Wielkanoc 1945 roku była jak symbol odradzającego się życia
Wielkanoc 1945 roku przypadała w tym samym czasie co tegoroczna. Mało kto już pamięta tamte święta, tamtą biedę. Łódź była wyludniona, brakowało jedzenia, wielu mieszkańców nie zdążyło jeszcze wrócić. Mimo to pierwszy powojenny koszyczek ze święconką stał się jakby symbolem odradzającego się po koszmarze wojny życia.
Tadeusz Borowski, łodzianin badający historię swego miasta, pamięta pierwsze miesiące po zakończeniu niemieckiej okupacji w Łodzi. Także Wielkanoc 1945 roku.
- Ludzie cieszyli się, że Niemcy opuścili miasto, ale tę radość mąciła tragedia więźniów Radogoszcza - mówi Tadeusz Borowski. - Nie wiedzieliśmy też wtedy, że spadliśmy z deszczu pod rynnę. Brakowało jedzenia. Łódź była też wyludniona.
Wielu Niemców uciekło z Łodzi. Nie było też Żydów, którzy zostali w większości wymordowani przez hitlerowców. Z ponad 100 tysięcy łodzian wywiezionych na przymusowe roboty do III Rzeszy i osadzonych w obozach koncentracyjnych, nie wszyscy, którzy przeżyli zdążyli na te pierwsze święta wrócić do miasta.
- Mojego tatę wywieziono na roboty do Królewca, który po wojnie znalazł się w ręku Rosjan - dodaje Tadeusz Borowski. - Ojciec miał wielkie kłopoty z powrotem do domu. Do Łodzi wrócił dopiero pod koniec maja.
Przed wojną Tadeusz Borowski mieszkał przy ul. Konarskiego, na Bałutach. To niewielka uliczka między ul. Murarską i Julianowską. Dziś w tym miejscu stoi wieżowiec. Pan Tadeusz mieszkał tam krótko po zakończeniu okupacji, a potem przeniósł się na plac Kościelny.
Wielkanoc w 1945 roku była przede wszystkim biedna - opowiada Tadeusz Borowski. - Brakowało jedzenia. Pamiętam, że zwykle przed świętami na ulicach pełno było ludzi z wielkimi blachami, zwanymi brytfannami, w których noszono do piekarni ciasto drożdżowe. W 1945 roku tego nie było...
Brakowało jedzenia, ubrań. Pan Tadeusz tłumaczy to między innymi tym, że wiele gospodarstw wokół Łodzi należało do Niemców, którzy uciekli w obawie przed Rosjanami. Pola nie zostały obsiane.
- Nawet na Bałuckim Rynku sprzedawano mało żywności, poza tym była droga - przypomina łodzianin. - Żyło się ciężko. Ja w 1946 roku zacząłem uczyć się w szkole wieczorowej, ale też pracowałem w fabryce, na dwie zmiany, bo brakowało ludzi do pracy.
Brakowało nawet mleka. Pan Tadeusz pamięta, że chodziło się po nie do sklepu z dwu- lub trzylitrowymi bańkami zwanymi tankami.
- W sklepie stały wielkie, 20-30-litrowe banie z mlekiem - opowiada Tadeusz Borowski. - Było to mleko bez żadnych dodatków. Bez problemów się zsiadło. Można było też z niego zrobić masło. Pamiętam, jak zbierało się śmietanę, wkładało do butelki i przez godzinę nią obracało. Mleko w szklanych, litrowych butelkach zakrywanych papierowymi kapslami zaczęto sprzedawać dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych.
W Łodzi brakowało nie tylko żywności, ale również węgla. Były też kłopoty transportowe. To powodowało, że w prasie pojawiały się apele do łodzian, by oszczędzali prąd. Specjalne zarządzenia kierowano do ludności niemieckiej, która nie zdążyła jeszcze uciec z Łodzi.
„Zabrania się kategorycznie ludności niemieckiej używania wszelkiego rodzaju grzejników elektrycznych!” - informowano. „Mogą korzystać tylko z jednej lampy, o mocy najwyżej 25 Wat, przy czym zużycie energii, do końca miesiąca nie może przekroczyć 3 kilowatów na mieszkanie. W przeciwnym wypadku prąd zostanie odcięty!”
A w 1945 roku w Łodzi mieszkało jeszcze sporo Niemców. W październiku z dumą informowano, że wzrasta liczba mieszkańców miasta. Obliczono, że mieszkało tu 460 479 osób. Z tego ponad 413 tysięcy stanowili Polacy, 34 tysiące Niemcy, blisko 9 tysięcy Żydzi, a 1800 Rosjanie.
