Paweł Gzyl

Weronika Książkiewicz: Zawsze jestem zdeterminowana w dążeniu do celu

Weronika Książkiewicz jako Dzika w filmie "Furioza" Fot. Kino Świat Weronika Książkiewicz jako Dzika w filmie "Furioza"
Paweł Gzyl

Weronika Książkiewicz nie jest już typową blondynką z komedii romantycznej. Udowadnia to rolą w filmie „Furioza”, który właśnie trafił do kin. Nam aktorka opowiada o swej metamorfozie.

Jeden z filmowych portali internetowych po pokazie „Furiozy” napisał: „Na taką kreację Książkiewicz w kinie czekaliśmy”. Pani też czekała na taką rolę?
Aktor, który przez dłuższy czas gra w jednym gatunku filmowym, na pewno nabiera ochotę na coś innego. Trzeba jednak mieć świadomość, że kiedy ma się konkretny wizerunek, to te odmienne propozycje raczej nie przychodzą. Nie można więc czekać aż taka rola spadnie nam z nieba, tylko trzeba nad tym konsekwentnie pracować ze swoją agencją. Tak było w moim przypadku. Wielu propozycjom powiedziałam „nie” – ale nie dlatego, że były złe, tylko dlatego, że były bardzo podobne do tego, co dotychczas robiłam. Zdawałam sobie sprawę, że trochę muszę odczekać. I faktycznie: w pewnym momencie pojawiła się „Furioza”.

Co się pani tak spodobało w tym filmie, że zdecydowała się zawalczyć o występ w nim?
Faktycznie – to była walka. Bo to nie było tak, że ktoś do mnie zadzwonił z produkcji i powiedział: „Zapraszamy na zdjęcia próbne”. Cyprian Olencki robił bardzo długie castingi. Ale już na początku tej drogi wybrał Mateusza Banasiuka. A on jest w tej samej agencji, w której ja jestem. Dziewczyny przeczytały więc scenariusz i zaproponowały, żeby reżyser również mnie zaprosił na zdjęcia próbne. Cyprian stanowczo powiedział jednak, że nie ma takiej opcji, bo nie pasuję do tej roli. „Dziewczyna z „Planety singli” ma zagrać ostrą policjantkę? Nie i jeszcze raz nie” – stwierdził. Kiedy po dłuższym czasie nie znalazł jednak nikogo odpowiedniego, zgodził się: „OK., to niech przyjdzie”. A ponieważ ja zawsze chodzę bardzo przygotowana na castingi, więc już po zagraniu pierwszej sceny widziałam, że jest dobrze.

Czym pani przekonała reżysera, żeby powierzył pani tę rolę?
Aktorzy są bardzo utożsamiani z rolami, które grają. Ale ja to rozumiem. Kinomani mogą nas tak postrzegać. Nie sądziłam do tej pory jednak, że tak samo jest z ludźmi z branży. Przecież ci, którzy grają w komediach, kończą te same szkoły, które kończą aktorzy występujący w dramatach. Dzięki castingowi Cyprian zauważył, że ja nie jestem tą Olą z „Planety singli”. Że mam charakter i temperament. Bo im więcej się w coś wkłada energii, tym bardziej się człowiek z tym związuje. Dlatego dałam z siebie dużo już na etapie zdjęć próbnych.

Postać Dzikiej była pani bliska?
Nie ma zbyt wielu kobiecych ról w polskim kinie, które pozwalałyby pokazać pełen wachlarz emocji. Dzika z jednej strony jest silna i charakterna, ale z drugiej – wewnętrznie delikatna i uczuciowa. „Furioza” to film sensacyjny, ale moja bohaterka jest ewidentnie postacią dramatyczną. Zagranie tej roli było dla mnie prawdziwym darem i bardzo się z tego cieszę.

