Wielka Szpera. Tragiczne dni, o których Łódź nigdy nie zapomni
A 75 lat temu w Litzmannstadt Ghetto rozegrały się tragiczne wydarzenia. Hitlerowcy odbierali rodzicom dzieci i mordowali je. Opustoszały szpitale ponieważ zabijano lub wywożono do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem starych i chorych. Getto zamieniono w wielki obóz pracy.
Lolek Grynfeld w październiku skończy 94 lata. Mieszka dziś w Holon w Izraelu. Razem ze swoją żoną Rachelą, też ofiarą Holocaustu. Lolek jest dziś jednym z niewielu żyjących świadków Wielkiej Szpery. Wydarzeń, o których nie da się zapomnieć. Wspomnienia tamtych dni wracają jak koszmarny sen.
- Nie mogę o tym spokojnie opowiadać - mówi Lolek Grynfeld, który urodził się w Łodzi w 1923 r. Później został więźniem Litzmannstadt Ghetto. - Widziałem jak zabijano malutkie dzieci, wielką rozpacz ich rodziców.
Zakazano Żydom wychodzenia z domu
Kilka dni temu minęła 75. rocznica tak zwanej Wielkiej Szpery. Ta nazwa pochodzi od niemieckiego Allgemeine Gehsperre, czyli całkowitego zakazu wychodzenia z domu. To było jedno z najdramatyczniejszych wydarzeń w życiu więźniów Litzmannstadt Ghetto. Paweł Spodenkiewicz, autor książki „Zaginiona dzielnica” poświęconej łódzkim Żydom, wyjaśnia, że zagłada więźniów getta odbywała się w sześciu fazach. Cztery miały miejsce w 1942 roku, dwie w 1944 r.
- Pod koniec sierpnia 1942 r. Niemcy zażądali od żydowskiej administracji getta kontyngentu dzieci do lat 10 i dorosłych, którzy skończyli 65 lat - mówi Spodenkiewicz. - Według dokładnie prowadzonych w getcie ewidencji było 13 tysięcy takich osób. Ale zanim nastąpiła Wielka Szpera. 1 i 2 września Niemcy zaczęli likwidować szpitale w getcie. Wywieźli z nich 2 tys. chorych.
Za rozpoczęcie Wielkie Szpery przyjmuje się 4 września 1942 r. Wtedy miało miejsce pamiętne wystąpienie Chaima Rumkowskiego, przełożonego Starszeństwa Żydów w Litzmannstadt Ghetto.
- Na nasze getto spadło wielkie nieszczęście - mówił stojąc na tzw. Placu Strażackim. - Żądają od niego, żeby oddało najlepsze co posiada - dzieci i starych ludzi (...). Od chwili, gdy dowiedziałem się o naszym nieszczęściu jestem całkowicie załamany.
Rumkowski wyjaśniał, że zażądano od niego 24 tys. ofiar w ciągu ośmiu dni. Można tę liczbę zmniejszyć do 20 tys., pod warunkiem, że wysiedlone zostaną dzieci do 10 lat. Ale, że dzieci i starców jest 13 tys. to trzeba tę liczbę uzupełnić chorymi.
5 września następuje ogłoszenie Wielkiej Szpery. Nikt nie ma prawa opuścić miejsca swego zamieszkania. Pod kamienice podjeżdżają ciężarówki z hitlerowcami i gettowską policją.
- Niemcy chcieli, by tę selekcję dzieci i starszych osób załatwiła żydowska administracja, a więc policja getta i tzw. biali tragarze - tłumaczy nam Paweł Spodenkiewicz. - Obiecano im, że w zamian za to ocalą swoje dzieci. Nie wiem jak sam zachowałbym się w takiej sytuacji. Była to potworna rzecz. Potworami byli ludzie, którzy tak postawili sprawę.
Ale z czasem Niemcy zauważyli, że żydowska policja nie zbyt gorliwie podchodzi do postawionego przed nimi celu, więc sprawy wzięli we własne ręce.
