rosję jeszcze w końcu XVIII wieku.
(...)_Pojawia się jednak kwestia niezwykle istotna – czy nie można po prostu uciec od losu, wyrwać się z przeznaczenia? Stale bowiem w naszych polskich sporach powraca, pytanie czy wobec natężenia złej woli okazywanej nam przez tylekroć potężniejsze od nas dwa totalitarne imperia, prowadzenie walki zbrojnej, której ukoronowanie stanowiło powstanie, nie było aktem skrajnej nieodpowiedzialności? Wchodzimy tutaj w koleiny odwiecznego polskiego sporu pomiędzy romantykami a realistami. Czy nie lepiej było postępować w czasie wojny jak Czesi czy Francuzi - narody, które nie stworzyły wielkich armii podziemnych lecz skromniejsze “ruchy oporu”, narody, które doczekały wyzwolenia ze strony potężniejszych aliantów i zachowały w ten sposób zarówno swoją substancję biologiczną jak i majątek narodowy w stanie prawie nienaruszonym? Powstanie wymierzone przeciwko Stalinowi okazuje wedle tego rozumowanie niezamierzonym współdziałaniem z planami totalitarnej przebudowy Polski. Naród pozbawiony stolicy, najlepszej części młodzieży, swej elity, majątku i pomników przeszłości stanowił łatwiejszy cel zabiegów mających na celu jego sowietyzację. Polityka odpowiedzialna powinna była polegać już nie na wolności, tak czy inaczej straconej, lecz na obronie substancji narodowej.
Stanowisko to jest racjonalne, lecz jest ono racjonalne z perspektywy klęski. Naród kierowany przez legalny rząd i dysponujący zarówno w kraju jak i poza jego granicami legalną siłą zbrojną, ciągle, pomimo beznadziejnej sytuacji, uporczywie trwać musiał przy własnej wolności. Wynikało to z samej istoty tego, co polityczne. Dopóki bowiem trwa wola życia w ramach wspólnoty obywatelskiej, wspólnoty wolnych, dopóty podejmowanie ryzyka związanego z walką o jej ustanowienie i obronę jest absolutną oczywistością i koniecznością. Dopiero kiedy nie ma już wolności, cenniejsze od niej jest życie konkretnych, zniewolonych ludzi, cenniejsze są dobra materialne, skarby kultury - cała substancja społecznego życia. W momencie podejmowania walki są one także cenne, ale jest coś jeszcze cenniejszego - perspektywa zachowania tych wszystkich dóbr w wolności. Ludzie walczącej Warszawy z wyjątkową jasnością zdawali sobie z tego sprawę. Delegat Rządu na Kraj, Jankowski, we wspomnianym wcześniej przemówieniu radiowym z 1 września 1944 roku, mówił: “Chcieliśmy światu pokazać, że dążąc do istotnej niepodległości nie chcemy już otrzymać wolności od nikogo w podarunku, aby wraz z podarunkiem nie były nam dyktowane warunki sprzeczne z interesami, tradycjami i godnością Narodu”. Tę samą myśl wyraził z całą prostotą i powagą 4 października, w momencie wyjścia resztek powstańczej armii ze stolicy, Biuletyn Informacyjny (redagowany przez całe powstanie przez Aleksandra Kamińskiego): “Walczyliśmy o sprawę najwyższą, o wartości w życiu Narodu największe. Zapłaciliśmy też największą cenę tej walki. Zapłaciliśmy ją bez wahań i ociągania w porywie duchowego zespolenia wszystkich sił narodowych we wspólnie toczonej walce. Nie chcemy tutaj pomniejszać znaczenia tej ceny. Jest ona olbrzymia w rachunku ludzkiego cierpienia, w rachunku ofiar ludzkiego życia, w rachunku strat materialnych i kulturalnych. Jest ona szczególnie dotkliwa w rachunku strat tej najcenniejszej z narodowych wartości, kwiatu zarazem i owocu narodu, zapalnej i entuzjastycznej, bezinteresownie ofiarnej młodzieży. Walka jest ryzykiem. Stąd też nie zawsze może się kończyć zwycięstwem.(...)”
Lekcja powstania polega zatem na tym, iż w wolność rozumianą jako centrum polityczności wpisane jest immanentnie największe ryzyko – ryzyko unicestwienia. Decyzja podjęta w ostatnich dniach lipcach przez przywódców politycznych i wojskowych, potwierdzona następnie wolą powszechną całego miasta w pierwszych dniach sierpnia, została podjęta z całkowitą świadomością tego ryzyka, z trzeźwym rozpoznaniem ekstremalnego charakteru własnego położenia. Nie było więc w niej nic z histerii, romantycznego oczadzenia, hurrapatriotyzmu, jak potem wmawiali to krytycy powstania zarówno pozostający na usługach PRL jak i kierujący się najszczerszymi, patriotycznymi pobudkami.