Tadeusz Borowski opowiada, że przed Wielkanocą w 1945 roku wiele łódzkich kościołów było już otwartych. Podczas okupacji na mszę świętą można było pójść tylko do trzech. Między innymi do kościoła św. Antoniego.
- Tam w 1942 roku byłem u Pierwszej Komunii Świętej - wspomina pan Tadeusz. - Ten kościół był wtedy jeszcze drewniany.
W 1945 roku pan Tadeusz poszedł ze święconką do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na placu Kościelnym. Choć były kłopoty ze zdobyciem artykułów żywnościowych, w koszyczku znalazły się jajka, które gotowano w łupinie z cebuli, by miały ładny, brązowy kolor. Mamie udało się zdobyć kawałek białej kiełbasy. Nie brakowało też chrzanu, który zbierało się na okolicznych polach. Z lasu przynosiło się gałązki borówek, którymi ozdabiano koszyczek ze święconką.
W następne święta wielkanocne było już znacznie lepiej - twierdzi Tadeusz Borowski. - Opuszczone, niemieckie gospodarstwa zajęli Polacy. Pamiętam, że po domach chodziły kobiety z podłódzkich wsi. Sprzedawały jajka, mleko.
Michał Szewczyk, znany łódzki aktor, od lat związany z Teatrem Powszechnym, gdy skończyła się wojna miał 11 lat. Też pamięta, że przed Wielkanocą w 1945 roku brakowało jedzenia. Dużą pomocą były tu puszki, które przysyłano z UNRRY (międzynarodowa organizacja powołana w celu udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym po zakończeniu II wojny światowej). Znajdowała się w nich między innymi mąka, czekolada w proszku i konserwy. Tyle że tych konserw nikt nie chciał jeść, bo znajdowała się w nich... konina.
- Ale mnie te konserwy bardzo smakowały, więc je gromadziłem od tych, którzy nie chcieli ich jeść - śmieje się Michał Szewczyk. - Jeszcze pamiętam ich smak. Mięso było słodkawe, oblane galaretą.
Czas zaciera niektóre obrazy w pamięci.
- Nie pamiętam już, czy był wtedy otwarty kościół św. Franciszka, w którym byłem ministrantem - wspomina aktor. - Wydaje mi się, że tam poszliśmy ze święconką, o którą zadbała moja mama. Strzelania z kalichlorku nie było. Dość mieliśmy strzelania podczas wojny. Poza tym można było wreszcie zjeść dobry chleb. Ten, który sprzedawano na kartki podczas wojny był okropny, gliniasty, nie dało się go jeść.
Leszek Fabian miał sześć lat, gdy skończyła się wojna. Wcześniej jego rodzina mieszkała w domu przy ul. Skarbowej 28. Zaraz po wejściu do Łodzi Rosjan razem z mamą wrócił na Julianów. Gdy weszli do mieszkania, zobaczyli przerażający widok. Na żyrandolu wisiała kobieta, a na podłodze leżała druga. Były to Niemki, matka i córka, które w czasie wojny zajęły mieszkanie Fabianów.
- Widok tych kobiet mam jeszcze dziś przed oczami - dodaje pan Leszek. Nie byliśmy w stanie zostać w tym mieszkaniu. Przeprowadziliśmy się piętro wyżej i tam spędziliśmy pierwszą powojenną Wielkanoc. Ze święconką nie poszliśmy do kościoła. Tak jak inni sąsiedzi, zanieśliśmy ją do mieszkania państwa Torbusów. Tam przyszedł ksiądz i poświęcił pokarmy.
Pan Leszek należał do parafii Najświętszego Serca Jezusowego przy ul. Zgierskiej. Kościółek był jeszcze drewniany.
- Pozostały jednak wysokie fundamenty pod budowę nowego kościoła - opowiada Leszek Fabian. - Nie wiem, czy było to akurat w Wielkanoc 1945 roku, ale chodziliśmy tam z chłopakami i strzelaliśmy z kalichlorku. Moja mama pracowała w aptece, więc nie mieliśmy kłopotów z jego zdobyciem. Na dole fundamentów leżał duży kamień. Układaliśmy na nim woreczek z kalichlorkiem. Potem stawaliśmy na fundamentach i rzucaliśmy z wysokości kamień. Huk był tak wielki, że ksiądz, który chodził z tacą po kościele, cały drżał.