Dzieci wyrzucali przez okna szpitala
Lolek Grynfeld niechętnie wspomina tamte wydarzenia, ale wie, że musi o nich mówić. Bo jak nie on to kto będzie o tym przypominał? Kiedy razem z mamą został przesiedlony do getta, zamieszkał w kamienicy przy ul. Lutomierskiej 14. Pracował najpierw jako listonosz. Któregoś dnia zaniósł list do prewentorium na Marysinie. Tam jedna z sióstr powiedziała, że musi dostarczyć poufną przesyłkę do głównej przełożonej centralnego szpitala przy ul. Łagiewnickiej 36. Kiedy zobaczyła go przełożona powiedziała, że wygląda na bystrego chłopca i może pracować u nich. Obiecała dodatkową zupę.
- Dodatkowa zupa to była wielka rzecz - opowiada Lolek Grynfeld. - Kompletowali siostry do szpitala. Ja chodziłem do ich domów, patrzyłem czy czysto mieszkają, oceniałem czy nadają się do pracy w szpitalu.
Później dostał stałe zatrudnienie w centralnym szpitalu przy ul. Łagiewnickiej 36. Robił tam wszystko. Mył chorych, pracował w trupiarni, był gońcem. Gdy brakowało ludzi pracował w izbie przyjęć, wypełniał za lekarzy dokumenty.
- Nauczyłem się na pamięć 300 jednostek chorobowych po łacinie - wspomina. - Brali mnie na sale operacyjną. Mnie wszyscy lubili, ze wszystkimi się kolegowałem. Dostałem się nawet do biura szpitala.
Niedługo przed Wielką Szperą Lolek zachorował na żółtaczkę. Ale dwa tygodnie miał czekać na miejsce w szpitalu. Termin nadszedł na początku września. Matka, która pracowała w resorcie papierniczym odprowadzała go na ul. Łagiewnicką. Po drodze spotkali siostrę z jego szpitala. Powiedziała im, żeby wracali.
- Niemcy ładują chorych na ciężarówki i wywożą - ostrzegła pielęgniarka z centralnego szpitala. Lolek kazał matce wracać do domu. Sam ubrany w biały fartuch poszedł do szpitala. Nie wiedział, że rozpoczęła się tzw. Wielka Szpera. Później widział straszne rzeczy. Na ul. Łagiewnickiej 36 był punkt zborny, gdzie przywożono dzieci i starców z całego getta. Widział ciężarówki, do których ładowano przestraszonych ludzi, bitych i poniewieranych. Niektórzy próbowali uciekać. Niemcy strzelali do nich jak do kaczek. Na ul. Łagiewnickiej 37 znajdował się szpital dziecięcy. Dzieci wyrzucano z okien.
- Najpierw wyrzucano pierzyny, a potem dzieci - opowiada Lolek. - Wiele z nich były noworodkami. Widziałem jak ze szpitala wybiegła dziewczynka. Jeden z esesmanów strzelił do niej z zimną krwią. Był nim Ginter Fuchs, na którego procesie zeznawałem po wojnie.
W szpitalu w tym czasie leżał kuzyn Lolka, Moniek Lisser, syn siostry jego matki. Miał kłopoty z nerkami. Lolek poszedł go szukać. Liczył, że uda mu się go ukryć. Ale Mońka już nie było.
Przez całą Wielką Szperę bał się o matkę, która została w kamienicy przy ul. Lutomierskiej. Miała tylko 42 lata, ale była schorowana, wyglądała na starszą. Na przeciw znajdowała się straż ogniowa. Pracował w niej kolega Lolka. Umówił się z nim, że będzie dzwonił do niego ze szpitala i pytał czy jest bezpiecznie. Matka wiedziała, że razie niebezpieczeństwa ma wywiesić czerwoną płachtę.