Dzika ma charakterystyczny wygląd: krótkie włosy, tatuaże, nosi się po męsku. Jak się pani czuła z tym imagem?
Przygotowania fizyczne do tej roli trwały dosyć długo. Miałam treningi siłowe i treningi cardio, trenowałam sztuki walki i miałam zajęcia z choreografem ruchu. Chodziło tutaj nie o taniec, ale o wypracowanie charakterystycznego ruchu postaci, który pomaga wyrazić to, co dzieje się w jej wnętrzu. Wisienką na tym torcie było obcięcie moich włosów. To był finał wielotygodniowych przygotowań.

I jak się pani poczuła w tej nowej fryzurze?
Na początku nienajlepiej. Wiedziałam jednak, że to nie był jakiś mój kaprys, tylko coś, co pomoże mi wejść w postać Dzikiej. Przemęczyłam się więc pierwszy tydzień, a potem przyszła akceptacja.

Postacie mocnych policjantek spotykamy najczęściej w amerykańskim kinie. Wzorowała się pani na którejś ze swych koleżanek z Hollywood?
To nie było tak, że weszliśmy na plan i reżyser tylko rzucił: „Proszę bardzo, gramy”. Najpierw dostaliśmy scenariusz, a potem zaczęliśmy wspólnie pracować nad postaciami. I mieliśmy dużą swobodę dokonywania zmian w dialogach czy w zachowaniu naszych bohaterów. Dlatego w pewnym momencie postacie zaczęły żyć własnym życiem. Spotkania z reżyserem i z choreografem ruchu bardzo nam pomogły. Nie wzorowałam się więc na nikim. Pracowałam tylko na scenariuszu.

Znalazła pani u sobie cechy, które miała Dzika?
Jestem osobą bardzo lojalną i honorową. Zawsze jestem zdeterminowana w dążeniu do celu. Mam silny kręgosłup moralny.

Poza panią na planie byli niemal sami mężczyźni. Jak się pani czuła w tym towarzystwie?
Wszędzie w powietrzu czuć było testosteron. (śmiech) Zagranie Dzikiej wymagało ode mnie dużego wewnętrznego skupienia, dlatego trochę się izolowałam od reszty ekipy.

Która scena była dla pani najtrudniejsza?
Walka z Goldenem, którego zagrał Mateusz Damięcki. To była fizycznie i psychicznie męcząca scena. Ale dzięki temu właśnie wiarygodnie wypadła. Ja dokładnie tak samo się wtedy czułam wewnętrznie i zewnętrznie jak Dzika. Nie musiałam więc za dużo grać. (śmiech) To było fizycznie wycieńczające. Był duży upał - i w pewnym momencie zemdlałam. Kiedy odzyskałam przytomność, kręciliśmy dalej.

Wyszła pani cało z tej bójki?
Siniaków nie było – bo byliśmy bardzo dobrze przygotowani do tej sceny. Gdybyśmy się naprawdę poobijali, to znaczyłoby, że trener nas nie przygotował w profesjonalny sposób.

Jest też w filmie romantyczna scena miłosna na plaży. Jak sobie pani radzi z takimi sekwencjami?
Do czasu tej sceny myślałam, że bardzo dobrze sobie radzę. Natomiast teraz już bym tak nie powiedziała. Żeby poczuć się komfortowo podczas kręcenia takich scen, potrzeba dużo czasu i odpowiedniego przygotowania. A ze strony ekipy – empatii i uważności. Dlatego to była dla mnie ciężka scena.

Reżyser był pomocny na planie?
Bardzo. Szczególnie przez cały czas przygotowań, dzięki czemu weszliśmy na plan już z „gotowymi” postaciami. Nie musieliśmy więc przed kamerami zastanawiać się jak nasi bohaterowie mają się zachowywać. Wszystko to mieliśmy przygotowane wcześniej.

