Paradoksalnie film Laszlo Nemesa nie jest o umieraniu, ale o życiu...
Twarz Szawła - węgierskiego więźnia Auschwitz - to klucz-przewodnik po piekle obozu zagłady. Zero emocji, jakieś skupienie... Do tego mechanika czynności. Staranne wieszanie rzeczy ludzi z transportu na wieszak, stawanie w rzędzie z innymi z Sonderkommando i czekanie, aż ucichną krzyki gazowanych. Potem szorowanie podłogi w komorze, przeciąganie ciał do windy, która wiezie je do krematorium... 39-letni reżyser Laszlo Nemes pokazuje niemiecką fabrykę śmierci... kameralnie. Rozmywa tło, każe kamerze trzymać się blisko głównego bohatera - jego twarzy, pleców. W ten sposób wciąga nas w środek tragedii, ale też wprowadza w rodzaj transu, odurzenia bestialstwem, które zdaje się powszednieć.
Ale paradoksalnie „Syn Szawła” nie jest filmem o umieraniu, ale o życiu.
O tym, co człowieka przy nim trzyma. Więźniowie Sonderkommando mają świadomość, że będąc trybikami kombinatu zagłady, można przetrwają kilka miesięcy. Stąd przygotowania do zbrojnego buntu. Szaweł znajduje sobie inny cel - irracjonalny. Codziennie prochy tysięcy ofiar wrzuca się do rzeki. A on chce pochować chłopca, którego uważa za syna, zgodnie z rytuałem. Oto pogrzebowy zwyczaj porządkuje chaos śmierci. Pozwala odetchnąć życiem.
Tego samego wieczoru, kiedy w zielonogórskim kinie Newa obejrzałem „Syna Szawła”, trafiłem w telewizji na Planete+ na odcinek dokumentu „Shoah” Claude’a Lanzmana z 1985 r. A tam były fryzjer z Częstochowy opowiadał, jak w Treblince obcinał włosy nagim kobietom, które za chwilę szły do komory gazowej. Pytany, co wtedy czuł, odpowiadał: - Nic. Niczego nie czułem. Tam nie było na to czasu...
Noc miałem z głowy.