Warto szanować mniejszości. To pomaga pokonać lęk
Większość, obojętnie kim by była, zwykle trochę nie ma wyczucia i jest przekonana, że reprezentuje bardziej uniwersalne wartości niż mniej widzialna mniejszość. A mniejszość przeważnie nie protestuje głośno, tylko milcząc przełyka frustrację - mówi białostoczanka Agnieszka Suchowierska. Jej nowa książka dla dzieci ukaże się już we wrześniu.
Tolerancja - nietolerancja... Które słowo bardziej pasuje do Białegostoku?
Oba. To, co widzimy, bardzo zależy od tego, w której bańce żyjemy. Wśród moich znajomych z Białegostoku prawie nie spotykam postaw nietolerancji, ale oczywiście wiem z internetu o różnych nieprzyjemnych, a bywa że i przestraszających wydarzeniach związanych z Białymstokiem.
Przez lata pracowałaś w białostockiej podstawówce. Uczyłaś nie tylko polskie dzieci, ale i czeczeńskie. Jak się z nimi pracowało?
A jak się może pracować w dwudziestokilkuosobowej grupie z kimś, kto nie zna języka i ma zupełnie inne potrzeby edukacyjne niż reszta? Jest przestraszony i nie rozumie, co się wokół niego dzieje? Trudno się pracuje. Im więcej troski i uwagi doznają te dzieci, tym praca z nimi jest potem łatwiejsza. W mojej szkole są zatrudnieni czeczeńscy asystenci międzykulturowi - Satsita Dzamaldinova i Ahmed Tashaev. Odkąd z nami są, jest łatwiej. Poza tym w Szkole Podstawowej nr 26 uczą się nie tylko dzieci czeczeńskie, ale też ukraińskie.
Natomiast jest jedna rzecz, którą chciałabym podkreślić w tych szalonych czasach. Pracowałam z czeczeńskimi dziećmi kilkanaście lat, widziałam je codziennie i nigdy, podkreślam nigdy, w szkole nie stało się nic złego, niebezpiecznego, w jakikolwiek sposób komukolwiek zagrażającego. To smutne, że czuję, że powinnam to powiedzieć.
Te dzieci chętnie się asymilują?
Ale co to znaczy asymilować się? Dużo mówimy o obowiązku asymilacji obcokrajoców, żądamy jej, ale tak naprawdę to jakie mamy wobec nich wymagania? Czy, jeśli ktoś opanował język polski na poziomie B2, to znaczy, że się asymiluje, czy nie? Czy poziom C, ale z silnym akcentem będzie wystarczający? Co według nas może, a czego nie może zasymilowany obcokrajowiec? Na ile wolno mu być innym niż my? Czy powinien uczyć swoje dzieci języka i kultury swoich przodków? Czy ma obowiązek lubić nasze potrawy? Czy wreszcie my, mieszkając za granicą, jesteśmy gotowi spełnić podobne wymagania, polubić tamtą kuchnię, muzykę, zwyczaje, obchodzić święta narodowe, poznać literaturę, język i tak dalej? To naprawdę duży wysiłek. To są pytania, wobec których, według mnie, trzeba się zdobyć na życzliwą i rzeczową refleksję społeczną. Żeby nie skończyło się na ogólnikach, które nawet dla nas nie są jasne.
Asymilacja to, według mnie, zaprzyjaźnienie się z nowym krajem. Poczucie się w nim prawie jak u siebie w domu i respektowanie zasad tego domu. Polubienie tych zasad.
Poznałam niedawno Polkę, której dziadkowie znaleźli się w Kazachstanie. Jej rodzina od dziesięcioleci marzyła o tym, żeby wrócić do Polski. I ta kobieta w końcu przyjechała do swojej wyśnionej ojczyzny, jej dziadkowie i rodzice już nie żyli. Powiedziała mi, że podczas tej wizyty dla nikogo nie była Polką, chociaż jest i Polką, i katoliczką. Ale nie mówi po polsku. „Ja bym dla Polski zrobiła wszystko - powiedziała mi - ale Polska dla mnie prawie nic. Czuję, że jeśli bym się tu przeprowadziła, zawsze byłabym obcą, ruską”. Ta kobieta wyjechała w końcu do Austrii i mówi, że jest jej tam dobrze. Asymiluje się, poznała Austriaka, rozmawiają o ślubie. Podziwia Austrię. Możliwe, że w niej zostanie. Ale mówi, że kocha Polskę. Jej narzeczony, na moją sugestię, że w Wiedniu jest aż za dużo obcokrajowców, odpowiedział: Ale ja się nie boję ludzi.