Publiczność zaakceptuje Weronikę Książkiewicz w nowym wydaniu?
Nie wiem. Na razie mam dużo pozytywnych wiadomości w mediach społecznościowych. Jest mi miło, kiedy ludzie przepraszają mnie za to, że postrzegali mnie do tej pory jako taką przysłowiową blondynkę z komedii romantycznej. Teraz dopiero widzą, że to były tylko postacie, które grałam. Dzika jest bardzo wyrazista. Ja bym chciała mieć taką przyjaciółkę. Nie chciałabym mieć takiego wroga. (śmiech) Dlatego myślę, że widzowie polubią mnie taką.

Niebawem zobaczymy panią w dramacie „Powrót do tamtych dni”. I tutaj też gra pani odmienną rolę.
Tak – to postać kobiety, która jest współuzależniona od alkoholu. Jako mama stara się chronić swoje dziecko. Nie do końca jednak wie jak to zrobić. To kryształowa i krucha kobieta, która może w każdej chwili pęknąć. Czyli ktoś zupełnie inny niż Dzika w „Furiozie”.

Jak to się stało, że reżyser zobaczył w pani taką postać?
Tym razem zaczęło się od producenta. Nie znaliśmy się wcześniej, ale on widział moje filmy i bardzo mocno na mnie postawił. Powiedział, że zrobi „Powrót do tamtych dni” – ale tylko ze mną. Obsadzenie Weroniki Książkiewicz w roli żony alkoholika nie było jednak dla reszty ekipy takie oczywiste. Reżyser Konrad Aksinowicz był jednak bardzo otwarty. Chętnie się ze mną spotkał. Ja byłam już po czytaniu scenariusza, rozmawialiśmy więc jak on to widzi i jak ja chciałabym zbudować tę postać. Dlatego zechciał ze mną współpracować. To dla mnie szczególne wyróżnienie – bo to jest historia oparta na wątkach autobiograficznych z jego dzieciństwa. I on powierzył mi zagranie postaci swojej mamy.

Trudniej się było przez to wcielić w tę rolę?
Moja postać nie jest odwzorowaniem mamy reżysera jeden do jednego. To jakby symbol wszystkich współuzależnionych kobiet, których jest w Polsce bardzo dużo. Było już kilka projekcji tego filmu – i okazało się, że wiele osób zaczęło się przed nami otwierać. Dla niektórych wciąż jest to wstydliwy temat przed którym się ucieka.

Pani sama jest mamą. Wykorzystała pani własne doświadczenia do stworzenia tej postaci?
Na początku bardzo trudno było mi zrozumieć tę kobietę. Mam syna w podobnym wieku. Dlatego wiele razy łapałam się na tym, że oceniałam moją bohaterkę, myśląc, że w tej czy innej sytuacji ja zrobiłabym zupełnie inaczej. Tutaj ważne było zrozumienie tego problemu współuzależnienia: że kobieta w takiej sytuacji może całkowicie inaczej funkcjonować.

Gra pani w tym filmie z młodym chłopcem – Teodorem Koziarem. Lubi pani pracować z dziećmi?
Pracowałam wielokrotnie z dziećmi i wiem, że bywa różnie. Natomiast Teodor był niesamowity. To otwarte dziecko, zapewne przez to, że rodzice z nim bardzo dużo rozmawiają. Jest spokojny, niczego się bał, był uważny i w trakcie pracy na planie bardzo się rozwinął. Ostatnio widziałam go rok po zakończeniu zdjęć – i to jest już nie dziecko, tylko nastolatek.

W rolę pani męża-alkoholika w „Powrocie do tamtych lat” wcielił się Maciej Stuhr. Znaleźliście państwo wspólny język?
To była dla niego bardzo ciężka rola. Musiał pokazać proces wewnętrznego upadania człowieka, który wchodzi w alkoholowy cug. To było trudne fizycznie, żeby tego nie przerysować. Tym bardziej, że grał z dzieckiem, które jest naturszczykiem. To, co Maciek zrobił, to dla mnie mistrzostwo świata. I bardzo się cieszę, że mogłam z nim grać.