Na początku września 1942 r. ta płachta pojawiła się w oknie. Lolek pobiegł na ul. Lutomierską. Mieszkańcy kamienicy stali w rzędzie. Mama też. W kolejce do selekcji. Lolek ustawił się przy niej. Niemiec, który dokonywał selekcji, zapytał chłopaka co tu robi. Odpowiedział, że pracuje w szpitalu, ale idzie z matką. Esesman kopnął go w tyłek i razem z matką przesunął na „stronę życia”.
Wielkiej Szpery nie zapomni też urodzona w 1929 r. w Łodzi Ruth Eldar.
- My z bratem byliśmy trochę starsi, nie dotyczyło to nas bezpośrednio, ale rodzice ukryli nas na antresoli, na trzecim piętrze - wspomina Ruth. - Siedzieliśmy tam trzy dni. Słuchać było szczekania psów, strzały. To były koszmarne dni. Nic nie widzieliśmy, a wszystko słyszeliśmy. Na szczęście Niemcom nie chciało wchodzić się na trzecie piętro.
Nieżyjący już Julian Baranowski, wielki znawca tematyki Litzmannstadt Ghetto w swojej książce „Vademecum getta” cytuje wspomnienia 18-letniego wtedy Dawida Sierakowiaka.
- Po drugiej (...) zajechały na naszą ulicę rolwagi z komisjami lekarskimi, policjantami, strażakami i pielęgniarkami, którzy rozpoczęli brankę - opowiadał Dawid Sierakowiak. - Zamknięto dom na przeciwko nas (ul. Spacerowa 8), skąd po półtorej godzinie wyciągnięto troje dzieci. Krzyki, walka i płacz matek oraz całej asystującej ulicy były nie do opisania. Rodzice zabieranych dzieci formalnie szaleli.
Dawid Sierakowiak urodził się w 1924 r. Przed wojną mieszkał przy ul. Sanockiej, na tzw. osiedlu zusowskim. Był uczniem II Gimnazjum Męskiego Towarzystwa Żydowskich Szkół Średnich przy ul. Magistrackiej. W getcie mieszkał przy ul. Spacerowej, a później Wawelskiej. Pracował w resorcie rymarskim, a następnie biurze wydziału personalnego. Zachorował na gruźlicę i zmarł w sierpniu 1943 r. Zostawił po sobie dzienniki, który zostały opublikowane.
Paweł Spodenkiewicz opowiadał nam, że podczas Wielkiej Szpery dochodziło do dantejskich scen. Rodzice nie chcieli oddać dzieci. Wielu szło za nimi. Inni próbowali uciekać z dziećmi.
- Przeanalizowałem Kronikę Getta i obliczyłem, że zastrzelono około 200 rodziców, którzy nie chcieli oddać swych dzieci - mówi Spodenkiewicz.
Do obozu wywieziono 16,5 tys, dzieci i starców
Zachowały się też wspomnienia Sary Zyskind, ocalałej z Litzmannstadt Ghetto. Opisała je w książce „Skradzione lata”. Sara była łodzianką. Urodziła się w 1927 r. Była córką Anszela Kalmana i Mindli z domu Biederman. W 1940 roku trafiła do getta. Pracowała w tzw. resorcie bieliźniarskim. W sierpniu 1944 r. została wywieziona do Auschwitz. Przeżyła obóz. Wróciła do Łodzi. Okazało się jednak, że cała jej rodzina została zamordowana. Postanowiła wyjechać do Palestyny. Stało się to w 1948 r. Wraz z grupą przyjaciół z łódzkiego kibucu rozpoczęła długą drogą do Palestyny. Udało się jej nielegalnie przekroczyć polską granice. Potem została zatrzymana przez Anglików i umieszczona w obozie dla uchodźców na Cyprze. W końcu wraz z grupą imigracyjną Alumin dotarła do Palestyny. W latach 1948-1949 podczas wojny izraelsko-arabskiej walczyła z bronią w ręku za swoją nową ojczyznę. Zamieszkała w Tel Awiwie. Często opowiadała o Holokauście i związanych z nim przeżyciami. Należała do założycieli Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej. Była członkiem Związku Byłych Mieszkańców Łodzi w Izraelu. Zmarła w Tel Awiwie w 1994 r.