No właśnie - czy ta asymilacja Twoim zdaniem jest potrzebna?
Potrzebna nam czy im? Nam na pewno jest potrzebna, żebyśmy poczuli się z nimi pewniej i bardziej swojsko. Im dokładnie z tego samego powodu - chcą się poczuć pewniej z nami. Ale wielu obcokrajowców nie planuje zostać w Polsce. Część mimo to woli, żeby ich dzieci nauczyły się mówić po polsku, bo nigdy nie wiadomo, co się może w życiu przydać, części na tym specjalnie nie zależy. Same dzieci chcą się nauczyć polskiego po prostu po to, żeby rozumieć świat, który je otacza.
Pomiędzy dziećmi nie było konfliktów na tle religijnym?
Nie przypominam sobie takich konfliktów, na pewno były jakieś podskórne napięcia, co wydaje mi się dość naturalne, ale poważnych konfliktów - nigdy. Dawno temu miałam jedną klasę, w której był konflikt, zresztą niezbyt duży, z dzieckiem - świadkiem Jehowy, ale ten konflikt udało się zażegnać.
Polska, a szczególnie białostocka szkoła jest bardzo katolicka, nie uważasz?
Większość, obojętnie kim by była, zwykle trochę nie ma wyczucia i jest przekonana, że reprezentuje bardziej uniwersalne wartości niż mniej widzialna mniejszość. A mniejszość przeważnie nie protestuje głośno, tylko milcząc przełyka frustrację. Większość przeważnie robi to, co robi nieświadomie, nie uzmysławiając sobie, że w innym świecie mogłaby być mniejszością.
Jest w tej naszej szkole miejsce dla dzieci innych religii?
W mojej szkole jak najbardziej. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest idealnie, bo to by dopiero było podejrzane. Jakieś napięcia zawsze będą, ale zyskiem z tych napięć jest wyśmiewane przez niektórych ubogacenie. Ja to ubogacenie rozumiem nie jako cudzoziemską potrawę czy na przykład tanią siłę roboczą, ale jako możliwość pracy nad sobą, poszerzanie swoich horyzontów, pracę z własnymi przekonaniami i uprzedzeniami. Ze swoim lękiem także. Podobno miłość to też brak lęku.
Miejsce w szkołach jest również dla dzieci-ateistów? Z tym to już chyba lepiej się nie wychylać...
Przez te wszystkie lata uczyłam tylko jednego chłopca, który nie chodził na żadną religię. Mam taki nauczycielski nawyk, że próbuję respektować także różne wymogi religijne moich uczniów. Nauczyłam się tego od mojej dawnej uczennicy-pupilki - świadka Jehowy. Pewnego dnia poprosiłam jej rodziców o jakieś informacje, co ja mam z ich dzieckiem robić i dostałam w prezencie książkę mówiącą o tym, co mogą świadkowie Jehowy, a czego im nie wolno. I pamiętam, że z tym chłopcem-ateistą też odruchowo próbowałam podobnie. Przypomniał mi się taki moment, w którym zastanawiałam się, czy wolno mu na polskim zaśpiewać kolędę. I doszłam do wniosku, że chyba tak, że rodzice się nie powinni zdenerwować. Ten chłopiec był otwarty na świat, pogodny, tolerancyjny, dobrze wychowany. I chciał śpiewać.
Dziecko niechodzące na żadną religię jest, przynajmniej w szkole podstawowej, czymś rzadkim i w tym sensie może to być dla niego trudne. Nie jest łatwo się odróżniać, nawet będąc dorosłym, a co dopiero dziecku. Natomiast nie sądzę, że dziecko-ateista spotka się z ostracyzmem. Ze zdziwieniem albo rozczarowaniem tak, z ostracyzmem jednak nie. I to prędzej dorośli będą się dziwić niż dzieci. Szkoła musi pracować ze wszystkimi ludźmi.