„Powrót do tamtych dni” opowiada o przełomie lat 80. i 90. Pani była wtedy nastolatką. Jak pani zapamiętała tamten czas?
Jako okres pięknego i beztroskiego dzieciństwa. Czyli mam trochę inne wspomnienia niż to, co oglądamy w tym filmie. Chociaż są też w nim pokazane pozytywne strony. Pamiętam różne rzeczy: miłe chwile spędzone z babcią, ale też stanie z kartkami w kolejkach do sklepów po mięso czy raz na rok wyprawę do Peweksu na zakupy. To były czasy, kiedy wszystkiego było mało i przez to wszystko bardzo się ceniło. Inaczej też ludzie się zachowywali. Pamiętam, że wtedy zdarzało się tak, że ktoś pukał do drzwi, otwieraliśmy - i okazywało się, że to ciocia z całą rodziną przyjeżdża do nas na tydzień. Teraz potrzeba na coś takiego ze dwa miesiące wzajemnego umawiania się.

To w tamtym czasie pojawił się u pani pomysł na aktorstwo?
Od dziecka robiłam małe spektakle teatralne dla całej rodziny. Dlatego trenowałam potem gimnastykę artystyczną. To z jednej strony sport, ale też występy przed publicznością. Potem byłam w szkole baletowej i występowałam jako dziecko w Teatrze Wielkim w Poznaniu w „Jeziorze łabędzim”. Moja mama była choreografką, więc od małego spędzałam dużo czasu za kulisami. Dlatego to nie była jakaś nagła decyzja. Po prostu wychowywałam się środowisku artystycznym.

Ale dlaczego wybrała pani aktorstwo, a nie balet?
W pewnym momencie szkoła baletowa stała się dla mnie bardzo ciężka. Dlatego sama z niej zrezygnowałam. Trochę potem żałowałam, ale dzisiaj jestem bardzo zadowolona, że nie zostałam tancerką, bo pewnie byłabym już na artystycznej emeryturze. (śmiech)

Balet ukształtował pani charakter?
Bardzo. Jestem dzięki niemu osobą, która potrafi sobie narzucić duży rygor. W takiej szkole dzieci uczą też niesamowitej kindersztuby i szacunku do osób starszych. Mam to w sobie do dzisiaj wpojone przez rodziców, ale też właśnie i przez balet.

Na studia wybrała pani łódzką filmówkę. Jakie ma pani stamtąd wspomnienia?
To były najfajniejsze cztery lata w moim życiu. Wybieraliśmy sobie sami to, co chcielibyśmy zagrać, mieliśmy więc potem z tego wielką frajdę. Uczyli nas cudowni profesorowie, którzy pomagali nam budować sceny z największych dzieł – Szekspira, Czechowa, Dostojewskiego czy Tołstoja. Mogliśmy tworzyć wszystko. Dlatego towarzyszył nam ogromny entuzjazm. Wejście w zawód po zrobieniu dyplomu było więc dla nas jak pęknięcie bańki, w której byliśmy schowani przed całym światem przez okres studiów.

Od razu po skończeniu szkoły zaczęła pani grać nie tylko w teatrze, ale również w kinie i telewizji. Tak jest zresztą do dzisiaj. Gdzie pani czuje się najlepiej?
Ja bardzo się cieszę, że nie muszę wybierać i mogę grać wszędzie. Mam nadzieję, że tak zostanie.

W telewizji gra pani w serialach postacie pięknych, ale zimnych i wyrachowanych kobiet. Co sprawiło, że realizatorzy tak panią postrzegają?
To pewnie przez mój wygląd zewnętrzny. Mam dosyć ostre rysy twarzy i to one mogą się kojarzyć z tego rodzaju postaciami.