To prawda, Polacy w Warszawie, przynajmniej teoretycznie, mogli zaryzykować również inne rozwiązanie - mogli wybrać bezczynność, wiedząc, że ich losy zostały przesądzone gdzie indziej i przez kogoś innego. Czy jednak wspólnota polityczna jest w stanie podjąć decyzję o dobrowolnym przekształceniu się w „społeczeństwo”? Być może powinna mimo to właśnie tak postąpić, jeśli jest zbyt słaba, aby być wolna (pamiętamy, co Hamlet u Szekspira mówi o słabych, którzy znaleźli się między ostrzami potężnych szermierzy). Jednak kto zaznał oślepiającego blasku wolności, ten brzydzi się mroku uprzedmiotowienia i gotów jest podejmować najwyższe ryzyko walki. Nie jest to racjonalne, ale bo też uczucia, tak jak samo życie, dalekie są od chłodnej racjonalności. Realizm bowiem jest mądrością post factum; jest wnioskiem, który wyciąga się z klęski.
Być może zresztą dobrowolnie rezygnując z wolności Polacy nie uniknęliby zagłady tak czy inaczej (osobista nienawiść Hitlera do Polski, a do Warszawy w szczególności, mogła znaleźć łatwo inny pretekst do działania; poza tym wspólnota obywatelska powstała w Warszawie musiała tak czy inaczej zostać złamana przez Stalina, jeśli chciał on sowietyzacja Polski). Gdyby powstanie nie wybuchło, a polska wolność zostałaby unicestwiona wraz z dziesiątkami tysięcy tych, którzy tworzyli jej krąg, do zagłady dołączona zostałaby jeszcze hańba oskarżeń o tchórzostwo i zdradę. A wtedy – jak wyglądałaby sprawa polska po wojnie na zachodzie, jeśli pomimo powstania znalazło się tam i tak wielu ludzi, którzy dali sobie wmówić wmówić, że generał Bór-Komorowski i jego żołnierze byli “faszystami”?
Los Warszawy w 1944 nie był zatem w pierwszym rzędzie konsekwencją decyzji politycznych czy militarnych – choć i one wpływały naturalnie na biegu wydarzeń. Los tego szczególnego miasta-miejsca, w którym pojawiła się odwieczna wolność umożliwiająca życie obywatelskie, został przesądzony wtedy, gdy Polacy zdecydowali się kim są, jak chcą żyć – kiedy zdecydowali, że jako społeczność ludzka będą Rzeczą Pospolitą. A ponieważ narody nigdy w istocie nie podejmują takich decyzji w realnym świecie, nigdy bowiem nie zbierają się w jednym miejscu i nie zawierają kontraktów społecznych, jak chcieli tego klasycy liberalizmu, wybór owego losu był „wyborem” tylko w sensie egzystencjalnym. W istocie losu się nie wybiera, lecz przyjmuje, akceptuje – nawet jeśli oznacza to akceptację walki. Można też los odrzucić, ale to nic w biegu dramatu nie zmienia, a co najwyżej przynosi hańbę. I tylko w tym sensie los Warszawy jest naprawdę tragiczny - bowiem bohaterowie greckich tragedii nie doświadczają swego losu dlatego, dlatego że podejmują takie czy inne decyzje, że dokonują trafnych bądź złych wyborów, lecz dlatego, że są tacy, jacy są. To istota ich bycia, a nie błędy w działaniu, stanowią główną sprężynę dramatu. I tacy, jacy są, muszą mierzyć się ze światem. Polacy musieli przeciwstawić się ciemnej stronie nowoczesności, ponieważ nie mieli innego wyjścia – jeśli chcieli pozostać sobą.
Na koniec wreszcie zadajmy pytanie: kto ostatecznie postawił na swoim – Hitler, Stalin czy Polacy? Czy Warszawa przestała istnieć, pozostała sowiecka, czy też jest wolna? Po sześćdziesięciu latach widać, że nie mieliśmy wprawdzie dosyć siły, aby zwyciężyć, ale mieliśmy jej mimo to dość, aby przez swoje uporczywe trwanie przy wolności pomimo klęski, odzyskać wreszcie naszą wspólną „sprawę”. Powstanie jest miarą tego uporu.