Napisałaś kolejną - „Po Macie i świecie”- książkę dla dzieci. „Ada Judytka i zaginiony tałes” to opowieść o wielokulturowym Białymstoku, ale właściwie o różnych religiach. Nie da się mówić o białostockiej różnorodności bez zaczepiania religii?
To jest bardzo ciekawe pytanie. Czym różnimy się od siebie po zdjęciu nakładek kulturowych - na przykład języka czy religii? Niczym. Akurat na Podlasiu tak się złożyło, że każda mieszkająca tu mniejszość czy grupa narodowa wyznaje inną religię czy wyznanie niż to dominujące w Polsce. Zupełnie inaczej jest na przykład z mniejszością litewską, która zamieszkuje rejony Suwałk. To mniejszość katolicka. My na Podlasiu mamy takie trochę mini-Bałkany, gdzie mówiąc o człowieku, wymienia się jego narodowość, wyznanie lub religię i stosunek do nich. Czyli na przykład ktoś jest Serbem, prawosławnym, ale niewierzącym. Tam jest to bardziej skomplikowane i wyraźniejsze niż u nas, ale pewne podobieństwo da się zauważyć.
Ucząc dzieci w białostockiej szkole, poruszałaś wątki wielokulturowości - i tej obecnej, i tej historycznej. W jaki sposób to robiłaś? Jak dzieci na to reagowały?
Robiłam to przy okazji, naturalnie, na przykład ucząc prawosławnej kolędy, której sama się nauczyłam od uczennicy i której słów nikt nie rozumiał. Wieszając na tablicy czeczeńską flagę z okazji święta narodowego albo prosząc naszą asystentkę międzykulturową, aby opowiedziała uczniom o Czeczenii. Nic specjalnego. Ale odzew uczniów zawsze był pozytywny. Zawsze. My tu w Białymstoku wiemy niewiele o innych i jeśli trafi się nam okazja do dowiedzenia się czegoś, to jesteśmy naprawdę ciekawi. Mówię to z perspektywy mojej szkoły.
Ale w naszej szkole, to znaczy w mojej byłej szkole, bo już w niej nie pracuję, takie działania mają też charakter systemowy. Co roku na przykład jest tu organizowana duża impreza „Różnorodność przestrzenią dialogu” - z konkursem, na który prace nadsyłają nawet dzieci z Japonii, z częścią artystyczną, podczas której występuje np. absolutnie fantastyczny dziecięcy zespół czeczeński Lowzar, świetna żydowska grupa Young Folk Crew czy ciekawy chór szkoły prawosławnej im. Świętych Cyryla i Metodego. Tego dnia Czeczeni przynoszą do szkoły swoje potrawy, a polskie dzieci biegają po korytarzach, ucząc się czeczeńskich słówek potrzebnych, żeby wygrać w grze szkolnej. Współnapisałam także z moją koleżanką-polonistką Kasią Szostak-Król powitalną książkę-prezent dla dzieci obcokrajowców „O dzieciach, którym pomagał bocian”. To tylko niektóre z wielu działań szkoły. Naprawdę wielu.
O czym jest więc „Ada Judytka...”, która ukaże się już we wrześniu?
To książka dla dzieci o różnorodności - tak się złożyło, że tę różnorodność umiejscowiłam w Białymstoku. Główną bohaterką jest żydowska dziewczynka, który obchodzi Rosz Haszana - żydowski Nowy Rok. Uczy się w szkole podobnej do SP 26 w Białymstoku, więc ma ciekawych przyjaciół... W napisaniu tej książki pomogło mi wiele osób: Joanna Auron-Górska, Ania Kloza, Ania Ejsmont, Paweł Shpringer, mufti Janusz Aleksandrowicz, koleżanka Joasia N.... - pytałam ich o różne rzeczy związane z judaizmem, islamem i prawosławiem.
A w październiku szykuje się kolejna książka dla dzieci, wyda ją wydawnictwo Media Rodzina. Trwają nad nią ostatnie prace. Bohaterką książki jest pewna Milenka, która marzy o tym, żeby być prześliczna. Prześliczna.