Wiejska sól była gruboziarnista i szarawa. Sól naprawdę przyzwoita musiała być biała i jodowana, bywała też sól w bryłach
Solniczka była nieodzowna, a raczej nieodzowna była jej zawartość - sól. Bo przecież nikt nie ruszał w podróż z solniczką w kieszeni, ale z solą - owszem. No, bo jak bez niej zjeść jajka na twardo, konieczny składnik kolejowego menu? Dlatego wożono sól zawiniętą w szmatki, papierki, nawet w skrawki gazety. I kiedy w samolocie stewardessa podaje do posiłku torebeczki z solną zawartością, zawsze przypominają mi się podróże z dzieciństwa.
Towosy, czyli wagony towarowo-osobowe, tak naprawdę rzetelnie, stuprocentowo towarowe, ale z wstawionymi drewnianymi ławami. Zapach dymu wyrzucanego przez lokomotywę. I przypominają mi się pasażerowie, którzy po solennym nakreśleniu na piersiach znaku krzyża sięgają po grube kromki chleba ze smalcem, po butelki z białą zbożową kawą, po jajka, po sól ukrytą w czystej szmatce.
W domu obiadowi towarzyszyły solniczki - kryształowe, otwarte, do których sięgało się nożem. Solniczki - z kobaltowego szkła z malutkimi, srebrnymi lub melchiorowymi łyżeczkami, solniczki z porcelany, ze szkła, z metalu. Na samym dnie solniczkowej hierarchii, na ladzie smażalni frytek lub ryb, z czasem stanął słoik po musztardzie lub chrzanie z zakrętką podziurawioną nożem. Wiejskie solniczki, spore, zazwyczaj fajansowe, zdobiły półki i rozłożyste chlebowe piece. W bardzo ubogich domach za solniczki służyły skorupy od jaj.
Jesienią następował czas pieczenia ziemniaków. Kiedy do dymnego zapachu ogniska dołączała się ziemniaczana woń, przychodził czas na przyniesioną w szmatce sól, na odrobinę masła, ostrzem noża wyjętą z maselniczki.
Wiejska sól była gruboziarnista i szarawa. Jej szarość soli - dzisiaj mile widziana, bo zapowiadające obecność życiodajnych mikroelementów - wtedy mówiła o podłej, plebejsko-prowincjonalnej jakości. Sól naprawdę przyzwoita musiała być biała. A na południu Polski, tam gdzie zaczynały się góry, jodowana. Jeszcze sporo lat po wojnie na Podhalu widywało się sietnioków, niedorozwiniętych, małych, z wielkimi wolami - ofiary braku jodu.
Szara sól służyła nie tylko ludziom. Często przed bacówką leżał podhalański owczarek emeryt. Jego obroża najeżona była kolcami gwoździ, obroną przed wilkami. Obok psa szarzały ogromne bryły soli - lizawki dla owiec. Taką sól, kilofami wydartą z wielickiej głębi, górale kupowali kiedyś w Mieście, czyli Nowym Targu, u Pawluśkiewiczów.
Rodzice powtarzali nam, że aby poznać człowieka, trzeba z nim zjeść beczkę soli. Wyobrażaliśmy sobie, że zasiadamy z kimś do beczki, drewnianej, z metalowymi obręczami, i powoli, łyżka, za łyżką, czerpiemy z beczki sól. W takich beczkach pływały solone śledzie. Kiedy się je wyciągnęło, ich srebrną skórę pokrywały solne kryształy. Ryby i sól zawsze lubiły się nawzajem, czego dowodem jest też bacalhau, portugalski dorsz, niegdyś łowiony z dala od wybrzeży Portugalii, w pobliżu Nowej Funlandii, dzisiaj kupowany w Norwegii. W sklepach Lizbony, obok olbrzymich bulw yamu, kupowanych przeważnie przez czarnoskórych mieszkańców stolicy, leżą wielkie płaty bacalhau, biało-szare, sztywne od soli.
Zresztą solą można konserwować wszystko. Jarzyny, grzyby, Solono mięso. W „Gronach gniewu” Steinbecka rodzina biednych farmerów przed wyruszeniem do amerykańskiej, fałszywej Ziemi Obiecanej, soli w beczkach mięso świeżo zabitych prosiaków. I chociaż Steinbeck nie potrafił się wznieść na wyżyny opisu świniobicia - w tym niepodzielnie króluje Hrabal! - to jednak dokładnie opisuje, jak należy solić wieprzowinę.