Uroda pomaga czy przeszkadza pani w karierze?
Najlepiej jest wtedy, kiedy nie trzeba się nad tym jakoś specjalnie zastanawiać. To, co w środku musi być spójne z tym, co jest na zewnątrz. Na pewno na początku kariery obsadzano mnie na podstawie tego, jak wyglądam. Ale to naturalne: tak zawsze jest w przypadku aktorów, którzy dopiero wchodzą do zawodu. Doszłam jednak do momentu, gdzie udaje mi się zmienić tę ścieżkę. Nie myślałam jednak nigdy, że mój wygląd jakoś miałby mi szczególnie przeszkadzać, albo też pomagać. Jestem, jaka jestem – i muszę to zaakceptować.

W telewizji oglądamy panią obecnie już trzeci rok w serialu „Leśniczówka”. Bardzo się pani zżyła ze swoją postacią?
Bardzo lubię ten serial i swoich partnerów – szczególnie Przemka Bluszcza, który jest świetnym aktorem, a to akurat z nim najczęściej spotykam się na planie. Sceny, które mamy pisane są bardzo ciekawe i stanowią dla nas fajne wyzwania. Dlatego chętnie pracuję przy „Leśniczówce”.

W kinie i teatrze najczęściej jest pani z kolei obsadzana w komediach. Jak pani odkryła u siebie ten komediowy talent?
Po prostu takie propozycje do mnie przychodziły - i rzeczywiście zrobiłam dosyć dużo ról z komediowego repertuaru. Nie mam jednak takiego poczucia: „Wow! Ale jestem zabawna!”. To producenci i reżyserzy widzą we mnie taki potencjał.

A dobrze się pani czuje w takiej konwencji?
Bardzo. Uwielbiam, kiedy widownia w teatrze reaguje bezpośrednio na moją grę śmiechem czy brawami. To niesamowita wymiana energii. My dużo dajemy widzom, a oni oddają to nam spontanicznie swoim zachowaniem. Wspaniale jest słyszeć, jak ludzie się dobrze bawią, zapominając o swoich problemach.

Którą z filmowych komedii romantycznych ze swoim udziałem wspomina pani najcieplej?
Może „Planetę singli”. Ola z tego filmu jest mi faktycznie bliska. Scenarzyści stworzyli tę postać bezpośrednio pode mnie, ma więc ona sporo moich cech i podobnie się zachowuje. No i były to aż trzy części – grałam więc Olę przez dosyć długi okres czasu.

Niebawem zobaczymy kolejną komedię romantyczną z pani udziałem – „Szczęścia chodzą parami”. Czego możemy się spodziewać?
Tak – premiera w grudniu. Tym razem gram dziewczynę, która jest projektantką. Ojciec zaszczepił jej motoryzacyjną pasję i już jako dorosła osoba marzy o stworzeniu samochodu własnego pomysłu. Spotykamy ją, kiedy ta szansa zostaje jej dana. Ona jest sama, ale nie samotna, bo dobrze się z tym czuje. I czasem jak to w życiu bywa, choć nie czeka na miłość, ta miłość do niej niespodziewanie przychodzi. Spotyka więc fajnego faceta, ale niestety on trochę przeszkadza jej w osiągnięciu sukcesu w pracy. Wszystko zaczyna się toczyć nie tak jak zależy.

Taka rola to dla pani chyba przysłowiowa „bułka z masłem”.
Od momentu spotkania tego mężczyzny, moją bohaterkę zaczyna prześladować zaskakujący pech. Kiedy byliśmy w próbach i przygotowywaliśmy się do tego filmu, zaczęło mnie spotykać w moim prywatnym życiu to samo, co moją bohaterkę na ekranie. Co chwilę przytrafiało mi się coś, co normalnie wcześniej nie miałoby racji bytu. Miałam totalnego pecha. Całe szczęście po zejściu z planu sytuacja się uspokoiła.

Kto będzie pani partnerem w tym filmie?
Michał Żurawski. To też był nieoczywisty wybór, bo on raczej nie jest kojarzony z komedią romantyczną. Nie jest typem klasycznego amanta, i to jest świetne. Dlatego myślę, że dla widzów będzie ciekawe zobaczyć go w takiej roli.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.