- Wielka Szpera ciągnęła się przez dziewięć straszliwych dni - tak wspominała Sara Zyskind. - Żydom z getta rozkazano wydać w ręce Niemców wszystkie małe dzieci - ich największy skarb. Planowano również wywiezienie wszystkich starych i chorych w nieznane. Nakazano mieszkańcom pozostanie w domach i czekanie na policjantów mających nadejść z gotową listą tych, których należało oddać. Wtedy nie byłam już tą małą, niewinną dziewczynką, która wierzyła, że wszyscy grzesznicy zostaną ukarani, czy że rozstąpi się pod nimi ziemia i pochłonie ich. Ta ziemia rozwarła się pod nami. To my byliśmy grzesznikami dlatego, że urodziliśmy się w narodzie żydowskim.
Od 5 do 12 września 1942 r. do obozu w Chełmnie nad Nerem wywieziono 16,5 tys. dzieci i starców. Z urodzonych na terenie getta uratowano tylko syna Borucha Praszkiera, szefa wydziału ds. poruczeń, zaprzyjaźnionego z Rumkowskim.
Chaim Rumkowski jest jednym z negatywnych bohaterów Wielkiej Szpery. To on akceptował listy osób przeznaczonych do wywozu do Chełmna. Powołał też tzw. komisję wysiedleń. Przewodniczącym był Stanisław Jacobson, prezydent sądu. Policja przyprowadzała wytypowane osoby do punktów zbiorczych, głównie do centralnego więzienia przy ul. Czarneckiego. Stamtąd byli odprowadzania na stacje Radegast.
Rumowskiego nazywali królem getta
Chaim Mordechaj Rumowski urodził się 27 lutego 1877 r. w Ilinie, na Białorusi, w rodzinie kupieckiej. Do Łodzi przyjechał najprawdopodobniej na przełomie wieków, tak jak wiele osób, które szukały tu miejsca do rozkręcenia swojego biznesu. Razem z Abem Neimanem przy ul. Południowej (dziś Rewolucji 1905 roku) założyli fabrykę pluszu. Niektórzy podają, że fabryka zbankrutowała. Ale po zakończeniu I wojny światowej Neiman prowadził ją dalej. Rumkowski do biznesu nie wrócił. Rozpoczął pracę jako agent ubezpieczeniowy. Ubezpieczał z reguły duże firmy, a więc przy małym nakładzie pracy miał sporo pieniędzy. Zajął się też działalnością charytatywną, polityczną i religijną. Wstępuje do Gminy Żydowskiej w Łodzi. Zostaje też działaczem tzw. ogólnych syjonistów. Na ich czele stoi w Łodzi doktor Jerzy Rosenblat. Rumkowski należał do trzeciego - czwartego rzędu działaczy tej partii. Był działaczem regionalnym, ale znanym też w kraju. Występował na wiecach. Przed wybuchem II wojny światowej był dyrektorem domu dla żydowskich sierot, który znajdował się na łódzkim Helenówku. Był też członkiem zarządu towarzystwa dobroczynnego opiekującego się tym domem.
Po kilku latach wielu współpracowników Rumkowskiego z Helenówka, a także wychowankowie stanowiło jego najbliższe otoczenie w getcie. Jak choćby Aron Jakubowicz. Znajomi Rumkowskiego podkreślali, że zawsze dbał o dzieci. On sam tłumaczył, że skoro Bóg nie dał mu własnych, to musi dbać o inne. Itka Daum w książce Elżbiety Cherezińskiej „Byłam sekretarką Rumkowskiego” pisze, że w czasie pierwszego spotkania Chaim zapytał ją co o nim słyszała. Odpowiedziała, że jest bardzo wymagający i kocha dzieci. Rumkowski na to: Dbam o dzieci panno Daum, bo dzieci to serce żydowskiej rodziny.
Rumkowski był przed wojną żonaty, ale żona umarła. W getcie ożenił się z młodszą znacznie od siebie prawniczką Reginą Weinberg. Adoptował też kilkoro dzieci. Jeden z synów, Stanisław Stein, podobno ocalał. Rumkowski jako Przełożony Starszeństwa Żydów zaczął na polecenie Niemców organizować życie w Litzmannstadt Ghetto. Wychodzi z założenia, że tylko praca może uratować życie uwiezionym tu Żydom. Sojusznika znajduje w Hansie Biebowie, kupcu z Bremy, szefie cywilnej administracji niemieckiej w getcie. Zostaje uruchomiona produkcja m.in. dla potrzeb wojska. Tych, którzy nie nadają się do pracy, Niemcy likwidują. Rumkowski na to się godzi. Czy słusznie? Nie wiadomo, ale Litzmannstadt Ghetto przetrwało najdłużej ze wszystkich gett założonych na terenie Polski. Ocalało tu też najwięcej ludzi. O Rumkowski mówiono „król getta”, „cesarz”, a nawet „król żydowski”. Zaczyna wierzyć w swoją misję. Na zachowanych zdjęciach widać siwego, pewnego siebie mężczyznę w oficerkach. Wierzy, że jest mężem opatrznościowym. Zaczyna cierpieć na manię wielkości. Jak twierdzą historycy nie do końca zdawał sobie sprawę, że celem Niemców jest zniszczenie wszystkich Żydów. Zwyciężało u niego kupieckie podejście. Jeśli Żydzi będą potrzebni, to przeżyją. To jednak on wygłosił wspomniane przemówienie na Placu Strażackim.
- Trzeba pamiętać, że wcześniej prowadził dramatyczne negocjacje z Niemcami - mówiła nam w wywiadzie dr Monika Polit, autorka książki „Mordechaj Chaim Rumkowski. Prawda i zmyślenie”.
- Zażądali od niego ponad 20 tys. ludzi. On w tych śmiertelnych negocjacjach doprowadził do tego, że będzie to 20 tys. ludzi. Ale odda słabych, chorych i dzieci. To było ważne w niemieckiej arytmetyce. Nie będziemy utrzymywać tych, którzy nie mogą dla nas i za nas pracować. Gra toczyła się o wielką stawkę. Ja tu dopatruję się konsekwencji nie zrozumiałej dla nas postawy działacza - syjonisty. Jeśli wiedział, że getto ma być czymś na kształt tej wielbionej przez syjonistów wizji autonomii, w tej autonomii udało mu się przez cztery lata utrzymywać ludzi, to są takie ofiary, które trzeba ponieść. Wiedział też, że krew tych ofiar spadnie na jego ręce. Brał za to odpowiedzialność - dodawała.
Wywózka z września 1942 r. zakończyła proces przekształcanie getta w jeden olbrzymi obóz pracy. Pozostała niesamowicie rozwinięta żydowska administracja licząca 14 tys. urzędników, policjantów, listonoszy i tramwajarzy. A reszta więźniów getta musiała pracować w zakładach. Później na prawie dwa lata wstrzymano wywózki do obozów zagłady. Decyzja o ostatecznej likwidacji getta zapadła w maju 1944 r. 29 sierpnia 1944 roku Rumkowski z żoną Reginą, bratem Józefem i bratową Heleną ostatnim tramwajem pojechał na stację Radegast. Podobno Biebow proponował, by został w getcie z żoną. Nie chciał zostawić brata i bratową. Rumkowski nie przyjął więc tej propozycji. Jak pisze w pamiętnikach z getta Jakub Poznański przed wejściem do wagonu Biebow miał na pożegnanie pocałować Rumkowskiego.